„Mój Auschwitz” – tak zatytułowany jest wywiad z Władysławem Bartoszewskim. Książka ukazała się we wrześniu. To opis 199 dni, które na przełomie 1940 i 1941 roku spędził w KL Auschwitz przyszły polski minister spraw zagranicznych. Oto fragment tej wstrząsającej rozmowy
Osiemnastoletni Władysław Bartoszewski aresztowany został rano w czwartek 19 września 1940 roku. Wyprowadzono go z rodzinnego domu. Nie tracił jednak na Pawiak. Wraz z kilkuset innymi osobami przewieziono go do koszar kawalerii SS. Kazano leżeć, po kilkunastu godzinach pozwolono usiąść. Po kolejnych kilkunastu sprawdzono dokumenty i zakwalifikowano do wyjazdu. Dwa dni po aresztowaniu Bartoszewski był już w Auschwitz
Looos, rrraus, schnell – zaraz po otwarciu wagonu rozległy się wrzaski. Oślepiły mnie reflektory ustawionych przy rampie samochodów. Posypały się ciosy, uderzenia kolbą. Krzyki, wycie z bólu. Trzeba było skakać z wysokiego wagonu na rampę. Metr nad ziemią. Ludzie przewracali się, kaleczyli ręce, łamali nogi. Psy szczekały, biegały, skakały do boków, gryzły.
Zu Fünfe! Tak krzyczeli esesmani, którzy według niektórych relacji mieli pędzić więźniów do obozu właśnie piątkami.
Bardzo nieregularnymi. W naturalnym odruchu skupiamy się blisko siebie, w tłoku szukamy wybawienia od ciosów. Esesmani wrzeszczą, żebyśmy biegli. Ludzie się potykają, wywracają, inni ich podnoszą, Niemcy ich tłuką. Jęki, krzyki. Niektórzy wciąż niosą ze sobą walizki, plecaki, torby. Ludzie są wyczerpani. Należałem do najmłodszych, ale obok gnano też ludzi około sześćdziesiątki. Ciemno, na dodatek marnie widzę, mam szkła minus kilka dioptrii. Daleko przede mną wyłania się zarys betonowego płotu i budynków. To tam biegniemy. Nagle słychać dziwne odgłosy – nam się wydawało, że to hałasy przemysłowe, jakby z pralni. Szu, szu, szu… Do dziś nie wiem, co to było. Te szumy i napis nad bramą »Arbeit macht frei« upewniły nas, że trafiliśmy do przyfabrycznego obozu pracy. Nie trzeba być filozofem, żeby wyciągnąć taki wniosek. Na tym koncentrowały się nasze pierwsze rozmowy w Auschwitz. Tymczasem w kilku oknach pojawili się obudzeni hałasem ludzie. Pytamy, gdzie jesteśmy. – W Auschwitz. – Co to Auschwitz? – No, Oświęcim. – A co tu jest? – Zobaczycie sami. Z tym mizernym zasobem informacji trafiliśmy na plac apelowy zbici w tłum. Reflektory raziły w oczy. Esesmani ustawili nas alfabetycznie, sprawdzali według listy. Trzeba było się zameldować, wywołany musiał krzyknąć: Hier! Do naszego transportu, jeszcze w Warszawie, dołączono 566 więźniów z Pawiaka – grupę czysto polityczną, która w większości przeszła już przez brutalne śledztwo. Razem spędzili w więzieniu już kilka tygodni albo miesięcy. Niektórzy mieli za sobą śmierć bliskich. Na placu apelowym zachowywali się zdyscyplinowanie i milcząco, nie tak jak my, którzy trafiliśmy tu z łapanki. Nie pozwalali sobie na żadne pytania, na żaden hałas. Początkowo trzymali się oddzielnie, dopiero potem się z nami przemieszali. Na placu szaleli ludzie w pasiakach z czarnymi, czerwonymi, ale głównie zielonymi winklami, czyli naszytymi na pasiak trójkątami – więźniowie funkcyjni, kapo. Bili nas kijami na oślep, mocno. Miałem poczucie, jakbym się znalazł w jakimś surrealistycznym cyrku.
