Na początku 2015 roku grupa ludzi zebrała się w Arts Park w Hollywood, by w kompletnej ciszy rozpocząć nowy program. Wśród siedzących pod drzewem figowym byli nie tylko mieszkańcy, ale też ubrani po cywilnemu policjanci. Ich wspólna medytacja miała być początkiem realizacji programu o nazwie People&Police for Peace. Jego pomysłodawca, trener jogi Kelsey Cavanagh, jest przekonany, że cotygodniowe sesje odbywające się w środy o 18 pozwolą nawiązać lepszą współpracę między lokalną społecznością i funkcjonariuszami przy przeciwdziałaniu przestępczości. Pomogą także samej policji – jej brutalne interwencje pod koniec ubiegłego roku doprowadziły do śmierci kilku czarnych nastolatków i wzbudziły masowe protesty w wielu miastach USA.
Początkowo szefowie funkcjonariuszy mieli problem ze znalezieniem chętnych do udziału w spotkaniu. Praca policjanta, szczególnie w Los Angeles, może się kojarzyć ze wszystkim, tylko nie z siedzeniem w pozycji lotosu w miejskim parku. To robota dla dynamicznych twardzieli, którzy stres leczą cheeseburgerem i szklanką burbona, a ich kontakty z lokalną społecznością zawsze miały charakter mocno sformalizowany i niepozbawiony pewnego poczucia wyższości wobec cywilów. Mówiąc wprost: wielu gliniarzy z LA uważało medytację za „hippisowskie gówno”, z którym nie chcieli mieć nic wspólnego. Czasy się jednak zmieniają. Policjantów zapewne przekonała informacja, że sesje medytacyjne są stałym elementem treningów amerykańskich marines. I to już od sześciu lat.
PSYCHICZNA DEKOMPRESJA
Według jednego z założeń medytacji każda myśl wyprodukowana przez nasz mózg materializuje się jako fizyczne doznanie. Podobnie twierdzi medycyna behawioralna, zajmująca się m.in. badaniem ludzkich reakcji na stres.„Istnieje podwójne sprzężenie zwrotne między psychiką a ciałem” – mówi dr Jakub Spyra prowadzący szkolenia m.in. dla funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu. „Lęk wyzwala napięcie mięśniowe, ale i napięcie mięśniowe wyzwala lęk. Zdolność do kontroli napięcia mięśniowego czy oddechu ma więc kluczowe znaczenie dla naszego funkcjonowania”.
Techniki medytacyjne, polegające na skupieniu się na oddechu lub obserwowaniu własnych myśli tak, jakby były czymś zewnętrznym, pozwalają wyrwać się z tego samonapędzającego się mechanizmu autodestrukcji. Dobrze wiedziała o tym kapitan NN Elizabeth Stanley, która po kilku misjach wojskowych, m.in. w Bośni, wróciła do USA ze zdiagnozowanym zespołem stresu bojowego – PTSD (Post Traumatic Stress Disorder) – i postanowiła poświęcić się studiom nad tym problemem. Po badaniach naukowych przeprowadzonych na Uniwersytecie Georgetown wystąpiła do armii z propozycją, by wprowadzić trening medytacyjny jako stały element szkolenia US Army.
Początkowo ignorowano ją lub wręcz wyśmiewano. Jednak po 10 latach wojny z terroryzmem liczba żołnierzy z PTSD była już w Stanach tak duża, że nie dało się dłużej zamiatać problemu pod dywan. Tradycyjne metody pomocy psychologicznej nie pomagały. Wśród weteranów z Afganistanu i Iraku rosła liczba samobójstw, przypadków przemocy domowej i uzależnienia od narkotyków. Wielu było trwale bezrobotnych. Niektórzy spali tylko dwie godziny dziennie i to po silnych prochach. Powszechne były przypadki depresji, niekontrolowanych na-padów wściekłości, nocne koszmary, zaniki pamięci.
Co prawda w Walter Reed Army Medical Centre nauczycielka jogi Robin Carnes już od 2006 roku prowadziła zajęcia medytacyjne dla weteranów, by zmniejszać ich dolegliwości, brakowało jednak programu, który „uzbroiłby psychicznie” przeciwko PTSD żołnierzy biorących wciąż bezpośredni udział w operacjach antyterrorystycznych. W 2011 roku kapitan Stanley dostała w końcu zielone światło od DARPA – agencji Departamentu Obrony, zajmującej się pozyskiwaniem nowych technologii do celów militarnych.
