Renesans pełen był sprzeczności. Z jednej strony ponownie odkryto spuściznę starożytnej nauki i sztuki, dokonywano niezwykłych odkryć, działali geniusze, tacy jak Leonardo Da Vinci i Michał Anioł. Z drugiej, właśnie wówczas ukazał się i zdobył olbrzymią popularność Młot na czarownice, a w całym chrześcijańskim świecie płonęły stosy, na których żegnały się z życiem rzekome wspólniczki diabła. Żeby było jeszcze dziwniej, mimo prowadzonej przez Kościół i władze świeckie krucjaty przeciwko czarownicom na dworach królów, biskupów i możnych w najlepsze działali astrolodzy, nekromanci i alchemicy. Wywoływano duchy, warzono eliksiry i wpatrywano się w niebo, szukając odpowiedzi na pytania o przyszłość. Istniała ogromna szara strefa magii uprawianej przez przedstawicieli elit, którzy w przeciwieństwie do nieszczęsnych wiejskich bab oskarżanych o rzucanie klątw nigdy nie trafiali na stosy, miast tego ciesząc się w społeczeństwie szacunkiem i statusem uczonych mężów. Bo rzeczywiście, czarodziejami bywali ludzie świetnie wykształceni, często dysponujący wielkim intelektem i wiedzą naukową, a równocześnie wciąż tkwiący w łańcuchach magicznego spojrzenia na świat. Taki np. Filip Aureolus Teofrast Bombastus von Hohenheim (1494-1541), zwany Paracelsusem – szwajcarski lekarz i reformator medycyny równocześnie z leczeniem chorych za pomocą eksperymentalnych i często skuteczniejszych niż ówczesnych tradycyjnych leków medykamentów, równocześnie był zapalonym alchemikiem oraz praktykiem nauk tajemnych. To właśnie on wprowadził do nich pojęcie bytów astralnych, które z pasją wywoływał, używając do tego celu zwierciadeł i kryształów. Szwajcarski uczony zawadził zresztą w swoich nieustannych wędrówkach (miał tak nieprzyjemny charakter, że przepędzano go z miasta do miasta) o Kraków, gdzie zdobył licznych zwolenników dla swych nauk – zarówno medycznych jak i metafizycznych. Jeszcze bardziej schizofreniczną postawę prezentował opat benedyktyńskiego klasztoru w Sponheim Jan Tritemiusz (1462-1516). Cieszył się on w całej Rzeszy Niemieckiej i ościennych krajach sławą wielkiego mędrca i zawołanego maga. Obie opinie miały pokrycie w faktach, bo czcigodny mąż był polihistorem, a równocześnie słynął z wywoływania duchów, rozprawiał o telepatii i planował spisanie rewolucyjnej księgi magicznej… a prócz tego był zagorzałym zwolennikiem polowania na czarownice i wzywał do masowego palenia ich na stosach!
Wielkie jest na czary zapotrzebowanie
No właśnie warto zapytać, czym różniła się ta uprawiana przez elity magia od czarnoksięstwa, za które groziła śmierć w płomieniach? Już ówcześni mieli duży problem z ustaleniem, gdzie właściwie leżała granica. Uniwersyteccy uczeni i inni praktycy nauk tajemnych, by usprawiedliwić swe działania w oczach Kościoła, wypracowali teorię dzieląca magię na naturalną i demoniczną. Ta pierwsza miała być domeną mędrców, astrologów i alchemików, służyć do odkrycia tajemnic natury oraz wpływania na nią na skutek opanowania istniejących w niej sił. Druga polegała na wywoływaniu demonów i zawieraniu z nimi rozmaitych paktów. Problem polegał na tym, że linia rozgraniczająca te dwa rodzaje nauk tajemnych była bardzo nieostra. Nadworny mag angielskiej królowej Elżbiety – John Dee uważał sam siebie za niezwykle pobożnego chrześcijanina, a jednocześnie ze swym asystentem, samozwańczym medium – Edwardem Kelleyem nieustannie urządzał seanse spirytystyczne, zadając odpowiadającym mu ustami Kelleya duchom, będącym wedle niego aniołami, rozmaite pytania… na które rzekome byty astralne odpowiadały bardzo mętnie.
Jeszcze dziwniejsze wrażenie można było odnieść, zaglądając do wydanej w Polsce na początku XVII wieku książki Skarbiec magiczny. Pozycja ta była ni mniej ni więcej tylko…. podręcznikiem dla początkujących czarnoksiężników, gdyby wydano ją dzisiaj, zapewne nosiłaby tytuł Czarna magia dla bystrzaków. Autor, który sam siebie określał mianem czarodzieja z ponad trzydziestoletnim doświadczeniem zawodowym, dzielił się nim z czytelnikami, ucząc ich, jakim sposobem wywoływać demony i okiełznywać je tak, by spełniały życzenia adepta. Jak zapewniał anonimowy nauczyciel, konszachty z bytami astralnymi były najlepszą drogą do zdobycia fortuny i powodzenia. Co najbardziej zaskakujące, choć od traktatu na kilometr śmierdziało, potępianą oficjalnie przez mistrzów nauk tajemnych, czarną magią czarownik – pisarz radził młodszym kolegom po fachu, jak najczęstszą modlitwę i przystępowanie do sakramentów! Jednym słowem, pomieszanie z poplątaniem, które znalazło całą rzeszę czytelników. Krążące po rynku wydawniczym ówczesnej Rzeczpospolitej egzemplarze cieszyły się tak wielkim powodzeniem i tyle razy przekazywano je z rąk do rąk, że zostały kompletnie zaczytane i dziś Skarbiec magiczny znamy już tylko ze streszczeń.