Pilecki wspominał, że po sprawdzeniu list transportowych więźniów zapędzono do łaźni: »Tu ostrzyżono nam włosy na głowie i ciele, pokropiono trochę prawie zimną wodą. Tu wybito u mnie pierwsze dwa zęby, za to, że numer ewidencyjny na tabliczce napisany niosłem w ręku, a nie w zębach, jak tego w tym dniu chciał Bademeister. Dostałem w szczękę ciężkim drągiem. Wyplułem dwa zęby. Pociekło trochę krwi«.
A gdzież nagi więzień miał trzymać tabliczkę z numerem, ze swoim nowym imieniem i nazwiskiem? Ale od samego początku bicie bez przyczyny było świadomie skalkulowaną metodą – złamać, zastraszyć. Przypominam też, że numerów wtedy jeszcze nie tatuowano więźniom na przedramieniu. Dostaliśmy tylko szmatkę z numerem, a następnego dnia igłę i nitkę, żeby przyszyć ją do pasiaka. Drugi transport warszawski otrzymał numery od 3821 do 4959 oraz od 4961 do 5526. Ja miałem numer 4427. Schutzhäftling 4427. Okazało się, że brak wytatuowanego numeru miał potem wiele dobrych stron – po zwolnieniu z obozu, w razie rewizji, łapanki czy aresztowania, nie byłem dodatkowo napiętnowany. Niemcom umykała ważna wskazówka, znak szczególny. W łaźni moja grupa trafiła – w przeciwieństwie do Pileckiego – akurat na wodę gorącą. Ale w Auschwitz, a potem w Birkenau nieraz zdarzało się, że dla zabawy kapo raz więźniów parzyli, a raz oblewali lodowatym strumieniem. Ogolono nas na całym ciele. Ubrania zabrali do worków, opatrzyli naszymi numerami i wydali odzież obozową. Potem podzielili nas na grupy liczące około trzystu osób i zapędzili do bloków. Kilka godzin przespałem na bloku 10, na rozłożonych na ziemi cienkich i brudnych siennikach. W izbie stłoczono pięćdziesiąt osób. Spałem wtulony w docenta Bronikowskiego (numer 4745), który potem zmarł w obozie. Nad ranem dostaliśmy tylko lurowatą kawę, nic do jedzenia. Znowu wypędzili nas na plac apelowy.
Na porannym apelu stawali wszyscy więźniowie, ale tego dnia przemówienie Lagerführera Karla Fritzscha było skierowane do zugangu, czyli nowo przybyłych do obozu.
Fritzsch powiedział: »Popatrzcie tam, na komin. Popatrzcie, to jest krematorium. Wszyscy pójdziecie do krematorium. Trzy tysiące stopni ciepła. Komin to jedyna droga na wolność«.
W książce »Warto być przyzwoitym« wspominał Pan: »Było to piękne i szczere. Dobre widoki dla nas: przez komin. Pobledliśmy, drżałem. Bałem się. To była najcięższa godzina, cięższa niż czas działań wojennych w Warszawie i po ich zakończeniu. Przez lata śnił mi się ten poranek, każdej nocy tam wracałem, widziałem komin i słyszałem, jak Fritzsch mówi, że jest tylko jedna droga na wolność – przez komin. I nawet we śnie bladłem«.
Fritzsch to właściwie jedyny esesman, którego nazwisko zapamiętałem podczas pobytu w kacecie. Lagerführer był jak wiceszef, jak dyrektor generalny w ministerstwie, ale nie minister. Wielka władza wykonawcza, organizacyjna, decyzyjna, ale nad nim był jeszcze bóg. Bóg, który rzadko się pojawiał – komendant Rudolf Höss. To był bóg śmierci, a esesmani byli jego archaniołami. Los zrządził, że po wojnie, gdy w Polsce toczył się proces Hössa, a mnie aresztowali komuniści, w styczniu 1947 roku znalazłem się z byłym komendantem Auschwitz w obrębie jednego więziennego korytarza. Nasze cele dzieliło może dziesięć metrów. Słyszałem, jak rano meldował się po niemiecku. Paradoks historii, gorzki paradoks historii.
