Nie lubił przygód, nie był romantykiem, astronautą został przez przypadek, ale to on pierwszy postawił stopę na Srebrnym Globie. I świat powtarza za nim do dziś: był to mały krok dla człowieka, ale wielki krok dla ludzkości. Neil Alden Armstrong urodził się 5 sierpnia 1930 roku na peryferiach miasteczka Wapakoneta w stanie Ohio. Był najstarszym z trzech synów Stephena Koeniga i Violi Louise Engel. Od najmłodszych lat zaczytywał się historią o braciach Wright, którzy prototyp swego samolotu stworzyli w pobliskim Dayton, i sklejał modele, testując je w skonstruowanym przez siebie powietrznym tunelu. Jego idolem był Charles Lindbergh, który w 1927 roku jako pierwszy człowiek przeleciał Atlantyk bez miedzylądowań. Mały skaut nie podejrzewał, że będzie pierwszym człowiekiem spacerującym po Księżycu i że stamtąd pozdrowi kiedyś wszystkich druhów, spotykających się akurat na krajowym zlocie.
Rozsądny ryzykant
NIE ZNOSIŁ AURY POSZUKIWACZA PRZYGÓD I ROMANTYKA
Mając 15 lat, łapał okazję, aby dotrzeć na pobliskie lotnisko, gdzie brał lekcje latania. Rok później zdobył młodzieżową licencję pilota. Uczył się dobrze. Po szkole średniej otrzymał stypendium na uniwersytecie w Purdue. Studiował tam inżynierię, ale USA przygotowywały się do wojny w Korei i w wieku 19 lat został powołany do służby jako pilot lotnictwa marynarki wojennej. Ćwiczenia na poligonie trwały 18 miesięcy. Potem został skierowany na front. W ciągu czterech lat wziął udział w 78 akcjach. Podczas jednej z nich musiał się katapultować z płonącego samolotu. Gdy wrócił na uniwersytet, poznał czarnowłosą Sharon z Chicago. Spodobała mu się, ale na pierwszą randkę zaprosił ją dopiero po trzech latach znajomości. „To nie jest typ kąpany w gorącej wodzie” – powiedziała później w jednym z wywiadów. Pobrali się w 1956 roku.
Pracował jako pilot oblatywacz w Edward Air Force Base na kalifornijskiej pustyni, testował m.in. samolot rakietowy X15. Zawsze podkreślał, że to był najbardziej fascynujący okres w jego życiu. W 1958 roku wojsko wytypowało go do programu załogowych lotów kosmicznych. W 1962 roku, w ramach programu Apollo, którego celem było lądowanie człowieka na Księżycu, znalazł się wśród dziewięciu osób przyjętych do NASA. Opanowanie i hart ducha podczas testów na symulatorach sprawiły, że już dwa lata później odbył swój pierwszy lot w kosmos jako dowódca statku Gemini 8. Mimo tak błyskawicznej kariery w wywiadzie dla włoskiej dziennikarki Oriany Fallaci powiedział, że astronautą został przez przypadek, nigdy o tym nie marzył – po prostu pewnego dnia przeniesiono go z jednego biura do drugiego.
Fallaci, która jako autoryzowana przez NASA dziennikarka, zbierając materiały do wydanej w 1970 roku książki „Quel giorno sulla Luna”, przez wiele miesięcy kontaktowała się z astronautami i była w bazie w Houston podczas startu i lądowania Apollo 11, skroiła mu niepochlebny wizerunek. Twarz o zadartym nosku, usteczkach niczym skarbonka i infantylnych policzkach, całość niesympatyczna. Czerwieni się z byle powodu i poci, ma głos kłótliwej kobiety, jest w nim coś żeńskiego i słabego. (Piękny, prawy, szlachetny – jak Achilles albo Jazon, napisałby pewnie Homer, gdyby to on był autorem książki o pierwszym człowieku na Księżycu).
Nie tylko fizycznie się jej nie podobał. Orzekła również, że wszyst ko w nim działa ja k w komputerze. Spośród 50 astronautów, których poznała, on w największym stopniu przypominał robota. Stwierdziła, że nigdy nie udało się jej nawiązać z nim ludzkiego kontaktu, nigdy nie był miły ani nie zdołała wzbudzić w nim ciekawości, serdeczności, z wyjątkiem tych chwil, kiedy wymawiał słowa Merkury, Gemini, Apollo. Choć Fallaci była doskonałą dziennikarką, nie było to możliwe, bo nadawali na odmiennych falach. Armstrong nie znosił aury poszukiwacza przygód i romantyka, którą chciała go otoczyć. Twierdził, że ona chce przekształcić w przygodę normalne wydarzenie technologiczne.
