Antek (3 lata) podczas walki na poduszki ugryzł Wojtka (6 lat) w przedramię. Do krwi. Wojtek w rewanżu kopnął go w zęby. Trafiło na mój dobry dzień. Wzięłam kilka głębokich oddechów i ograniczyłam interwencję do empatycznego: „Widzę, że cię to bardzo zabolało”, skierowanego do każdego z synów z osobna. Po pięciu minutach lamentowania stwierdzili, że nie chcą dalej walczyć, zapewnili się o braterskiej miłości i poszli budować coś z klocków. Innego dnia Antek zdenerwował się, że zwlekam z rozpoczęciem czytania, więc uderzył mnie książką. Czytać czy nie czytać? Najchętniej powiedziałabym, żeby teraz poczytał sobie sam albo wysłała go na Księżyc, na tak długo aż się ukorzy…
Dzieci zasługują na to, żeby być kochane za to, że są. Miłość rodzicielska nie powinna być uwarunkowana tym, w jaki sposób dziecko postępuje, czy spełnia oczekiwania rodziców, a więc czy zachowuje się tak, jak oni chcieliby, by się zachowywało. To zasadnicze tezy książki Alfiego Kohna „Wychowanie bez nagród i kar. Rodzicielstwo bezwarunkowe”. Brzmią tak zdroworozsądkowo, że trudno się nie zgodzić. W teorii. W praktyce rodzicielskiej bardzo popularne są modele wychowania oparte na warunkowaniu miłości, czyli obwarowywaniu jej różnymi zastrzeżeniami.
Po prostu kochać
Kohn rozróżnia dwa rodzaje miłości rodzicielskiej: warunkową i bezwarunkową. Warunkowa oznacza kochanie dzieci za to, co robią. To taka miłość, na którą trzeba sobie zasłużyć, postępując w sposób, który dorośli uważają za odpowiedni, albo spełniając ich oczekiwania. Najczęściej warunkiem jest posłuszeństwo, tzw. dobre zachowanie, grzeczność i sukcesy. Oczywiście nikt nie komunikuje tego dzieciom wprost. Przejawem warunkowej miłości jest umyślne ignorowanie dziecka, kiedy robi coś, co nam się nie podoba, izolowanie go, celowe sprawianie mu przykrości poprzez odbieranie przywilejów, nagradzanie swoim czasem, uwagą lub dodatkowymi przywilejami, pochwałami w celu wzmocnienia zachowań, które aprobujemy.
Miłość bezwarunkowa pozwala dzieciom akceptować samych siebie zarówno kiedy odnoszą sukcesy, jak i w przypadku niepowodzenia. Uczy też, jak akceptować innych. Badacz jasno stawia sprawę, twierdząc, że miłość, która nie stawia warunków, jest dzieciom niezbędna do pełnego rozwoju. Podejście Kohna jedni uznają za prowokacyjne, inni za wywrotowe, jeszcze inni – za zbawienne. Co szczególnie cenne, pedagogika Alfiego Kohna nie opiera się tylko na przekonaniu o moralnej słuszności takiego postępowania wobec dzieci. Autor dostarcza naukowych argumentów, które świadczą na korzyść naturalnej rodzicielskiej intuicji.
Nie jest łatwo być dziś rodzicem, który „po prostu kocha”. Dlaczego obwarowujemy akceptację różnymi warunkami? Co nas powstrzymuje przed darzeniem dzieci bezwarunkową miłością? Otoczenie, poradniki dla rodziców oparte na podejściu behawioralnym, a często również osoby ukazywane w mediach jako autorytety w dziedzinie wychowania wpoiły nam wiarę w słuszność takiego modelu relacji z dzieckiem. Nie mniejszą rolę odgrywa tu sposób, w jaki zostaliśmy wychowani przez naszych rodziców i w jaki traktowani byliśmy przez osoby dorosłe przez długie lata nauki szkolnej. Od dorosłych, z którymi mieliśmy do czynienia jako dzieci, nauczyliśmy się, jak należy je traktować. W efekcie reakcje, które uruchamiają nam się automatycznie, często niewiele mają wspólnego z bezwarunkową akceptacją. Komu nie zdarzyło się usłyszeć płynącego z własnych ust tonu swojej matki lub ojca?