Pod koniec XVI wieku Mekkę wszystkich czarnoksiężników stanowiła Praga. Rezydujący tu cesarz Rudolf II Habsburg wykazywał chorobliwie zainteresowanie tematem, a na jego dwór ściągali astrolodzy, alchemicy, nekromanci i inni szarlatani. Balansujący na granicy szaleństwa monarcha pasjonował się wszystkim co tajemnicze. Nieustannie poszukiwał kamienia filozoficznego, wywoływał duchy, a także jako człek z natury pobożny regularnie uczęszczał na… czarne msze. Gdy jeden z wróżbitów przepowiedział mu śmierć z ręki mnicha, cesarz zaczął czuć wstręt do chrześcijaństwa i odwróciwszy się od Boga, swoje modły od tej pory kierował ku szatanowi. Był przy tym zadziwiająco jak na swoje czasy tolerancyjny. Na Hradczanach posadę dostał choćby polski kabalista – Jehuda Löw ben Becalel, lepiący na polecenie Rudolfa golema. Gdy wielki gliniany posąg mimo odprawianych nad nim czarów nie chciał ożyć, żydowski mędrzec czym prędzej wrócił do rodzinnej Wielkopolski, gdzie został głównym rabinem Poznania. Innym polskim ulubieńcem szalonego imperatora był alchemik – Michał Sędziwój, ale o nim będzie mowa później.
Czarnoksięska akademia?
Z całą pewnością najsłynniejszym czarodziejem renesansowej Europy był zmarły w roku 1536 doktor Johann Faust. On sam co prawda skromnie tytułował się zaledwie drugim największym magiem świata, ale na tym jego skromność się kończyła. Niemiec krążył po kontynencie, opowiadając o sobie niestworzone historie. Twierdził, że umie lewitować, wywoływać duchy (zwłaszcza bohaterów Iliady, które rzekomo przywołał przed oblicze ówczesnego cesarza), a cuda w rodzaju tych, których dokonywał Chrystus, wedle własnych chełpliwych słów Faust czynił regularnie i to jeszcze przed śniadaniem. Gdziekolwiek doktor się pojawił, tam od razu zaczynało się coś dziać. Z reguły efekt był taki, że mag szybko musiał uciekać do innego miasta, a wyprzedzająca go sława niekoniecznie otwierała mu wrota. Gdy przyjechał do Norymbergii, władze miejskie odmówiły doktorowi wstępu w obręb murów, argumentując, że przybysz jest osławionym nekromantą i sodomitą. Fatalną opinię o Fauście miał Jan Tritemiusz, uważający go za szarlatana i oszołoma, a wielu współczesnych podzielało ten osąd. Inni byli jednak wręcz zachwyceni ekstrawaganckim czarnoksiężnikiem, który dorobił się gromadki uczniów. Całkiem możliwe, że jednym z nich był Lorenz Dhur – późniejszy nadworny czarodziej Zygmunta Augusta, uznawany przez badacza historii nauk tajemnych w Polsce Romana Bugaja za pierwowzór legendarnego pana Twardowskiego.
Tourne po Europie Faust zakończył z przytupem. Nocując w gospodzie Pod Lwem, umilał sobie noc alchemicznymi eksperymentami, które doprowadziły do eksplozji. Obudzeni hukiem goście znaleźli ciało eksperymentatora pokaleczone i leżące twarzą do podłogi w zdemolowanej komnacie. Stało się to początkiem legendy mówiącej o tym, że to sam diabeł przybył odebrać duszę od słynnego czarnoksiężnika.
Po sobie zostawił Faust księgę Przymuszanie piekła, będącą podobnie jak wspomniany już polski Skarbiec magiczny (którego wzór być może stanowiła), podręcznikiem przyzywania demonów. Na jego kartach pojawiał się choćby słynny później Mefistofeles, naszkicowany przez doktora w postaci obrzydliwego karła. Przede wszystkim dziedzictwo samozwańczego cudotwórcy stanowiła jednak legenda, która przyniosła mu nieśmiertelność. Choć Faust wyleciał w powietrze, jego duch wciąż krążył po Europie, inspirując kolejne dzieła. W kilka dekad po śmierci maga Christopher Marlowe napisał Tragiczne dzieje doktora Fausta, opierając się na wydanej kilkanaście lat wcześniej poczytnej niemieckiej biografii anonimowego autorstwa, zatytułowanej Historia doktora Fausta osławionego czarnoksiężnika i maga. Właśnie na stronach tego zabytku literatury popularnej znajdujemy słowa łączące bohatera książki z Polską. O edukacji niemieckiego czarodzieja czytamy bowiem:
Udał się zatem do Krakowa w Polsce, do uniwersytetu sławnego podówczas z czarnoksięstwa i tam znalazł sobie podobnych, którzy zajmowali się chaldejskimi, perskimi, arabskimi i greckimi słowami, figurami, znakami, przysięgami, zaklęciami i tym podobnymi czarodziejstwami
Czyżby zatem w ówczesnej stolicy Polski funkcjonował najprawdziwszy Hogwart? Autor biografii Fausta nieco popuścił wodze fantazji, ale faktem jest, że Akademia Krakowska rzeczywiście słynęła jako centrum miłośników nauk tajemnych. Profesorowie i studenci pasjonowali się magią naturalną oraz alchemią i je praktykowali. Podobnie jak na zachodzie Europy fascynacje te prowadziły często na manowce praktyk uznawanych za demoniczne. Jednym z pierwszych polskich procesów o czary było postępowanie wytoczone w roku 1505 przez sąd rektorski dwóm studentom zajmującym się (niewymienionymi w źródle) praktykami czarnoksięskimi. Nikogo na stosie nie spalono, a jedyną konsekwencją, jako spotkała domorosłych magików, była grzywna pieniężna i zapowiedź wydalenia z uczelni w razie recydywy. O dalszych losach obu żaków zapiski z epoki milczą, jednak w następnych latach jeszcze kilkakrotnie przed sądem rektorskim stawali członkowie uniwersyteckiej wspólnoty, oskarżeni o wróżbiarstwo lub wywoływanie duchów.