Pierwsi marines, którzy zostali skierowani na trening Mind-Fitness, bo tak nazwano program (w skrócie M-Fit), byli, delikatnie mówiąc, sceptyczni. Przerwanie intensywnego, ostrego treningu po to, żeby siedzieć z zamkniętymi oczami w kompletnej ciszy? Chociaż na M-Fit przeznaczono tylko 12 minut dziennie, niektórzy mówili wprost, że nie tak wyobrażali sobie wojsko. Jednak im dłużej trwały zajęcia, tym bardziej ich opór malał. Już po dwóch tygodniach żołnierze zauważyli, że le-piej śpią, poprawia im się pamięć i równowaga emocjonalna, a układ odpornościowy pracuje sprawniej. Aby uzyskać twarde dowody, że M-Fit działa, dowódcy postanowili zainscenizować patrole bojowe w warunkach zbliżonych do prawdziwych. Na terenie bazy stworzono „iracką wioskę”, w której ucharakteryzowani aktorzy mieli odegrać rolę tubylców. Zadbano też o odpowiednie efekty pirotechniczne oraz wokalne, pozorujące atak terrorystyczny.
Do eksperymentu przystąpiły dwie grupy żołnierzy: biorący udział w M-Fit i nieuczestniczący w tym programie. Po treningu przebadano ich wszystkich, również z użyciem rezonansu magnetycznego. Wyniki pokazały, że medytujący marines szybciej odzyskiwali spoczynkowe tętno i oddech niż ci z drugiej grupy. Reakcje emocjonalne medytujących były bar-dziej zrównoważone, a zdolność koncentracji większa. Krew szybciej wracała u nich z rejonów mózgu odpowiedzialnych za instynkt i przetrwanie do tych odpowiadających za racjonalne myślenie. Co więcej, w miarę kolejnych zajęć zdolności te wciąż się poprawiały. Po 8 tygodniach M-Fit przeciętny marines mógł osiągnąć zdolność pokonywania stresu na poziomie, jaki do tej pory zarezerwowany był wyłącznie dla elity służb specjalnych lub sportowców olimpijczyków. Program postanowiono więc rozszerzyć także na operatorów dronów, atakujących cele na terenach zagrożonych przez terrorystów. Wiele wskazuje na to, że już niedługo w amerykańskiej armii medytacja stanie się tak samo powszechnym elementem szkolenia jak trening strzelecki.
W sumie nic w tym dziwnego – japońscy samurajowie stosowali techniki medytacyjne już 900 lat temu i to między innymi dzięki nim osiągali niesamowitą skuteczność na polu walki. W zachodniej kulturze wojsko było jednak postrzegane jako organizacja agresywnych, hałaśliwych, ekstrawertycznych i potrzebujących silnej stymulacji mężczyzn, skupionych na zadaniach, hierarchii i własnym ego. To samo dotyczyło zresztą również innej dziedziny – biznesu.
W gruncie rzeczy prowadzenie biznesu niewiele różni się od wojny. Zasady są podobne: przetrwać, zająć terytorium przeciwnika, uzyskać dominację i władzę. Dlatego też wielu menedżerów kończy tak jak żołnierze z PTSD: z nerwicą, depresją, bezsennością, uzależnieniem od narkotyków. Działając w trybie „zrobić wynik za wszelką cenę”, tracą szybko kreatywność i produktywność, które przyniosły im sukces.
Pracujący dla Google’a inżynier Bill Duane komentuje to krótko: „wszyscy jesteśmy potomkami nerwowych małp. Dlatego tak łatwo poddajemy się automatycznym programom – zabij lub zgiń, walcz lub uciekaj. Rządzi nami amygdala – ośrodek w mózgu odpowiedzialny za odczuwanie strachu”. Duane już kilka lat temu rozpoczął w Krzemowej Dolinie promowanie medytacji jako sposobu na zwiększenie produktywności, kreatywności i radości w pracy. Swój program nazwał Neural Self-Haking. Nazwa miała nie tylko nawiązywać do powszechnych w Dolinie skojarzeń z neurobiologią i komputerami, ale także zdjąć z medytacji odium sekciarstwa, z którym kojarzy się od 30 lat.