Wystarczy wejść do dobrze zaopatrzonej księgarni i skierować się do działu z poradnikami dla rodziców. Pierwsze z brzegu tytuły krzyczą: „Moje dziecko doprowadza mnie do szału”, „Co wolno dziecku?”, „Jak wychowywać uparte dziecko?”, „Zaklinaczka dzieci”, „Grzeczne dziecko”, „Syn dobrze wychowany”, „Jak przechytrzyć dziecko?”, „Wychowawcze czary-mary”. Zaglądam do środka. Treść książek w dużej mierze wypełniają porady: „co zrobić, by dziecko…”. Co autor, to pomysł. Nie ma tylko odpowiedzi: po co? Już pobieżna lektura pozwala się zorientować, że niektóre z tych poradników opierają się na wizji dzieci jako mało skomplikowanych istot czy maszyn. Jeśli chcesz osiągnąć efekt X, zastosuj podany algorytm. Od prób wprowadzenia takich technik w życie tylko krok do frustracji. Rodzice, którzy tym pozycjom zaufają i którym to nie zadziała, myślą, że coś z nimi jest nie tak, czyli nie są dość dobrymi rodzicami, skoro nie są w stanie sprawić, by ich dziecko zachowywało się tak, jak trzeba. Druga refleksja – wcale nie rzadsza – jest taka, że coś musi być nie w porządku z dzieckiem.
Znam dobre książki dla rodziców. Tych, które mogą utrudnić rodzicielstwo zamiast je ułatwić, widzę jednak znacznie więcej. W efekcie ich lektury rodzice szukają odpowiedzi na pytanie, jak poradzić sobie z doraźnymi problemami, jak sprawić, by dziecko posprzątało klocki, odrobiło pracę domową, mówiło „dzień dobry”, ale nie zastanawiają się nad ogólnymi, dalekosiężnymi celami, jakie stawiają sobie w rodzicielstwie, nad tym, co jest dla nich ważne i do czego chcą dążyć.
Boimy się utracić kontrolę
„Kłopoty rodziców biorą się między innymi stąd, że całą swoją energię kierują na przezwyciężanie oporu dzieci i zmuszanie ich, by robiły to, co im się każe. Jeżeli nie są dość przezorni, szybko staje się to ich podstawowym celem” – pisze Alfie Kohn. Przypominam sobie sytuacje, w których moje rodzicielskie kłopoty stąd właśnie się brały. Na przykład tę, w której porozrzucane na środku salonu klocki stają się przyczyną zerwania kontaktu z moim sześcioletnim synem. Gdy „Hej, a może to pozbierasz, bo mi przeszkadza?” nie skutkuje, marudzę dalej, aż przechodzę w zdecydowany ton: „Synek, sprzątnij to teraz, proszę, to tylko parę minut”. Widząc narastające we mnie napięcie, syn podejmuje rękawicę i oświadcza, że nie sprzątnie ani teraz, ani potem, bo naprawdę nie ma siły, i żebym ja sprzątnęła, skoro mi przeszkadza. Tak być nie może. Co to za odpowiedź? Muszę pokazać, że panuję nad sytuacją, on musi to posprzątać! „Póki tego nie sprzątniesz…” – słyszę w swoim głosie ton małego dziecka, a jednak kończę: „ja nie będę robiła tego, o co ty mnie prosisz”. Momentalnie widzę łzy w jego oczach: „Czyli się jednak ze mną nie pobawisz, chociaż obiecałaś?” – woła głosem pełnym rozczarowania, niedowierzania i złości, który mnie otrzeźwia.