Co ciekawe, podejście do tego pierwszego zjawiska było w Krakowie podobnie jak w całej Europie lekko schizofreniczne. O ile bowiem radzenie się wróżów było potępianie przez Kościół, o tyle astrologię uznawano za królową nauk, powszechnie akceptowano, a jej praktyków szanowano, uznając ich za równych medykom lub doktorom prawa. Przez cały renesans Akademia Krakowska słynęła jako jedno z najlepszych europejskich centrum nauczania sztuki odczytywania przyszłości z gwiazd. Począwszy od lat dwudziestych XV wieku, uczelnia zupełnie jawnie posiadała katedrę astrologii. Co bardzo nowatorskie, była to pierwsza w Europie Środkowej taka instytucja odrębna od katedry astronomii, na większości ówczesnych uniwersytetów obie nauki – i ta prawdziwa, i ta złudna były wymieszane. Z czasem za przykładem Krakowa poszedł Wiedeń mający przyćmić nieco sławę nadwiślańskiej akademii.
Krakowska alma mater wydała w okresie renesansu szereg astrologów o międzynarodowej sławie. Przez cały XV wiek jej absolwenci byli poszukiwani przez możnych Europy, chętnie zatrudniających ich na swych dworach. W stuleciu następnym astrolodzy spod Wawelu rzadziej opuszczali Kraków, ale w murach uczelni praktyka wróżenia z gwiazd kwitła, a wydawane przez uniwersytet kalendarze zawierające tzw. judycja, czyli prognostyki astrologiczne, sprzedawały się jak świeże bułeczki. Ich popularność była tak ogromna, że jak się wydaje, na rynku pojawili się nawet fałszerze prokurujący własne zbiory przepowiedni. Zjawisko to musiało być nagminne, skoro w końcu władze zabroniły publikacji kalendarzy przed wydrukowaniem oficjalnych terminarzy uniwersyteckich.
Do najznakomitszych praktyków astrologii mających za sobą edukację na Akademii Krakowskiej należeli Jana z Głogowa (zm. w 1507 roku) i Kacper Goski (zm. 1576). Pierwszemu z nich sławę przyniosła przepowiednia mówiąca o odzianym w czerń mnichu, który spowoduje wielki chaos na całym świecie i doprowadzi do wstrząsu w Kościele. Traf chciał, że w dziewięć lat po śmierci Głogowczyka ze swoimi tezami wystąpił Marcin Luter należący do zakonu augustianów, a zatem noszący czarny habit. Pytanie brzmi tylko, czy krakowski astrolog rzeczywiście wygłosił owo proroctwo za swego życia, czy też przypisano mu je post mortem, gdy wokół szalała już reformacyjna gorączka. Jakkolwiek by było, prognostyki pisane przez Jana z Głogowa osiągały w całej Europie status bestsellerów. Poza murami uczelni realizował się inny jej absolwent – Kasper Goski, który poszedł w politykę. Nie wiadomo, czy śledzenie ruchu gwiazd miało coś wspólnego z faktem, że przez szereg lat astrolog ów pełnił funkcję burmistrza Poznania (może odczytywał z układu planet haki na konkurentów?), ale na pewno przyniosło mu ono wielki rozgłos. Otóż, jak twierdził sam zainteresowany, w roku 1571 przewidzieć miał przyszłe zwycięstwo floty Ligi Świętej nad siłami osmańskimi w bitwie pod Lepanto. Ile prawdy było w tym stwierdzeniu, a ile autopromocji trudno dziś stwierdzić, ale senat Republiki Weneckiej uwierzył Polakowi na słowo i nagrodził Goskiego wystawieniem mu w Wenecji pomnika oraz przyznaniem dożywotniej pensji wysokości 300 dukatów rocznie. Jak zatem widać, na astrologii można było się nieźle dorobić.
Królewski sabat
To ostatnie prawdą stało się zwłaszcza za rządów Zygmunta Augusta. Ostatni Jagiellon podzielał bowiem magiczne pasje młodszego odeń o pokolenie Rudolfa II. Potomek Jagiełły już od maleńkości miał kontakt z naukami tajemnymi. Kiedy się urodził, jego ojciec -Zygmunt Stary natychmiast zamówił przepowiednię opartą na koniunkcji planet w chwili przyjścia na świat potomka. Postawił ją ośmiokrotny rektor Akademii Krakowskiej – Maciej z Miechowa. Gwiazdy zapowiadały królewiczowi długie panowanie, wiele szczęścia i niesłychane sukcesy. Jedyne niepokojące objawy dotyczyły życia prywatnego następcy tronu, miało być naznaczone nieszczęściami. Z całego prognostyku spełnił się tylko ostatni punkt, Zygmunt August żył bowiem krótko, wielkich sukcesów na arenie międzynarodowej nie osiągnął i umarł bezpotomnie, kończąc dynastię zapoczątkowaną przez Jagiełłę.
Jednak, jako się rzekło,, za rządów ostatniego Jagiellona powodów do narzekań nie mieli z pewnością czarownicy i szarlatani. Król był nieprawdopodobnie wręcz zabobonny. W młodości na Wawelu kazał przygotować sobie komnatą ozdobioną znakami astrologicznymi i chętnie spędzał w niej czas, gdy zaś zachorowała jego żona Barbara Radziwiłłówna, monarcha czym prędzej napisał do jej brata i kuzyna – Mikołajów Radziwiłłów (zwanych dla odróżnienia Rudym i Czarnym) z żądaniem złapania i przysłania do Krakowa jakiś litewskich czarownic, które mogłyby podjąć się zamawiania choroby królowej. Po śmierci ukochanej ta cecha charakteru monarchy tylko się pogłębiła. Tłumnie zaczął ściągać na swój dwór wszelkiej maści czarowników zarówno uczonych astrologów i alchemików jak i niepiśmienne guślarki. Tym ostatnim Zygmunt August w kwestii dbania o swe zdrowie ufał bardziej niż uniwersyteckim medykom. Na zamku w Warszawie i w królewskiej willi w Knyszynie (król rzadko odwiedzał Kraków, gdzie wszystko przypominało mu zmarłą Barbarę) działy się sceny wołające o pomstę do nieba, gdy nad wychudzonym, wyniszczonym gruźlicą, a być może także i syfilisem monarszym ciałem wiejskie baby odprawiały swe gusła. Początkowo ulubienicą Zygmunta Augusta była czarownica znana jako Wielki Ożóg, którą ostatni Jagiellon podkupił od swej znienawidzonej matki – królowej Bony. Po tym transferze wiedźma pozostawała w królewskich łaskach, aczkolwiek wkrótce pojawiła się konkurentka – niejaka Korycka, równie biegła w zaklęciach, a ponadto mająca atut w postaci młodej i ponętnej siostrzenicy – Zuzanny Orłowskiej, która została nałożnicą króla. A właściwie jedną z wielu nałożnic, bo Zygmunt August miał cały harem. Jak się zdaje, uwierzył w słowa wiedźm zapewniających go, że dzięki uprawianiu seksu z młodymi kobietami odzyska zdrowie. Monarcha desperacko więc kopulował, osłabiając jeszcze bardziej swój organizm, w końcu znalazł się w takim stanie, że do komnat kochanek służba musiała go zanosić!