To była nie tylko makabryczna ironia losu, ale też celowe działanie komunistycznych władz – żeby upokorzyć żołnierzy podziemia, trzymano ich w więzieniach i celach razem z nazistowskimi zbrodniarzami. Siedział Pan po wojnie z Niemcami, którzy dysponowali jakąś wiedzą o Auschwitz?
Z załogi obozu – nie. Ale w areszcie Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego siedziałem z jednym z większych zbrodniarzy Erichem Engelsem, którego powieszono na Mokotowie latem 1951 roku. Zarządzał kartoteką warszawskiego gestapo. Hauptsturmführer Engels był oficerem SD, Sicherheitsdienst, które w SS pełniło funkcję wewnętrznego wywiadu. Sporo zatem wiedział. Ale za dużo z nim nie rozmawiałem. Temat obozów czy egzekucji na ogół pomijałem, bo nie chciałem dawać pola do kontrowersji, a apostołować też nie miałem zamiaru. Ale czasami coś się zgadało albo sam Engels chciał powiedzieć coś użytecznego czy miłego. Mówił na przykład, że polska inteligencja to jednak wspaniali ludzie i gdyby Hitler o tym wiedział…
Wróćmy na plac apelowy w Auschwitz.
Po tamtym pamiętnym przemówieniu esesmani upatrzyli sobie ofiarę, którą kapo wywlekli z szeregu. To był podobno nauczyciel z warszawskiego gimnazjum, podobno nazywał się Dobrowolski, tak się w każdym razie mówiło w obozie, ale nigdy nie zdołałem tych informacji potwierdzić. Czym zawinił? Nie wiadomo. Może stał krzywo, a może nie było żadnego powodu. Został na naszych oczach po prostu zakatowany – kapo skakali po nim, bili pałkami. Przez dziesięć minut, może kwadrans. Leżał bezwładnie na ziemi, krwawił z ust. Kapo wdeptali go w żwir.
Po kilkudziesięciu latach pisał Pan, że wciąż ma tamten obraz przed oczami: »Stało nas tam z pięć tysięcy mężczyzn, wyprężonych na baczność. Byliśmy widzami, żaden z nas nic nie zrobił. Ja też tam byłem i też nie zrobiłem nic, i uważam to dziś jeszcze za życiowy wstyd, choć rozumiem to wszystko«.
Rozumiem, bo można przecież zapytać, co tak naprawdę mogliśmy zrobić – dookoła karabiny maszynowe, uzbrojeni esesmani. Chcieli nas złamać, odczłowieczyć. Osiągnęli efekt, zaczęliśmy się bać.
W obozie człowiek każdego dnia widział, jak inni upadają, jak są mordowani. I nic nie robił, nic nie mógł zrobić. Czuł się tym zbrukany, zbrudzony. W książce »Moja Jerozolima, mój Izrael« pytał Pan: »Gdzie jest granica przyzwoitości? Gdzie jest granica uczynności? Czy jest nią danie jałmużny, czy też przyjęcie kogoś do domu? A może podzielenie z nim szaty, jak to robili niektórzy święci? Nikt nie może o sobie powiedzieć, że zrobił dość, poza tymi, którzy zginęli, niosąc innym pomoc. Jedynie ci zrobili dość«.
Te słowa dotyczą innego kontekstu. Po wyjściu z Auschwitz zaangażowałem się w działalność konspiracyjnej Rady Pomocy Żydom »Żegota«. Przeżyłem wtedy tragiczną dysproporcję między dobrymi chęciami i skutkami. Kogoś ratowaliśmy miesiącami, wyrabialiśmy mu trzy fałszywe tożsamości, zmienialiśmy mu mieszkania, a potem ów człowiek – posłuchał czy nie posłuchał – wychodził na ulicę. Złapali go i zabili. No cholera, no! Dwa lata wysiłków i nic… Ale w Auschwitz nie miałem woli, żeby ratować innych. Ja nikogo nie ratowałem. Nie mam sobie nic do zarzucenia w tym sensie, żebym komuś coś zabrał, żebym komuś coś ukradł, żebym uderzył. Nie, dzięki Bogu, nie. Nigdy nie musiałem się spowiadać z tego, co robiłem w obozie. Ale to było minimum. Nic ponad minimum.