Właśnie takie interwencje rodziców Alfie Kohn nazywa miłością odmawianą. Dopiero gdy słowa wybrzmiały, zastanawiam się, czy to sprzątanie jest tego warte. Czy odmowa syna jest rzeczywiście czymś, co mi zagraża? Co za nią stoi i czy nie można by znaleźć jakiejś innej strategii, żeby ten konflikt rozwiązać? Takiej, która nie zrywa kontaktu i nie niesie ze sobą informacji: „Jesteś OK, jeżeli posprzątasz”.
Czy rzeczywiście chcemy, by nasze dzieci były potulne, posłuszne, dobre w bezrefleksyjnym wykonywaniu poleceń? W niektórych rodzicach może odezwać się głos: „Tak, tego właśnie chcę. Chcę, żeby moje dzieci były grzeczne, żeby mnie słuchały. Od kiedy to coś złego?”. Warto zadać sobie wtedy drugie pytanie: czy chcę, żeby moje dzieci grzecznie słuchały i realizowały życzenia innych osób, w tym szefa dorzucającego wciąż bezpłatne nadgodziny, rówieśników proponujących seks lub narkotyki, partnera, który uwzględnia w relacji tylko własne potrzeby? Czy chcę, żeby moje dziecko współpracowało ze mną, bo rozumie sens tego, co robimy razem i sprawia mu to radość, czy też dlatego, że się boi? Trening w grzeczności i posłuszeństwie nie wpływa jedynie na relację z rodzicami, ale także – a może przede wszystkim – na stosunek dziecka do siebie, jego poczucie własnej wartości i zaufanie do siebie oraz na późniejsze relacje z ludźmi. Kohn zwraca uwagę na pewien paradoks. Zdecydowana większość rodziców, z którymi pracował, deklaruje, że ich celem jest wychowanie dzieci na ludzi szczęśliwych, niezależnych, spełnionych, kreatywnych, samo dzielnych, zrównoważonych i wrażliwych na innych. Tymczasem wiele z naszych rodzicielskich działań służy sprawowaniu nad dziećmi kontroli, czyli doglądaniu i sprawianiu, by robiły to, co my uważamy za odpowiednie.
Zasady rodzicielstwa bezwarunkowego wg Kohna
1. Miejmy refleksyjny umysł.
2. Rozważmy swoje żądania wobec dzieci.
3. Miejmy na uwadze dalekosiężne cele.
4. Stawiajmy relacje z dzieckiem na pierwszym miejscu.
5. Zmieńmy sposób patrzenia, nie tylko działania.
6. Szanujmy dziecko nade wszystko.
7. Bądźmy autentyczni.
8. Mniej mówmy, więcej pytajmy.
9. Pamiętajmy o wieku dziecka.
10. Przypisujmy dziecku zawsze dobre, spójne z faktami intencje.
11. Nie upierajmy się przy swoim „nie”.
12. Nie bądźmy nieugięci.
13. Nie spieszmy się.
Lękamy się oceny
Rodzice zastanawiają się, czy to rzeczywiście w porządku, by okazywać akceptację, czułość i uwagę swojemu dziecku, nawet wtedy kiedy zachowuje się w sposób dla nich trudny. Taki dylemat ma Karolina, mama Filipa, który przechodzi teraz tzw. bunt dwulatka, a więc czas, w którym dążenie do autonomii przybiera niespotykaną wcześniej siłę. Każdego dnia owocuje to wieloma sytuacjami, które dla jego rodziców są frustrujące i wyzwalają w nich poczucie bezsilności. Na przykład wtedy, gdy Filip chce bawić się podłączonym do prądu mikserem elektrycznym, a na odmowę reaguje krzykiem, tupaniem, płaczem i na oślep uderza mamę małymi piąstkami. „A potem stoi i żałośnie płacze. A ja nie wiem, czy mam go przytulić – opowiada Karolina. – Czy to nie będzie nagroda za bicie? Czy to nie będzie komunikat, że bicie mamy jest w porządku?”. Odmowa przytulenia nie niesie ze sobą informacji, że bicie mamy nie jest OK, ale mówi dziecku, że to ono nie jest OK, kiedy bije i że akceptacja mamy uzależniona jest od jego zachowania. Tym, co informuje dziecko o konsekwencjach bicia, jest reakcja mamy, jej: „Auć, to mnie boli” albo „Widzę, że ci trudno, ale nie chcę, żebyś mnie uderzał”. Tradycyjny model wychowania dyktowałby raczej podjęcie działań mających na celu to, żeby dziecko doświadczyło konsekwencji, czyli mówiąc wprost, by w związku ze swoim zachowaniem doświadczyło przykrości.