Jednak nie tylko wiejskie guślarki usługiwały polskiemu władcy. Chorobliwie uzależnił się od przepowiedni astrologów i konsultował z nimi każdy swój ruch. W barwnej czeredce wróżów wyróżniało się dwóch: Szkot Marcin Fox i rodzimy specjalista- Piotr Proboszczowic. Ten pierwszy wyczytał z koniunkcji planet, że ostatni Jagiellon zginie w roku 1552. Przepowiednia była o włos od spełnienia, bo gdy we wzmiankowanym roku król zajechał z wizytą do lennego Królewca, jedna ze strzelających na wiwat armat za sprawą błędu artylerzystów bądź zdrady oddała salwę w kierunku monarszego orszaku. Kula na szczęście minęła Zygmunta Augusta i położyła trupem jadącego nieopodal dworzanina, ale całe wydarzenie umocniło tylko wiarę władcy w nadnaturalne umiejętności Foxa. Własną przepowiednię na temat królewskiej śmieci sformułował Proboszczowic. Wedle jego interpretacji układów gwiezdnych Zygmunt August miał umrzeć w roku 72. Przy czym astrolog za nic nie chciał wyjawić jaka dokładnie data kryła się pod tą cyfrą. Gdy jednak monarcha w końcu zmarł, dumny mistrz Piotr oświadczył że miał rację, bo zgon nastąpił w roku 1572. Trochę to było naciągane, ale grunt, że dobrze wyglądało z promocyjnego punktu widzenia.
Twardowski i zmartwychwstała królowa
Najsławniejszym czarodziejem na usługach ostatniego Jagiellona pozostaje mistrz Twardowski. Lub raczej, jeśli wierzyć badaniom Romana Bugaja, Lorenz Dhur. Skąd jednak podwójne miano naszego bohatera? Zaraz wyjaśnię, wpierw pragnę jednak podkreślić, że poniższa historia losów czarodzieja opiera się na interpretacji źródeł dokonanej przez wspomnianego badacza. Czy jest ona poprawna, wciąż nie ma stuprocentowych dowodów, ale brzmi przekonująco.
Pierwsza źródłowa wzmianka na temat tajemniczego czarnoksiężnika pojawia się w Dworzaninie polskim Łukasza Górnickiego, wydanym w roku 1566. Książka zawiera anegdotkę o łatwowiernym szlachcicu zafascynowanym magią i głośno wyrażającym żal z faktu, że zaprzestano jej nauczania w krakowskich szkołach. Ów miłośnik nauk tajemnych pada ofiara figla przyjaciela podającego się za dawnego ucznia czarodzieja Twardowskiego. Anegdota kończy się ośmieszeniem naiwnego dworzanina, który staje się obiektem żartów i nauczony przykrym doświadczeniem leczy z miłości do czarnoksięstwa. Całą historyjkę autor umieszcza w czasach króla Zygmunta Starego, który pokazany jest jako władca roztropny, nie wierzący w żadne czary i inne tego typu banialuki. Króciutka wzmianka o Twardowskim, którą czyni na kartach Dworzanina polskiego Górnicki w połączeniu z powstałymi w późniejszych wiekach fantastycznymi legendami na temat tego czarodzieja, jakie wielką popularność zdobyły zwłaszcza w XIX stuleciu, skłoniła całe pokolenia badaczy do poszukiwań historycznych mających na celu odkrycie realnej postaci stojącej za legendarnym bohaterem. Od czasów romantyzmu powstawały najrozmaitsze teorie, z których jedne postulowały rzeczywiste istnienie Twardowskiego, inne je negowały, a autorzy niektórych z nich zaliczali totalne odloty, utożsamiając krakowskiego czarodzieja z żyjącym w XIII wieku polskim uczonym – Witelonem, czyniąc zen wynalazcę druku (!) bądź… bóstwo o indyjskim rodowodzie (!!). W całym natłoku sprzecznych koncepcji najbardziej wiarygodna wydaje się teoria zmarłego w 2009 roku Romana Bugaja – chemika i badacza historii nauk hermetycznych, wykładowcy Uniwersytetu Warszawskiego oraz autora książki Nauki tajemne w dawnej Polsce. Mistrz Twardowski
Analizując źródła z epoki, Bugaj uznał, iż historia opisana przez Górnickiego w roku 1566 pomyślana została przez pisarza jako zawoalowana krytyka porządków panujących na dworze Zygmunta Augusta. Autor Dworzanina polskiego nie mógł wprost strofować monarchy za uleganie zabobonom i oddawanie się czarnej magii, dlatego bohaterem satyrycznej opowiastki uczynił jednego z dworzan, a akcję opisywanego wydarzenia przeniósł w czasie do okresu panowania ojca ówczesnego króla. Podobnie ze względów autocenzury zakodowane zostało nazwisko osoby uznanej za złego ducha Zygmunta Augusta – pod mianem Twardowskiego wedle Bugaja krył się wymieniany wielokrotnie w rachunkach dworskich z tego okresu, wywodzący się z Norymbergii niemiecki astrolog i mag – Lorenz Dhur. Skąd jednak wzięło się to miano? Powód był bardzo prosty, zastosowany przez Górnickiego kod miał być w zamyśle łatwy do odczytania przez obeznanych z dworskimi realiami czytelników, Niemiec zaś zgodnie z ówczesną modą panującą wśród uczonych często używał łacińskiej formy swego nazwiska brzmiącej Durus, słowo to tłumaczy się zaś na język polski jako przymiotnik twardy, stąd też Twardowski.
