Szczęk przeładowywanej broni. To magiczny moment. Przedtem trzymałeś w dłoni zwykły przedmiot. Później to narzędzie niosące śmierć. Słowo „broń” jest bardzo mylące w stosunku do rzeczy, którą opisuje. Sugeruje, że służy do obrony. To nieprawda. Służy do zabijania. Konkretne narzędzie stworzone do konkretnego celu.
To była rutynowa zasadzka, jakich wiele miałem za sobą i mnóstwo przed sobą. Praca gliny operacyjnego upływa na zasadzkach lub przygotowaniach do nich. Tym razem mieliśmy zatrzymać faceta produkującego amfetaminę dla podwarszawskich grup przestępczych. Wiedzieliśmy, że nocą rozpoczął się cykl produkcyjny, mający skończyć się o świcie. Później figurant miał ze swoim urobkiem pojechać na przekazanie towaru bossom nadzorującym ten proceder. Moment wyjazdu z narkotykami został wybrany przez dowodzącego akcją policjanta jako sygnał do rozpoczęcia naszej akcji. Trwała krótko, może kilka minut, skończyła się likwidacją nielegalnego laboratorium, odczynników do produkcji „białej śmierci”, pistoletu i amunicji oraz znacznej ilości fałszywych pieniędzy. Sprawca jednak zbiegł, a wcześniej między nami rozegrał się śmiertelny pojedynek. Ja zostałem na polnej drodze ze strzaskanymi nogami. I ze świadomością, że zawahałem się w najważniejszym momencie, mogłem zatrzymać bandytę… tylko za jaką cenę? Wiadomo było, że jest zdesperowany i jak powtarzał, „nie da się wziąć psiarni żywcem”. Tym razem faktycznie nie dał się.
Wschodzące letnią porą słońce zastało nas na pozycjach. Wcześniej był telefon zrywający ze snu i polecenie stawienia się w komendzie. Krótka odprawa i prosty plan działań. Wiejska, stojąca na uboczu, chałupa została poddana obserwacji. Gdy tylko nasz „podopieczny” wyjedzie z zabudowań, przejmie go grupa uderzeniowa. Byłem w jej składzie. Po zatrzymaniu głównego figuranta reszta zaatakuje senne wiejskie zabudowania. Taki był plan. Cóż, nigdy nie da się wszystkiego przewidzieć. Bardzo szybko sytuacja wymknęła się spod kontroli. Taki fach, tak się zdarza, nie da się tego uniknąć. Wtedy miałem po prostu pecha. A może to był dzień mych drugich narodzin? Stało się, co się stało. Byłem sam naprzeciw pędzącego samochodu. Kierowca mógł mnie ominąć, tak jak wcześniejszą blokadę. Postanowił zapolować na policjanta. I tak z łowcy stałem się zwierzyną. Maszyna rosła w oczach. Nie miałem szans uciec, wiedziałem, że rozpędzona masa żelastwa zaraz we mnie uderzy.
Zasady skutecznego oddania strzału są bardzo proste. Przyjmujesz stabilną postawę, pociągasz za spust. Odrzut szarpiący dłoń, huk i woń spalonego prochu, lekka tłustawa maź osiadająca na dłoni. Przedtem tysiące powtórzeń tej samej sekwencji ruchów. Przy ćwiczeniach zamek orze boleśnie palce dłoni. Ból zwiększa się z każdym powtórzeniem. Wyszarpnięcie z kabury, przeładowanie, suchy trzask zamka. Kilka tysięcy powtórzeń, aż wryje się w mózg, stanie się nieuświadomionym odruchem. Najpierw długi trening „na sucho”, później wieńczony oddaniem strzału. Być może nigdy nie trzeba będzie wykorzystywać tych umiejętności. Może piętnaście lub dwadzieścia lat służby minie bez potrzeby sięgania po ciężki, nieporęczny kawał metalu i sztucznego tworzywa. Ale trzeba ćwiczyć, jeśli przyjdzie ta jedna, jedyna „czarna” interwencja, nie wolno się zastanawiać. Liczą się wtedy ułamki sekund. To czyjeś być albo nie być.
Miałem już kierowcę na muszce. Wystarczyło nacisnąć spust pistoletu. Tak jak podczas treningów. Zawahałem się. Strzał padł, gdy już leciałem na maskę rozpędzonego wozu, podcięty jego impetem. Kula odbiła się od klapy silnika i przedniej szyby szarżującego samochodu, aby zakończyć swój lot gdzieś na pylistej drodze. Zadziwiające, ile myśli może przebiec człowiekowi w ułamku jednej sekundy. Wszystko dzieje się jak na zwolnionym filmie. Leżę z twarzą rozpłaszczoną na przedniej szybie pędzącego samochodu, za moment bandzior „depnie” po hamulcach, a ja polecę niesiony bezwładem tuż przed koła wozu, zamienionego przez desperata w groźną broń. Czego mam się schwycić, wycieraczek? Już po mnie. Żegnam się z życiem. Ale do aniołków pójdziemy razem – przykładam lufę do szyby, na wysokości głowy kierowcy. Tym razem nie mam żadnych wątpliwości, palec już miał nacisnąć spust pistoletu. Ratując swoje życie, bandzior desperacko szarpie kierownicą. Siła odśrodkowa wyrzuca mnie na pobocze. Mam strzaskane kolana, startą do żywego mięsa skórę z prawej ręki, ogólne potłuczenia. Do służby, mimo negatywnych rokowań lekarskich, wrócę za równe dziewięć miesięcy. Po skomplikowanej operacji i bolesnej rehabilitacji. Leżąc, oddałem jeszcze za uciekającym kilkanaście strzałów, jednak kule odbijały się od blachy samochodu. Chciałem zabić. Tylko to było ważne w tym momencie. Nie ból strzaskanych kolan ani wielkiej żywej rany na ręku. Liczyła się tylko jego śmierć. Umknął. Wygrał wyścig o swoje życie. Wpadł równo dwa lata później, bo rozkręcił kolejną, jeszcze wydajniejszą fabrykę amfetaminy. Wtedy, gdy leżałem na pylistej mazowieckiej drodze, byłem na siebie zły, że o ułamek za późno nacisnąłem spust. Dziś, gdy emocje dawno opadły, patrzę na to zupełnie inaczej. Nie zabiłem, choć niewiele brakowało.