Magdalena Salik: Cixin Liu w posłowiu do „Problemu trzech ciał” napisał, że nauka tworzy lepsze opowieści niż ludzie i że opowieści naukowe – o Wielkim Wybuchu, o powstaniu człowieka – są właściwie niedoścignione. Nie da się im dorównać, można tylko osadzać swoje historie w ich ramach. Czy nowoczesna nauka nie zastępuje przypadkiem literatury fantastycznonaukowej?
Michał Protasiuk: To złożone pytanie. Wydaje mi się, że te dwa obszary – literatura fantastycznonaukowa i nauka – mają zupełnie inną rolę do odegrania. Nauka zajmuje się poznaniem i zrozumieniem świata, w wersji hard science – ujęciem go matematycznie. Literatura fantastycznonaukowa zaś powinna opowiadać ciekawą historię, skłaniającą czytelnika do refleksji, niekoniecznie na temat nauki. Może oczywiście używać naukowego sztafażu, rekwizytów, teorii – jednak po to, żeby opowiadać uniwersalną historię na temat człowieka i społeczeństwa.
Czy jednak opowieść – naukowa – np. o powstaniu człowieka nie ma również tych cech?
Literatura fantastycznonaukowa może bawić się konwencjami. Od jakiegoś czasu chodzi mi na przykład po głowie pomysł, żeby napisać s-f o ewolucji – tak jak zrobił to Greg Egan w „Teranezji”. Co by było, gdyby prawdziwy był model ewolucji Lamarcka, a nie Darwina? Jak by wtedy wyglądał świat? Gdybym zdecydował się stworzyć taką historię, nauka byłaby dla mnie ramą, na której snułbym historię o człowieku, o jego problemach, wyzwaniach.
A nie obawiasz się, że naukowcy wyprzedzają pisarzy s-f nawet w pomysłach? Richard Feynman wspominał, jak w 1940 r. zadzwonił do niego John Wheeler i powiedział mu – słuchaj, ja już wiem, dlaczego wszystkie elektrony we wszechświecie mają takie same właściwości fizyczne – masę, ładunek elektryczny – bo to jest jeden i ten sam elektron, ale w różnych punktach czasu. Tak powstała teoria Wheelera znana jako „one-electron universe”.
Cixin Lui zaś w „Piorunie kulistym” napisał, że pioruny kuliste są elektronami… Ale oczywiście to są fajne, plastyczne pomysły, które – żeby miały ręce i nogi na gruncie nauki – potrzebują bardzo skomplikowanego aparatu matematycznego. Pojęcia takie jak superpozycja, splątanie czy kot Schroedingera to metafory, których naukowcy używają, żeby popularyzować naukę, żeby wyjaśnić jej sens laikom, którzy nie rozumieją matematyki. Rzecz jasna, teoria naukowa może zainspirować pisarza s-f do stworzenia czegoś, jakiegoś świata, jednak trudno mi sobie wyobrazić sytuację, żeby ten przepływ następował w drugą stronę. Dlatego trudno mi zestawiać ze sobą pomysły naukowców i pisarzy s-f – to jest zupełnie inny wyścig.
Metafory tworzone przez naukowców są jednak bardzo nośne – kot Schroedingera jest już na koszulkach. Czy nauka nie przejmuje roli literatury s-f – kulturotwórczej?
To trochę kwestia tego, jak się teraz zmienia świat i jaka jest rola literatury i nauki w tym świecie. Jaką funkcję przypisujemy opowieściom, które chcemy słyszeć – bo chcemy słuchać opowieści, to jest immanentną cechą ludzkiej natury. Czy nauka ich dostarcza? Miałbym spore wątpliwości – mimo gigantycznego postępu naukowego w ostatnich latach i co za tym idzie, coraz większej specjalizacji i pofragmentowania jej na poszczególne dyscypliny, nauce jest coraz trudniej opowiadać zajmujące, porywające historie, jak to miało miejsce jeszcze 50-60 czy sto lat temu. Wtedy odkrywane były fundamentalne prawa fizyki: teoria względności, fizyka relatywistyczna, teoria kwantowa, zaczynał się podbój kosmosu – i to były fascynujące narracje, które bardzo mocno inspirowały pisarzy s-f, i dzięki którym mieliśmy cały złoty wiek literatury fantastycznonaukowej w USA i ZSRR.
Który – jak się ostatnio mówi – już się definitywnie skończył. Czy zgadzasz się ze stwierdzeniem, że s-f znajduje się, jako gatunek, w kulturowym odwrocie?
To ciekawa diagnoza. Dużo jest w niej prawdy. Wiązałbym to z tym, że sama nauka jest w kryzysie i – jak mówiłem – nie jest w stanie dać ludziom porywającej opowieści – przynajmniej takiej, jaką jeszcze dawała kilkadziesiąt lat temu. Mimo że najwięcej ludzi w historii świata zajmuje się nauką i że na badania idą największe fundusze, a przyrost wiedzy jest gigantyczny, można często spotkać się z twierdzeniami, że postęp naukowy jako taki się zatrzymał. Że od lat 70. czy 80. XX wieku nie mieliśmy przełomowych wynalazków – na miarę mikroprocesora, lasera, technologii kosmicznych. Oczywiście nasze życie przez ten czas zmieniło się w gigantyczny sposób, ale zawdzięczamy to w dużym stopniu komercjalizacji technologii, które zostały wymyślone dużo wcześniej. Nawet koncept sztucznej inteligencji jest dość stary: model perceptronu Franka Rosenblatta powstał w latach 50. XX wieku. Oczywiście komputeryzacja i wzrost mocy obliczeniowych wprowadziły zmianę jakościową – i np. sztuczna inteligencja jest teraz w stanie rozwijać się bardzo szybko. Miejmy nadzieję, że ta dziedzina nauki „dowiezie” obietnice, które składa.