Był doskonałym technikiem i miał zbyt duże doświadczenie, by nie zdawać sobie sprawy z niebezpieczeństwa, ale wierzył, że spełnia swój obowiązek i to było dla niego najważniejsze. Nie był jednak straceńcem gotowym dopiąć celu nawet za cenę życia. Podczas wyprawy statku Gemini 8 w marcu roku 1966 w obliczu niebezpieczeństwa podjął decyzję o lądowaniu zaledwie 10 godzin po starcie. Do zaplanowanego godzinnego spaceru kosmicznego nie doszło, ale astronauci wyszli z opresji cali i zdrowi, co graniczyło z cudem. Dwa lata później Armstrong znów otarł się o śmierć. 30 metrów nad ziemią katapultował się z powietrznego wehikułu, pół sekundy, jak ocenili specjaliści, zanim byłoby za późno.
Kłopoty z ego
PILOCI NIE LUBIĄ CHODZIĆ, PILOCI LUBIĄ LATAĆ
„Kiedy nie jesteśmy świadomi – coś musi podejmować decyzje w naszym życiu. Ego spełnia taką rolę. Ego to nieświadomość siebie. Jakby włączył się autopilot” – napisał w wydanym w 1999 roku bestsellerze „Potęga teraźniejszości” Eckhart Tolle. Z definicją tą nie zgodziliby się Zygmunt Freud ani Jacques Lacan. Ego to jedno z bardziej skomplikowanych pojęć w psychologii i filozofii. Chris Kraft, szef agencji kosmicznej w Houston, który na pytanie dlaczego NASA zdecydowała, że to Armstrong postawi pierwszy stopę na Księżycu, odpowiedział: „Neil to Neil. Spokojny, zrównoważony i pewny siebie. Wszyscy wiedzieliśmy, że to typ Lindbergha. Nie miał ego – rozumiał je bardzo potocznie – Armstrong nie był narcyzem, nie miał rozbuchanej potrzeby sławy ani żądzy władzy i wpływów”.
Dzięki transmisji radiowej 21 lipca 1969 r. około 450 milionów ludzi na świecie usłyszało słynne zdanie: „To mały krok dla człowieka, ale wielki krok dla ludzkości”. Matka Armstronga powiedziała w jednym z wywiadów, że długo myślał nad tym, jakie powinny być jego pierwsze słowa. Wiele osób podejrzewało, że przygotowała mu je NASA. Spory budzi nie tylko autorstwo słynnego zdania, ale i to, czy zostało poprawnie wypowiedziane. Faktem jest, że w radiowym przekazie nie słychać przedimka nieokreślonego „a” przez wyrazem „człowiek”, co zmienia jego znaczenie na „ludzkość”, wypaczając sens. Fachowcy z NASA stwierdzili, że brak „a” to wina niewyraźnej transmisji. Zapis radiowy tego historycznego zdania był wielokrotnie analizowany przez akustyków i językoznawców, ale ich opinie nie są zgodne. Wygląda na to, że nigdy nie dowiemy się, czy zwykle opanowany Armstrong połknął przedimek z podekscytowania, czy go po prostu nie słychać.
Wizyta Armstronga na Księżycu trwała 2 godziny 36 minut i 21 sekund (Edwin „Buzz” Aldrin dołączył do niego 18 minut później i pierwszy wrócił na pokład). Nie było w niej nic romantycznego. Czuł się, jakby stał nocą na oświetlonym reflektorami baseballowym boisku, Ziemia wydawała się czterokrotnie większa niż Księżyc oglądany z Ziemi – powiedział później dziennikarzom. Gdy pytali, co czuł, krocząc po Księżycu, odpowiedział, że jako pilot bardziej był zainteresowany lotem na Księżyc niż chodzeniem po nim, bo piloci nie lubią chodzić, piloci lubią latać. Stwierdził też, że historycznym osiągnięciem nie był pierwszy krok, ale szczęśliwe lądowanie, na które pracowało przez ponad dziesięć lat ćwierć miliona ludzi. Ile osób na jego miejscu by o tym pamiętało?
