Życie stałoby się wtedy znacznie prostsze, gdyby zamiast milionów ludzi przemieszczających się między miastami, miasta przychodziły do ludzi. W ten sposób myślał Ron Herron, który, opracował koncepcję Walking Cities (Chodzące miasta).
Byłyby to olbrzymie „roboty” mieszczące w sobie biura, zakłady przemysłowe, mieszkania, sklepy, restauracje itp. W zależności od potrzeb swych lokatorów „chodzące miasto” wędrowałoby we wskazane miejsce, na przykład tam, gdzie jest więcej pracy lub zieleni. „Roboty” mogłyby się też łączyć ze sobą i tworzyć wielkie aglomeracje.
Pomysł rodem z powieści science fiction wydaje się absurdalny, ale czy jakąś formą jego urzeczywistnienia nie stały się wielkie statki wycieczkowe wyposażone we wszystko co niezbędne do życia – pomieszczenia mieszkalne, restauracje, galerie handlowe, stacje radiowe i telewizyjne, kaplice, a nawet urzędy, w których można wziąć ślub. Jeszcze bardziej podobne do wędrującego miasta są amerykańskie lotniskowce typu Nimitz, które na wiele miesięcy stają się domem dla ponad 6 tys. osób.
Pomysł Herrona nie był zresztą ani tak nowy, ani ekscentryczny, jak może się wydawać. Gdy w XIX wieku budowano w USA kolej transkontynentalną, za robotnikami podążały „ruchome miasta” nazywane potocznie Hell on Wheels (Piekło na kółkach, Burdel na kółkach). Zmęczeni budowlańcy mogli w nich znaleźć wszystko, czego potrzebowali – saloony, jadłodajnie, pralnie, jaskinie hazardu, sale taneczne i domy publiczne.