Lorenz Dhur, jak wspomnieliśmy, jest kilkakrotnie wymieniany w rachunkach dworu królewskiego, pod koniec życia Zygmunta Augusta dostał nawet dworski tytuł koniuszego, aczkolwiek sprawował go zaledwie dwa miesiące. Z kolei po śmierci władcy jego nazwisko przewinęło się w trakcie obrad komisji śledczej badającej z polecenia sejmu elekcyjnego nadużycia dokonywane przez otoczenie króla w ostatnich latach jego rządów. Na podstawie tych wzmianek, a także informacji z późniejszych źródeł, których autorzy przytaczali znane sobie wiadomości na temat Twardowskiego (bo pamięć o prawdziwym mianie Dhura szybko się zatarła i już w czasach Zygmunta III Wazy pamiętano wyłącznie pseudonim nadany mu przez Górnickiego), Roman Bugaj dokonał rekonstrukcji domniemanych losów najsłynniejszego polskiego czarodzieja. Udało mu się ustalić, iż studiował on w Wittenberdze i prawdopodobnie tam los zetknął go z młodym magnatem – Franciszkiem Krasińskim. Polak interesował się naukami tajemnymi, w których specjalizował się jego starszy kolega z uniwersytetu i to właśnie Dhur wprowadzić miał Franciszka w świat magii. Młody adept długo miejsca na tutejszym uniwersytecie jednak nie zagrzał, rodzina, bojąc się, że chłopak złapie reformacyjnego bakcyla, nakazała mu wracać na dalsze studia do Krakowa, a potem wysłała go do Włoch, gdzie Krasiński zyskał tytuł doktora prawa rzymskiego i kanonicznego. Jak się wydaje, znajomość Polaka z niemieckim magiem trwała jednak w najlepsze i kiedy w roku 1560 należący już do stanu duchownego Franciszek został sekretarzem rozmiłowanego w czarnoksięstwie Zygmunta Augusta, czym prędzej sprowadził nad Wisłę niemieckiego kolegę, by i on zarobił co nieco na królewskiej obsesji. Tym samym Lorenz Dhur znalazł się na dworze ostatniego Jagiellona, w kilka lat później zaś pisane mu było stać się jednym z głównych aktorów biorących udział w najgłośniejszej polskiej aferze epoki – rzekomej reinkarnacji ukochanej zmarłej żony władcy – Barbary Radziwiłłówny.
Jednym z architektów bezczelnego przekrętu był właśnie dobroczyńca Dhura, a oprócz Krasińskiego główne skrzypce w intrydze grali dwaj cyniczni młodzieńcy: królewski paź – Mikołaj Mniszech i jego brat – Jerzy. Cała awantura zaczęła się od romansu Mikołaja z młodą warszawską mieszczką – Barbarą Giżanką. Kupiecka rodzina Gizów od dawna miała kontakty z dworem, dostarczając do królewskiej rezydencji cukier i inne przyprawy. Niestety, z powodzeniem w interesach nie szło szczęście w życiu rodzinnym, patriarcha rodu zmarł, a wdowa nie była w stanie zapanować nad rozbuchaną seksualnością ich córki – Barbary. Dziewczynę cechował wielki temperament erotyczny, któremu bez zahamowani dawała wyraz. W końcu zdesperowana matka dziewczyny oddała ją do klasztoru sióstr bernardynek w nadziei, że zakonnice zapobiegną całkowitemu zniszczeniu sobie przez dziewczynę reputacji. Początkowo wydawało się, że plan działa, panna zaprzyjaźniła się bowiem z siostrzyczką z innego klasztoru, niejaką Opatową, która często odwiedzała Barbarę i przesiadywała z nią w celi. Czy oddawały się tam modlitwie i kontemplacji? Wręcz przeciwnie – dzikiemu seksowi. Tak się bowiem składało, że pod habitem Opatowej krył się nie kto inny, tylko Mikołaj Mniszech, który zapaławszy do dziewczyny namiętnością, z łatwością oszukał naiwne bernardynki, zapewniając sobie nieograniczony dostęp do łoża Barbary, bardzo zresztą zadowolonej z takiego obrotu spraw. I gdyby tylko na cudzołożeniu pod klasztornym dachem się cała historia skończyła, nikt by dziś o niej nie pamiętał, jednak upojne chwile spędzane przez Mikołaja w ramionach Giżanki były dopiero początkiem całej afery. Otóż, albo któryś ze starszych dworzan, widząc córkę Gizów przy jakiejś sposobności, albo sam królewski paź, oglądając portrety Barbary Radziwiłłównej, zwrócił uwagę na niezwykłe podobieństwo, jakie do zmarłej wykazywała piękna mieszczka. Refleksją tą młodzieniec podzielił się z bratem i z, wówczas już podkanclerzym, Franciszkiem Krasińskim. W głowach całej trójki zaczął formować się diaboliczny plan – cóż by bowiem uczynił król dla tych, którym udałoby się złamać kajdany śmierci i przywrócić mu ukochaną z lat młodości? Bez wątpienia obsypałby cudotwórców złotem, teraz zaś za sprawą Giżanki trójka spiskowców miała szansę dokonać takowej sztuki. Oczywiście byłoby to ordynarne oszustwo, a nie prawdziwe zmartwychwstanie, ale Zygmunt August miał już tak pomieszane w głowie od czarnoksięstwa i innych guseł, że był gotów przełknąć każdą głupotę i uwierzyć w każde kłamstwo. Intryganci dopuścili do swych planów Dhura, któremu przypadła kluczowa rola w całym przekręcie.