Po Pańskim pobycie w Auschwitz pozostał w archiwum tamtejszego muzeum jeden ślad. Fotografia.
Latem i jesienią 1940 roku obóz znajdował się jeszcze in statu nascendi. Budowano ogrodzenie i rozwijano drut kolczasty pod napięciem, stawiano zwyżki, czyli prowizoryczne wieże wartownicze dla SS, rozbudowywano bloki, wyrównywano plac apelowy i ścieżki itd. Politische Schreibstube, czyli kancelaria obozu, też się dopiero rozwijała i jeszcze nie fotografowano więźniów od razu po przybyciu. Przed aparatem stanąłem dopiero w późniejszym okresie. Po prostu na apelu wywoływano numery, formowano grupę i prowadzono do fotografa, też więźnia, w pasiaku. Na zdjęciu noszę zniszczoną bluzę żołnierza Wehrmachtu z oderwanymi dystynkcjami. Tylko spodnie miałem paskowane, bo na początku brakowało więźniarskich bluz i niektórzy z nas chodzili w zużytych sortach mundurowych. Zapewne przysyłanych prosto z frontu, bo na mojej bluzie były nawet zaschnięte plamy krwi. Gdy po przyjeździe do obozu dostałem to ubranie, pomyślałem sobie: »No nieźle, żołnierz zginął, a teraz jego kurtka posłuży za opakowanie żywego trupa«. O ile pamiętam fotograf, polski więzień, mówił do nas po niemiecku, ponieważ obok stał nadzorujący esesman. W obozie był nakaz, aby publicznie więźniowie odzywali się tylko po niemiecku. Kto nie znał języka, mógł w kancelarii skorzystać z tłumacza, ale w zasadzie każdy starał się podstawowe rzeczy rozumieć, bo był wtedy traktowany z nieco mniejszą brutalnością. Musiałem więc przed tym aparatem przybierać pozy typowe dla wszelkich policyjnych fotografii: prawy profil, en face, lewe ucho z nakryciem głowy. Na dwóch zdjęciach mam okulary. Cała ta scena potem mi się w pamięci zbanalizowała i zamazała, bo w PRL, w komunistycznych więzieniach, w identyczny sposób fotografowano mnie jeszcze wiele razy. Ale ta oświęcimska fotografia jest rzeczywiście bardzo cenna, ocalała przez zupełny przypadek. Jeden pozytyw i jeden negatyw dostałem od sędziego Stanisława Batawii, lekarza, kryminologa i prawnika z Uniwersytetu Warszawskiego, dokumentującego po wojnie zbrodnie hitlerowskie. Poznałem go w pierwszych tygodniach po wyzwoleniu Auschwitz w styczniu 1945 roku. Batawia zajął się porządkowaniem i ratowaniem śladów po obozie, groziły im bowiem dewastacja i totalne zatarcie. Mimo moich próśb i starannych poszukiwań poza fotografią nie udało się jednak odnaleźć żadnych innych dotyczących mnie akt oświęcimskich, nawet szczątkowych. Fotografia… Gdy Batawia odnalazł zdjęcie, od jego wykonania minęło pięć i pół roku, rysy twarzy nie zdążyły się zmienić, łatwo można mnie było rozpoznać.
Nawet dziś nie ma z tym żadnego problemu.
A przecież poza relacjami różnych kolegów to jedyny dowód, że w ogóle byłem w Auschwitz. To zresztą dla badaczy historii kacetów spory problem: gdzie brak niezbitych dowodów, nietrudno o nieścisłości. Zdarzają się ludzie, którzy potrafią całkiem wiarygodnie zmyślać, że byli więźniami.