Jakie były ostatnie słowa Armstronga, gdy opuszczał Księżyc? W 1995 roku zaczęła w mediach krążyć opowieść o tym, jakoby Neil Armstrong powiedział „Good luck, Mr. Gorsky” (Powodzenia, panie Gorski). To tylko anegdota, ale jej popularność była tak wielka, że musiał zdementować ją w imieniu NASA Eric M. Jones, wydawca dziennika pokładowego z wyprawy Apollo 11. Co owo enigmatyczne zdanie miało znaczyć? Zgodnie z anegdotą, wiele osób z NASA sądziło, że chodziło o kosmonautę rosyjskiego, ale później sprawdzono, iż żaden nie nosił takiego nazwiska. Wiele razy indagowany w tej sprawie Armstrong wyjaśnił zagadkę dopiero 26 lat później. Opowiedział, że gdy był chłopcem, grał z bratem w piłkę w ogrodzie. W pewnym momencie piłka upadła pod oknem sypialni ich sąsiada, pana Gorskiego. Gdy poszedł po nią, usłyszał histeryczny głos pani Gorskiej, która krzyczała oburzona: „seks oralny? Chyba gdy chłopak z sąsiedztwa będzie spacerował po Księżycu!”. Ponieważ anegdota zawierała pewne dane, jak datę konferencji, na której Armstrong miał wyjawić prawdę, wiele osób w nią wierzyło. Kilku dziennikarzy podejrzewało natomiast, że stworzyli ją ludzie z NASA jako próbę „humanizacji” Armstronga, pokazania, że jest zdolny do żartów. On sam powiedział, że słyszał tę anegdotę zimą 1995 roku podczas skeczu komika Buddy’ego Hacketta, który notabene był jej twórcą. O jej popularności świadczy fakt, że w marcu 2002 roku, gdy załoga statku Columbia zakończyła naprawę poruszającego się po orbicie okołoziemskiej kosmicznego teleskopu Hubble’a, jej szef John Grunsfeld pożegnał go słowami „Good luck, Mr. Hubble”.
Urwany palec i żółty ser
DO UTRATY PRYWATNOŚCI NIE MÓGŁ SIĘ PRZYZWYCZAIĆ
Dla człowieka, który nie poleciał na Księżyc po sławę ani po złote runo, powrót na Ziemię był bardzo męczący. Po kilkunastodniowej kwarantannie (NASA obawiała się, że mogli przywlec jakąś zarazę) musiał wraz z pozostałymi członkami wyprawy wziąć udział w niezliczonej ilości parad, przyjęć, spotkań, konferencji prasowych. Zgodnie z programem udali się w światowe tournée, które miało pokazać dobrą wolę USA w szerzeniu wiedzy o kosmosie. Byli na audiencji u papieża Pawła VI. Przyjął ich szach Iranu i cesarz Japonii. Gdziekolwiek się pojawili, wiwatowano na ich cześć, w Meksyku ubrano ich w poncho, mleczarze z Ohio ulepili im ogromny pomnik z masła. Armstrong, który po powrocie z Księżyca otrzymał stanowisko wiceszefa do spraw aeronautyki, odszedł z NASA w 1971 r. Charles „Pete” Conrad, trzeci człowiek na Księżycu, który schodząc na Srebrny Glob, powiedział, żartując ze swego niskiego wzrostu – może to i był mały krok dla Neila, ale dla mnie jest duży – napisał, że Neil podjął tę decyzję, bo jego głównym obowiązkiem był udział w obiadach i przyjęciach, a on nie chciał być żyjącym pomnikiem.
Jesienią 1979 roku orał pole na swej farmie pod Cincinnati. W średnim wieku, z brzuszkiem i bez okularów, chociaż ich potrzebował, nie wyglądał na zdobywcę Księżyca. Zeskakując z traktora, zahaczył obrączką o pług i urwał kawałek palca. Nie tracąc głowy, znalazł oderwaną część, włożył do lodu i pojechał do szpitala, gdzie chirurgom udało się ją przyszyć. Ponieważ palec był czerwieńszy niż cała dłoń, cierpliwie go masował zgodnie ze wskazaniami lekarza, i tłumaczył nachodzącym go dziennikarzom, że wypadek nie jest żadnym newsem. Miał przecież na koncie historyczną misję, ale zanim do niej doszło, ten wiejski chłopak z Ohio już pracował w zawodzie, w którym gwałtowna śmierć wisiała nad nim niczym miecz Damoklesa. Czym była więc utrata kawałka palca?