Zła sława rozpoczęła się w latach 80. XX wieku, kiedy to wyszło na jaw, że rozsławiony przez Beatlesów guru medytacji transcendentalnej Mahaharishi Manesh Yogi wykorzystywał finansowo swoich wyznawców, a wyznawczynie również seksualnie. Nie spowodowało to co prawda całkowitego odwrotu od medytacji – korzystali z niej wciąż m.in. były gubernator Kalifornii Arnold Schwarzenegger i aktor i reżyser Clint Eastwood – jednak szanse na wprowadzenie jej do biznesu (podobnie jak do armii) z takim bagażem negatywnych skojarzeń były nikłe.
Dlatego Duane i jemu podobni postanowili odsunąć medytację jak najdalej od dogmatów i pułapek jakiejkolwiek religii oraz filozofii czy też pseudofilozofii Wschodu. Żadnego jedzenia tofu, chodzenia w sari, zawodzenia mantr w niezrozumiałym języku. Nie pasuje ci pozycja lotosu? Siadaj, jak chcesz. Odtąd medytacja miała być po prostu użytecznym narzędziem, sposobem na „psychiczną dekompresję” – jak M-Fit dla marines.
WRZUĆ NIŻSZĄ CZĘSTOTLIWOŚĆ
Początki nie były jednak łatwe. Urodzony w Singapurze Chade-Meng Tan rozpoczął pracę w Google w 2000 roku jako pracownik nr 107. Był inżynierem informatykiem, ale też doświadczonym trenerem medytacji. Chociaż Google znany jest z tego, że daje pracownikom dużo czasu na aktywność pozazawodową (np. piąty dzień pracy przeznaczony jest wyłącznie na kreowanie własnych pomysłów), Tan zauważył, że wiele osób odczuwa stres związany z pracą i relacjami z innymi ludźmi w firmie. Idea, by rozwiązać te problemy za pomocą medytacji, została jednak odrzucona.
Wiele lat zajęło mu przekonywanie szefów, że warto spróbować. W końcu Tan wpadł na pomysł, by sprzedać medytację pod szyldem modnego wówczas „budowania inteligencji emocjonalnej w zespole”. Program nazwał, jak przystało na firmę, która stworzyła najpopularniejszą wyszukiwarkę internetową na świecie, Search Inside Yourself – Szukaj Wewnątrz Siebie. W 2012 roku ruszyły pierwsze zajęcia. Obecnie w Google w treningach medytacyjnych bierze udział 1000 pracowników, a kolejny tysiąc jest na liście oczekujących.
Co im dają takie zajęcia? Z naukowego punktu widzenia – wiele. Mózgi osób medytujących zostały wielokrotnie przebadane technikami MRI, PET, SPECT i MEG. Pokazały one m.in. dominację fal mózgowych alfa o częstotliwości 9–14 Hz. Naszej codziennej aktywności odpowiadają fale beta 15–40 Hz. Niższa częstotliwość oznacza stan łagodnego relaksu, ale niemający nic wspólnego ze snem. Psycholog Robert Wallace nazwał to czwartym – transcendentalnym – stanem świadomości. W medytacji większą intensywność fal alfa można zaobserwować w obydwu półkulach mózgu. Przy częstotliwości 8–9 Hz ulegają one niejako sprzężeniu – synchronizacji.
Dr Bernhard Glueck z Hartford Institute of Living jest przekonany, że to właśnie wtedy biliony komórek prawej półkuli (u leworęcznych – lewej) włączają się do pracy. Znikają wewnętrzne bariery – mamy dostęp do wszystkich swoich wspomnień. Jednocześnie zużycie tlenu przez organizm spada o 20 proc., serce zwalnia o 5 uderzeń na minutę, a opór elektryczny skóry – związany z odbiorem bodźców – rośnie pięciokrotnie. Medytując, podróżujemy niejako do własnego wnętrza, a jednocześnie pozwalamy odpocząć swojemu organizmowi i odcinamy go od zewnętrznych bodźców. Zamykamy „nerwową małpę” w klatce.