Pańską fotografię opatrzono napisem »Pole« oraz numerem 4427. Ale jako więźniowie nie zwracaliście się przecież do siebie numerami. Byliście po imieniu?
Z reguły mówiliśmy per pan, bo myśmy byli ludzie przedwojenni, przed wojną wychowani. Na bloku młodocianych zwracaliśmy się jednak do siebie per ty. Bo koniec końców trafiłem właśnie do tak zwanego bloku młodocianych, bloku numer 5. Na początku nie było jasnych kryteriów, które roczniki mają być tam skierowane. Niemcy zaczęli od urodzonych w latach 1923–1924 i młodszych, bo i tacy się zdarzali. Ale po kilku dniach, kiedy nadal mieszkałem na zwykłym bloku i nie miałem żadnego przydziału do pracy, Niemcy wyszukiwali już rocznik 1922. Myślę, że chodziło o proporcje – blok musiał liczyć trzystu – czterystu więźniów, więc do młodocianych zaliczono także osiemnastolatków. O ile pamiętam, na tym bloku były cztery sztuby. Blokowym był Józef Baltaziński (numer 749), więzień polityczny z Brzeska, jego zastępcą – Jurek Żarnowiecki (numer 616) z Zakopanego, który zginął już po wyjściu z obozu na zachodzie Europy. Schreiberem, czyli pisarzem bloku, był Jan Brumer (numer 765), syn teatrologa i zawodowego oficera Wiktora, który w tym czasie przebywał w Anglii. Jan Brumer został aresztowany podczas próby przedostania się na Zachód, do formującego się tam polskiego wojska. Potem został z Auschwitz zwolniony – nie wiem w jakich okolicznościach. Znowu wpadł, z powrotem trafił do obozu, na dodatek zaliczył karną kompanię, SK, Strafkompanie. Ale przeżył. Po wojnie mieszkał w RPA, był aktorem. Miał wiele szczęścia, bo Niemcy nigdy się nie spostrzegli, że w ich rozumieniu nie jest »Aryjczykiem«. Po zwolnieniu z obozu kilka razy się z nim widziałem. W Auschwitz zachowywał się przyzwoicie, unikowo. Nie sprawiał wrażenia, że pomaga więźniom, ale też nikomu nie szkodził. Przestrzegał: »Nie bądź głupi, trzeba dać spokój«. Skupiał się na pracy kancelisty, codziennie spisywał raport: stan bloku, tylu przybyło, tylu chorych, tylu zmarło. (…)
Zawsze się zastanawialiśmy, jak w Auschwitz radził sobie okularnik.
Walili mnie w mordę nieraz i nieraz tłukli mi okulary. A bez nich w budynku to było jeszcze pół biedy, ale już dość niepewnie czułem się w ruchu pod gołym niebem. Na szczęście polscy pflegerzy, czyli pielęgniarze, więźniowie pracujący w Krankenbau, obozowym szpitalu, organizowali dla mnie następną parę. Na fotografii z obozu mam właśnie okulary załatwione w szpitalu. A tam tych okularów było sporo, bo zostawały po zmarłych, zagłodzonych, zatłuczonych na śmierć. W tych pierwszych dniach, poza ogólną adaptacją, była jeszcze jedna myśl – czy mnie stąd wyciągną? Ale skoro PCK mnie nie wyciągnął w Warszawie, co byłoby prostsze… teraz pewnie trzeba by interweniować w Berlinie, bo kacet to już nie dystrykt Generalnego Gubernatorstwa, gdzie wiele do powiedzenia ma lokalne gestapo… (…) W obozie dostawałem ciosy, uderzenia, ale nie byłem torturowany. Nigdy nie byłem przewidziany bezpośrednio do zabicia. Do obijania – owszem, ale to zrozumiałe. Bo byłem po prostu przedmiotem, jak kawałek drewna, który dla zabawy można kopnąć, skoczyć na niego i złamać. Ja się nie uskarżam. Mnie nie wybito zębów. Mnie nie odbito nerek.”
„Mój Auschwitz”. Wywiad z Władysławem Bartoszewskim przeprowadzili Piotr Cywiński i Marek Zając.