Za to do utraty prywatności nie mógł się przyzwyczaić. Samotnik, milczek, nie lubił rozgłosu. Choć porównywano go do Krzysztofa Kolumba, bardziej przypominał Stasię Bozowską z Obrzydłówka. Kathy Sawyer z „Washington Post Magazine” napisała, że od momentu gdy zostawił swoje ślady na Srebrnym Globie, robił wszystko, aby je ukryć. Mało komu się to podobało. Ludzie z NASA narzekali, że powinien być bardziej aktywnym ambasadorem programu, dziennikarze pisali, że jest zimny i arogancki, bo nie zawsze udzielał w ywiadów, gdyż twierdził, że nie ma zamiaru spędzić każdego dnia z kimś, kto chce napisać o nim kolejny artykuł. Jedyna autoryzowana biografia pierwszego człowieka na Księżycu „First Man. The Life of Neil Armstrong” ukazała się w 2005 roku. Jej autor James R. Hansen, profesor historii w Auburn University, miał niekontrolowany dostęp do jego prywatnych dokumentów. Wywiady trwały w sumie ponad 50 godzin. Sam Armstrong nigdy nie sięgnął po pióro, aby utrwalić historyczną wyprawę (jego towarzysz Edwin „Buzz” Aldrin ma na swym koncie trzy książki, a Michael Collins cztery, w tym dwie autobiografie, dla dorosłych i dla dzieci). Nie przyjął też propozycji kandydowania do Senatu USA. I nie zarabiał fortuny, choć mógł, na reklamie. (Jedyny wyjątek zrobił dla firmy Chrysler; w lokalnej prasie powiedział, że chciał jej pomóc wyjść z kłopotów finansowych. Ile dostał, nie wiadomo – reklama nie zrobiła furory).
Gdy z okazji dziewiątej rocznicy lotu na Księżyc został zaproszony na akademię z udziałem dzieci, napisał dla nich rymowankę: „Dziewięć lat temu pojechałem na wycieczkę, żeby zobaczyć, czy Księżyc jest żółtym serem, kiedy wróciłem, ludzie pytali, czy to prawda, odpowiedziałem – nie ma sera, nie ma pszczół, nie ma drzew”. Wierszyk wydrukowano w kilku gazetach. Zaprotestował, gdyż nie zapytano go o pozwolenie. Przestał też dawać autografy i podpisywać różnego rodzaju przedmioty, bo zdał sobie sprawę, że są później sprzedawane po horrendalnych cenach. Wytoczył nawet proces produkującej świąteczne kartki firmie Hallmark Cards, która wykorzystała słynne zdanie wypowiedziane przez niego na Księżycu bez autoryzacji – odszkodowanie osiągnięte w wyniku ugody (jego wysokości nigdy nie podano do publicznej wiadomości) przekazał uniwersytetowi w Purdue.
Armstrong jako biznesmen radził sobie nieźle. Był prezesem zarządu firmy elektronicznej AIL Systems i członkiem zarządu siedmiu innych firm, w tym United Airlines. Zasiadał w komitecie eksperckim robiącym analizy inżynieryjne dla największych amerykańskich przedsiębiorstw. Od 1989 roku był w zarządzie firmy produkującej rakiety dodatkowe na paliwo stałe dla statków kosmicznych. To nieprawda, że odsunął się od życia publicznego. Wiele razy wypowiadał się publicznie na tematy, na których się znał. W 2010 roku oskarżył prezydenta Baracka Obamę, że osłabił pozycję NASA na korzyść prywatnych przedsiębiorców; krytykował zamknięcie programu Constellation, którego celem było ponowne wyniesienie człowieka na Księżyc. Chociaż jako 39-latek po powrocie z Księżyca oświadczył, że nie ma już zamiaru latać w kosmos, 18 listopada 2010 roku, mając 80 lat, podczas konferencji technologicznej w Hadze powiedział, że gdyby mu zaproponowano lot na Marsa, zgodziłby się. Nigdy nie był skłonny do żartów, tym razem pozwolił sobie na odrobinę luzu. W gruncie rzeczy powoli już szykował się do ostatniej wyprawy. Zmarł dwa lata później, 25 sierpnia 2012 r. Choć jest jednym z największych pionierów naszych czasów, nie chciał być niewolnikiem własnej legendy.