Jak dokładnie Krasiński, Mniszchowie i Dhur przekonali króla, iż Niemiec jest w stanie wywołać ducha królowej Barbary, nie wiadomo. Efekt jednak był taki, że w nocy z 7 na 8 stycznia 1569 roku na zamku królewskim w Warszawie odbył się seans spirytystyczny. Niemiecki czarnoksiężnik zamknął się z Zygmuntem Augustem w komnacie oświetlonej jedną świecą i tam w głębokich ciemnościach odprawił tajemnicze rytuały, przestrzegając Jagiellona, aby cokolwiek się stanie, pozostał on w swoim fotelu. Gdy wybiła północ, nagle drzwi otwarły się szeroko i w mroku pojawiła się Barbara Radziwiłówna! Niepomny ostrzeżeń Dhura król zerwał się, gotów pobiec w kierunku ukochanej, ale w tym momencie czarodziej rzucił się na niego i podciął mu nogi, świeca spadła ze stolika, zgasła i potoczyła się po podłodze, a widmo zniknęło w ciemnościach. Zygmunt August wstrząśnięty nie potrafił jeszcze długo dojść do siebie.
W rzeczywistości w całym wydarzeniu nie było nic nadprzyrodzonego. Odpowiednio rozgrzanemu okultystyczną atmosferą monarsze ukazała się bowiem nie zmarła żona, lecz… przebrana w jej suknię Giżanka. Seans spirytystyczny był jednak dopiero pierwszym aktem całej intrygi, niedługo potem Mikołaj Mniszech przedstawił królowi młodą mieszczkę, w której roztrzęsiony emocjonalnie po niedawnych nocnych przygodach Zygmunt August rozpoznał reinkarnację ukochanej. Władca zupełnie stracił głowę dla pięknej Barbary, uczynił ją swoją oficjalną metresą i sprowadził na dwór. Wkrótce Giżanka stała się najbardziej wpływową osobą w otoczeniu Zygmunta Augusta, a na głowy jej protektorów, czyli Mniszchów i Krasińskiego posypał się deszcz złota i zaszczytów. Gdy umarł ówczesny biskup krakowski, to właśnie ponętna Barbara wyszeptała monarsze w czasie łóżkowych igraszek do ucha słowa, które następcą zmarłego purpurata uczyniły Franciszka Krasińskiego. Złośliwi nazywali go później biskupem de Giza. Dzięki Barbarze cyniczni bracia Mikołaj i Jerzy zgromadzili fortunę i zbudowali własne potężne stronnictwo dworskie. Sam Dhur, który jak wierzył ostatni Jagiellon, swą sztuką magiczną ściągnął królewską ukochaną z zaświatów, również nie mógł narzekać – w nagrodę został koniuszym.
Porządki, które zapanowały teraz na królewskim dworze, budziły powszechne zgorszenie. Podczas gdy Giżanka chodziła w najlepszych sukniach, królewska siostra – Anna musiała łatać stare ubrania i żyła w wielkiej nędzy. Mieszczka rządziła się niczym królowa, której reinkarnacją była w przekonaniu Zygmunta Augusta. Swemu kochankowi pozostawała niezbyt wierna zresztą, w czasie późniejszych obrad komisji śledczej jeden ze zbulwersowanych świadków wspominał, iż do łożnicy Barbary chadzał, kto chciał, a zwłaszcza często bywał tam Mikołaj Mniszech. Być może to on był biologicznym ojcem córki powitej przez Giżankę, bezpłodny do tej pory król święcie jednak wierzył, że to on spłodził dziewczynkę i zaczął ku przerażeniu swoich ministrów szykować się do oficjalnego uznania jej za swoją prawowitą dziedziczkę!
Tragifarsa, jaką stanowiły ostatnie lata Zygmunta Augusta, skończyła się 7 lipca 1572 roku, gdy monarcha zmarł w swojej rezydencji w Knyszynie. Przy łóżku konającego czuwali bracia Mniszchowie, którzy podsuwali półprzytomnemu monarsze papiery z kolejnymi nadaniami, a potem wciskali mu do ręki pióro i wodzili nim po pergaminie, by nabazgrać podpis. Czekający w pobliskiej komnacie Krasiński bez mrugnięcia okiem przybijał królewską pieczęć na kolejnych sprokurowanych tak dokumentach. Gdy umęczony potomek Jagiełły zamknął w końcu oczy na zawsze, dworacy rzucili się do rabowania jego majątku, w pustoszeniu Knyszyna prym wiedli oczywiście niezawodni bracia, a także sama Giżanka.
Co jednak stało się z Dhurem vel Twardowskim? Wedle teorii Bugaja, gdy wkrótce po śmierci króla sejm elekcyjny powołał komisje śledczą mającą zbadać nadużycia popełnione przez dworskie kamaryle, niemiecki mag stał się dla Krasińskiego i Mniszchów zbyt niebezpiecznym świadkiem ich knowań. Czarodziej, świadom zagrożenia, próbował salwować się ucieczką, jednak nasłani przez dawnych mocodawców siepacze dopadli go i uciszyli na zawsze. Bugaj uważał, że opowieść o porwaniu Twardowskiego przez diabły była zniekształconym wspomnieniem o brutalnym morderstwie Lorenza Dhura, którego sceną miała być karczma na Podlasiu w miejscowości Mystki – Rzym.
Daj, duchu koronę!