Z IZRAELSKIEJ ARMII DO POLSKIEGO BIZNESU
Jacek Santorski, właściciel i trener biznesowej Akademii Przywództwa, z której korzysta wielu polskich milionerów, cieszy się, że po 40 latach praktykowania buddyzmu doczekał czasów, kiedy medytacja jest odkrywana na nowo jako sposób na zwiększenie produktywności w biznesie. „Przedsiębiorcy to ludzie z dużym zapotrzebowaniem na stymulację” – mówi Santorski. „W zdecydowanej większości ekstrawertycy, więc medytacja w pozycji siedzącej ich nudzi. Poza tym kojarzy im się to z religijnym sekciarstwem”.
Dlatego programy medytacyjne dla menedżerów zostały odpowiednio „przepakowane” . Są realizowane m.in. przy współpracy z izraelskim trenerem Eyalem Yanilovem. Ten 56-letni mistrz sztuki walki Krav Maga na co dzień pracuje z armią i siłami specjalnymi Izraela i Wielkiej Brytanii, a w wolnych chwilach doskonali w Indiach sztukę medytacji vipassana.
Ciepły, spokojny i empatyczny potrafi jednak w mgnieniu oka rozbroić kilku uzbrojonych mężczyzn. W programie High Stress Response Training uczy biznesmenów, jak z podobną gracją likwidować zagrożenia w korporacjach.
„To trening samokontroli, w którym »zaszyte« są praktyki medytacyjne” – mówi Jacek Santorski. „Chodzi o znalezienie odpowiedzi na pytania: jak zachowywać się naturalnie we wrogim środowisku? Co robić, by nie porwały mnie emocje? Jak się szybko zresetować? Jak być twardym, ale nie nerwowym?”.
Polscy top menedżerowie chętnie korzystają z tej wiedzy, ale wciąż nie są zainteresowani jej samodzielnym pogłębianiem. Polski biznes nie jest szczególnie uduchowiony. Mówiąc dosadnie: został zbudowany metodami znanymi raczej z pańszczyźnianego folwarku niż Krzemowej Doliny. Jednak Santorski wierzy, że realia polskiego biznesu zmienią się w niedalekiej przyszłości. Może zmieni się też podejście do medytacji?
20 MINUT WAKACJI KAŻDEGO DNIA
Stosunkowo najmniej zdziwienia budzi medytacja wśród sportowców. Trenerów medytacyjnych mają takie drużyny NBA jak Chicago Bulls czy Los Angeles Lakers. Medytują piłkarze (szczególnie ci często wyznaczani do strzelania karnych) i skoczkowie narciarscy, nie mówiąc już o zawodnikach wschodnich sportów walki, którzy z medytacją zawsze byli bardzo silnie związani.
Nie zaskakuje też duża liczba zwolenników „duchowej dekompresji” wśród celebrytów show-biznesu. Wielkim promotorem medytacji transcendentalnej jest reżyser David Lynch, oskarżany nawet z tego powodu o sekciarskie zapędy. Medytują Gwyneth Paltrow, Hugh Jackman, Angelina Jolie, Will Smith, Oprah Winfrey, Katy Perry, Liv Tyler, Naomi Watts, Jennifer Aniston, Martin Scorsese, Madonna i wielu innych. Supermodelka Gisele Budchen powiedziała w wywiadzie, że dzięki medytacjom miała bezbolesny domowy poród. Polscy celebryci rzadziej się chwalą, ale wiadomo, że medytację stosują m.in. Tomasz Raczek i Jolanta Pieńkowska.
Zdumienie może natomiast budzić coraz większa liczba zwolenników medytacji w finansowym centrum świata – na nowojorskiej Wall Street, o której mówi się, że gdyby zabrać stamtąd chciwość, pozostałby jedynie chodnik. W banku inwestycyjnym Goldman Sachs kolejka „rekinów” oczekujących na zajęcia medytacyjne liczy kilkaset nazwisk.
Przeciwnicy medytacji potrafią wytoczyć jednak ciężką artylerię. „Co z tego, że Steve Jobs spędził setki godzin w pozycji lotosu, skoro płacił głodowe stawki swoim dostawcom, pomiatał pracownikami i parkował na miejscach dla inwalidów?” – pytają. W domyśle – medytacja wcale nie czyni nikogo lepszym człowiekiem. Dziś jednak niemal nikt tego nie oczekuje. Priorytetem stało się przetrwać w błyskawicznie zmieniającym się świecie. Być kreatywnym, zdrowym i niezależnym. Czasy antysystemowej rewolty, tworzenia „nowego człowieka” i „globalnej świadomości” poprzez medytowanie w oparach marihuany dawno minęły.