„Kiedy on tak strasznie płacze i krzyczy, gdy jesteśmy sami, to jestem w stanie całkiem nieźle go wspierać. Ale kiedy dzieje się tak na placu zabaw, mam wrażenie, że inni dorośli wyczekują mojej reakcji, oczekują, że zrobię z nim porządek, że zrobię cokolwiek” – mówi Karolina. Miłość bezwarunkowa nie oznacza wcale przyzwolenia na robienie wszystkiego, na co dziecko ma ochotę. Im starsze dziecko, tym większe możliwości, by wspólnie zastanowić się nad jakąś sytuacją czy konfliktem. W wychowaniu bezwarunkowym manipulację i kontrolę zastępuje współpraca, autentyczna ciekawość dziecka i niewartościująca uwaga. Im mniejsze dziecko, tym bardziej szukanie przyczyny zachowania dziecka spoczywa na barkach rodzica. Warto zastanowić się, skąd ta frustracja. Może wynika z trudności w komunikacji ograniczonej przez dopiero rozwijającą się umiejętność wyrażania myśli za pomocą słów? Może układ nerwowy dziecka jest jeszcze na tyle niedojrzały, że w tak silnych emocjach nie jest w stanie kontrolować gwałtownych reakcji?
A jeśli moje dziecko zostanie w tyle?
Powszechne jest przekonanie, że akceptacja powoduje, że ludzie się nie rozwijają, a brak akceptacji jest motorem do rozwoju. Jeśli w takim razie będę akceptowała moje dzieci bezwarunkowo, nie będę wywierała na nie presji ani nagradzała ich za sukcesy, to skąd wezmą motywację do rozwoju? Jeśli nie będę ich karała, to skąd będą wiedziały, czy robią dobrze, czy źle? Badania naukowe nie pozostawiają wątpliwości. Brak akceptacji rodziców nie stwarza dogodnych warunków do rozwoju.
Susan Harter, profesor psychologii z University of Denver, na podstawie wieloletnich badań stwierdziła, że im bardziej akceptacja ze strony rodziców zależy od tego, czy dziecko spełnia ich oczekiwania, tym niższe ma ono poczucie własnej wartości. Uczą się akceptować siebie tylko wtedy, gdy wypełniają oczekiwania innych czy wywiązują się z podjętych zobowiązań. Alfie Kohn przeprowadził metaanalizę badań, dotyczących miłości odmawianej i jej skutków. Okazuje się, że dzieci, które jej doświadczają, charakteryzują się słabszym zdrowiem psychicznym, mogą częściej angażować się w działania przestępcze i są bardziej narażone na depresję. Mogą również mieć trudności w tworzeniu trwałych związków emocjonalnych z powodu lęku przed odtrąceniem.
„Nikt jeszcze nie udowodnił, że bezwarunkowe poczucie własnej wartości powoduje bezczynność, ani że człowiek pracowity i z zasadami musi mieć kiepskie zdanie o sobie. Wprost przeciwnie: ci z nas, którzy wiedzą, że są kochani bez względu na swoje dokonania, osiągają często całkiem dużo” – pisze Kohn. Możemy więc spokojnie wyjść z roli trenera personalnego własnych dzieci – przyniesie to korzyść im, nam i wzajemnej relacji. Rodzicielska akceptacja pozwala bezpiecznie rozwinąć skrzydła, sięgać wyżej i próbować nowego.