Śmierć Zygmunta Augusta nie oznaczała zakończenia złotego wieku polskiej magii. Stefan Batory, który objął rządy po krótkim panowaniu Henryka Walezego, nie był może równie zabobonny co ostatni Jagiellon, ale również i on radził się astrologów i utrzymywał na swoim dworze magów. Część z nich, jak się zdaje, odziedziczył po zmarłym poprzedniku, bo działający na jagiellońskim dworze czarnoksiężnik Wawrzyniec Gradowski dalej praktykował swe mroczne sztuki na Wawelu. Posadę stracił dopiero, gdy spróbował otruć Batorego arszenikiem, spisek jednak się nie powiódł, bo króla ostrzegła… czarownica (być może jedna z dawnych guślarek Zygmunta Augusta), a niedoszły skrytobójca trafił do lochu.
Na największego polskiego miłośnika nauk tajemnych i dobroczyńcę ich adeptów wyrósł tymczasem wojewoda sieradzki – Olbracht Łaski. Skłócony z Batorym (był zwolennikiem Habsburgów), przehulawszy swój majątek zamarzył o zdobyciu korony, a za środek prowadzący ku temu celowi uznał czarną magię. W roku 1583 pożeglował do Anglii, gdzie został gościnnie przyjęty na dworze królowej Elżbiety. Zwiedziwszy Londyn i Oksford, przeszedł czym prędzej do realizacji głównego celu zamorskiej wyprawy, spotkał się mianowicie z nadwornym magiem angielskiej królowej, specjalistą od wywoływania duchów i wróżenia z kryształów – Johnem Dee oraz jego asystentem – Edwardem Kelleyem. Wojewodę sieradzkiego doszły bowiem słuchy, że angielscy magowie są biegli w procesie transmutacji pospolitych metali w złoto. Tu czekało go wielkie rozczarowanie, bo pogłoska okazała się tylko plotką, za to Dee zaproponował Polakowi udział w seansie spirytystycznym. Mag miał wywołać anielskie duchy za pomocą swego magicznego zwierciadła, one zaś ustami służącego za medium Kelleya przepowiedzieć przyszłość magnatowi z dalekiego kraju. Seans odbył się rzeczywiście i do naszych czasów zachował się jego szczegółowy opis (skrupulatny John Dee sumiennie protokołował swoje rzekome rozmowy z bytami astralnymi). Przybyły do pracowni czarodzieja anielski duch wieszczył Łaskiemu wielkie powodzenie i objęcie tronu dwóch królestw. Czyli jak to zwykle u wróżek i wróżów bywa, klient usłyszał to, co chciał usłyszeć.
Choć przebieg rozmowy z duchem został przez Dee zapisany, nie wiemy nic pewnego na temat szczegółów technicznych całego wydarzenia. Czy Łaski wierzył Anglikom na słowo, gdy zapewniali go, że z ust Kelleya dobywają się słowa nadziemskich duchów? Byłby aż tak naiwny? A może w grę wchodziły jakieś sztuczki z dziedziny iluzji, wiadomo, iż Dee był doskonałym badaczem optyki, dopóty nie zbłądził na manowce czarodziejstwa i całkowicie mu się nie poświęcił. Możliwe, że w użyciu była hipnoza. Jedno jest jednak pewne, Polak był pod takim wrażeniem obydwu magów, że namówił ich, by pojechali z nim do Polski. Dee i Kelley, widząc przed sobą możliwość dalszego naciągania magnata, zgodzili się tym łatwiej, że w Anglii nad ich głowami zbierały się ciemne chmury. I rzeczywiście, krótko po tym, jak we wrześniu 1583 roku statek wiozący wojewodę sieradzkiego i jego nowych zauszników odbił od brytyjskich brzegów, dom Dee został napadnięty i splądrowany przez oskarżającą go o praktykowanie czarnej magii tłuszczę.
W lutym roku 1584 Dee i Kelley zamieszkali w podkrakowskiej willi Łaskiego, który z czasem wprowadził ich na królewski dwór. Wiosną roku 1585 na zamku w Niepołomicach obaj magowie przeprowadzili seans spirytystyczny z udziałem Batorego. Duch, który rzekomo miał im się ukazać, oskarżył polskiego króla o grzeszne życie i kazał mu się nawrócić. Być może właśnie ostra krytyka ze strony wywołanej jakoby istoty nadprzyrodzonej sprawiła, że Anglicy błyskawicznie wypadli z królewskich łask. Z kolei wojewodę coraz bardziej niecierpliwiły ich niepowodzenia w próbach wytworzenia sztucznego złota i w końcu on także cofnął im protekcję. Magowie opuścili więc Polskę a ich drogi wkrótce się rozeszły, Dee wrócił do Anglii, podczas gdy Kelley wyjechał do Pragi, gdzie znalazł nowego sponsora w osobie szalonego cesarza Rudolfa II. Jednak nawet imperatorowi – oszołomowi charakter Anglika tak dał się we znaki, że w końcu wtrącił go do lochu. Według legendy przyjaciele Kelleya dostarczyli mu sznur, za pomocą którego usiłował spuścić się z okna wieży, w której go więziono, niestety, lina pękła i rzekome medium roztrzaskało się na praskim bruku, dołączając tym samym do duchów, z którymi miało ponoć rozmawiać.
Sendovigius Polonus
Ostatnim wielkim nazwiskiem w dziejach polskiej magii renesansu jest urodzony w roku 1566 Mikołaj Sędziwój. Ten szlachcic spod Sandomierza w młodości najpierw szkolił się w Akademii Krakowskiej, a następnie dzięki wsparciu potężnego magnata – Mikołaja Wolskiego wyjechał na studia zagraniczne na uniwersytetach niemieckich a także w Cambridge. Prawdopodobnie to od swego protektora zgłębiający medycynę student złapał bakcyla alchemii, której miał poświęcić swe życie.
W 1593 roku młody alchemik pojawił się w Czechach, gdzie znalazł miejsce przy dworze Rudolfa II. Zaprzyjaźnił się też z bogatym praskim mieszczaninem – Ludwikiem Koralkiem, który finansował badania Polaka, a także jego… piwniczkę z winem. Sędziwój miał na swego kompana wpływ tak przemożny, że gdy poprosił go o pożyczenie, bagatelka!, czterech tysięcy kop groszy praskich, ten bez mrugnięcia okiem spełnił prośbę alchemika, mimo iż sam nie dysponował taką kwotą i musiał zaciągnąć kredyt u bogatych Żydów. Niedługo po tej transakcji Koralek zmarł, a wówczas jego rodzina oskarżyła alchemika o wyłudzenie pieniędzy od zmarłego, a także jego otrucie. Rozpoczął się proces, który nie przysporzył Sędziwojowi dobrego imienia, a gdy wkrótce potem w Pradze wybuchła zaraza w wyniku której zmarła żona Polaka, ten spakowawszy manatki, wrócił w 1600 roku z dziećmi do Polski, gdzie w Krakowie przy pomocy Wolskiego urządził laboratorium alchemiczne.
W roku 1603 do stolicy Polski przyszły niezwykłe wiadomości z Saksonii. Tamtejszy elektor – Chrystian II uwięzić miał słynnego angielskiego alchemika – Aleksandra Setona i torturami usiłować zmusić go do wydania tajemnicy tynktury – posiadanego przez Anglika tajemniczego proszku mającego rzekomo zmieniać pospolite metale w złoto. Wieści te zmobilizowały naszego bohatera do działania. Wiedziony solidarnością zawodową pośpieszył do Drezna, gdzie przekonał okrutnego księcia, by zaprzestał męczyć Setona i pozwolił Sędziwojowi namówić go łagodną perswazją do pójścia na współpracę. Chrystian II zgodził się na ten plan. Polak przez szereg dni regularnie zachodził do więzienia, by rozmawiać z Setonem, a równocześnie gawędząc ze strażnikami, zaprzyjaźnił się z nimi. W ramach nowo nawiązanej komitywy po jakimś czasie zamówił do gmachu jedzenie oraz wino i urządził huczną imprezę na część strażników. Tym, czego nie wiedzieli wzruszeni tymi dowodami serdeczności biesiadnicy, był fakt, że pity przez nich alkohol alchemik zaprawił silnym narkotykiem, który wszystkich poza niepijącym Sędziwojem ściął z nóg.
Gdy uczestnicy uczty leżeli już nieprzytomni pod stołami, Polak otworzył celę Setona, wyprowadził go z więzienia do czekającej na zewnątrz w wozie żony Anglika – Teresy, po czym cała trójka ruszyła co koń wyskoczy do polskiej granicy. Los im sprzyjał, dotarli do Krakowa, gdzie Sędziwój otoczył wymizerowanego kolegę po fachu czułą opieką, równocześnie dość niedyskretnie sugerując, że dobrym wyrazem wdzięczności ze strony angielskiego alchemika byłoby ujawnienie tajemnicy tynktury. Sekretu transmutacji zwykłych metali w złoto Seton swemu wybawcy nie zdradził – głównie dlatego, że proces ten był niemożliwy, a otaczająca Anglika sława brała się bardziej z kuglarskich sztuczek niż realnych dokonań na tym polu. Ostatecznie alchemik zmarł i został pochowany w Krakowie, zostawiając Sędziwojowi niewielki zapas tynktury, być może chlorku złotawego lub innego specyfiku, który podgrzany zachodził w reakcję z metalami i je pozłacał. Prócz tego Polak odziedziczył księgi kolegi oraz… jego żonę, z którą rychło wziął ślub w nadziei, że być może ona zdradzi mu tajemnicę produkcji złota.
Fakt posiadania tynktury uczynił mimo wszystko z naszego rodaka alchemiczną sławę na skalę europejską. W roku 1604 ponownie pojawił się w Pradze, gdzie dokonał za pomocą tajemniczego proszku pokazu transmutacji na oczach cesarza. Oczywiście była to najzwyklejsza sztuczka (choć do dziś nie poznaliśmy szczegółów jej wykonania), ale Rudolf II święcie uwierzył w zaprezentowaną mu przemianę metali i uczcił naszego rodaka marmurową tablicą, na której kazał wyryć słowa: Niechby inny uczynił tyle, co Sędziwój Polak.
W rok później Sędziwój na Wawelu powtórzył praski numer, przemieniając srebrnego talara w złotą monetę, czego świadkiem był zafascynowany alchemią Zygmunt III Waza. Król nakazał nawet zbudowanie dla siebie laboratorium w wawelskiej baszcie zwanej Kurzą Stopkę, gdzie oddawał się eksperymentom tak namiętnie, że w końcu podpalił Wawel, w efekcie czego dwór musiał przenieść się do Warszawy.
Zygmuntowi III transmutacja wychodziła kiepsko, ale przekonany co do umiejętności Sędziwoja, wówczas już najsławniejszego alchemika Europy znanego jako Sendovigius Polonus, ufundował mu laboratorium, nakazując rozpoczęcie masowej produkcji sztucznego złota. I tu nasz bohater znalazł się w kropce, bo spełnić królewskich żądań nie był w stanie. Wykręcał się jak mógł, tłumacząc, że najpierw musi wytworzyć więcej tynktury, a w roku 1616 wyjechał na zachód, rzekomo na konsultację z kolegami zza granicy. Do kraju już jednak więcej nie wrócił, zamiast tego osiadł na Śląsku, gdzie cesarz Ferdynand II Habsburg powierzył mu zarządzanie kopalniami ołowiu. Na tym przedsięwzięciu alchemik dorobił się znaczącej fortuny i resztę życia aż do śmierci w roku 1636 przeżył w spokoju na zamku w Krawarzu.
Jak widać z powyższej opowieści okres renesansu śmiało nazwać można złotym wiekiem polskiej magii. W następnej epoce wskutek postępów zarówno kontrreformacji, łowów na czarownice jak i wiedzy naukowej mistyczne arkana znacząco straciły na popularności. Co prawda, w XVIII wieku August II Mocny również miał na swych usługach alchemików, ale miast na produkcji sztucznego złota koncentrowali się oni raczej na tworzeniu słynnej saskiej porcelany, zajęciu o wiele lepiej rokującym na sukces niż próby transmutacji podejmowane przez ich poprzedników.