A może powinniśmy się tego raczej bać? Ty sam, w opowiadaniu „Sześć”, obsadziłeś sztuczną inteligencję w roli „złego”.
Moim zdaniem gdy pisarz s-f mówi o sztucznej inteligencji, powinien postawić bardzo wyraźną granicę między sztuczną inteligencją taką, jaką mamy teraz, czyli uczeniem maszynowym, algorytmami, które pracują na wielkich bazach danych i wychwytują nieliniowe wzorce, trudne do odkrycia za pomocą innych metod analitycznych – a tak zwaną silną sztuczną inteligencją, nawet świadomością, która sama sobie stawia cele i próbuje je realizować (o czym jest „Sześć”). Pozostaję mocno sceptyczny, czy silna sztuczna inteligencja kiedykolwiek powstanie. Jednak sama koncepcja SI składa wiele obietnic – przełomów w wielu dziedzinach: transporcie, projektowaniu nowych leków, diagnostyce raka – i bardzo chciałbym, żeby do nich doszło.
No to załóżmy, że powstaje silna SI. Cieszymy się czy boimy?
Jako czytelnik Lema i autor opowiadania „Sześć” postawiłbym pytanie: czy my wiemy w ogóle, że ona się narodziła? I czy potrafimy wejść z nią w jakikolwiek dialog? Gdyby przypomnieć teorie Raymonda Kurzweila czy Nicka Bostroma, który mówi, że inteligencja będzie przyrastała wykładniczo – to nagle znajdujemy się w tej dyskusji między człowiekiem a mrówką. A z mrówką trudno nam się porozumieć. Pytanie też brzmi, czy ta sztuczna inteligencja będzie nami w jakikolwiek sposób zainteresowana? Czy nie będzie jak ocean w „Solaris”, który trochę badał człowieka, ale prędko porzucił ten projekt, zupełnie jakby miał inne, ciekawsze rzeczy do przemyślenia?
W sumie jednak chyba bardziej bym się cieszył – że dostajemy jakiś ciekawy obiekt, który można badać i dzięki temu lepiej zrozumieć, jak funkcjonuje nasza świadomość.
Rozmawiamy z okazji 100. rocznicy urodzin Stanisława Lema. Co Twoim zdaniem jest w jego prozie atrakcyjnego dla dzisiejszych piętnasto- czy siedemnastolatków? Co z Lema zostało?
Przede wszystkim ci piętnasto- czy siedemnastolatkowie najpierw muszą przebić się przez język Lema, który jest dość trudny dla młodych czytelników i może stanowić dla nich barierę. Dla ludzi wychowanych na literaturze young adult Lem może być wyzwaniem. Jednak warto, bo z Lema zostało całe mnóstwo: uniwersalne pytania na temat natury ludzkiej, kondycji człowieka, możliwości kontaktu z obcymi (w „Głosie Pana”, „Fiasku czy „Solaris”) – czyli raczej kontaktu z innym, bo to wcale muszą być kosmici. Na pewno zostało też mnóstwo humoru – humoru, który się nie zestarzał, który nadal śmieszy – w „Dziennikach gwiazdowych”, „Bajkach robotów”. Ja sam jestem nietypowym fanem Lema, bo najbardziej sobie cenię jego dwie książki, które zazwyczaj nie są wymieniane w topie – „Śledztwo” i „Katar”, często wydawane razem.
Dlaczego właśnie te dwie?
To są książki, które zdefiniowały mnie jako człowieka, i które określiły moje wybory życiowe. To im zawdzięczam wybór studiów, pracy i kariery, czyli zajęcie się szeroko rozumianą statystyką: pytaniami o naturę rachunku prawdopodobieństwa, przyczynowości, tego, jak prawa przypadku rządzą ludzkim życiem. Zawodowo zajmuję się badaniami i analizami rynkowymi, mam do czynienia ze statystyką z doborami prób, wnioskowaniem statystycznym.
Statystyka uznawana bywa za nudną…
Broń Boże! Uczniowi może kojarzyć się z rocznikiem statystycznym, który faktycznie nie jest zajmującą lekturą – jednak cała weryfikacja hipotez statystycznych jest istotą metody naukowej. Wnioskowanie przyczynowe, nasze rozumienie świata, to, czy jakiś bodziec wywołuje określony efekt, czy dany lek leczy, szczepionka działa, interwencja publiczna przynosi spodziewany rezultat – to wiemy dzięki statystyce i tylko dzięki niej, dzięki teorii weryfikacji hipotez statystycznych. Myślę, że wielu osobom brakuje zrozumienia tego mechanizmu. Hal Varian, znany ekonomista, blisko 10 lat temu powiedział, że najbardziej „sexy” zawodem w XXI wieku będzie „data scientist”, czyli de facto statystyk i ja się pod tą diagnozą w pełni podpisuję.
Potrzebujemy liczb, żeby zrozumieć świat?
Absolutnie tak. Rozumiejąc statystykę, lepiej radzilibyśmy sobie np. z pojmowaniem kwestii skuteczności szczepionek – tego, że nie można wyciągać racjonalnych wniosków z pojedynczych przypadków.
Ulubiony pisarz s-f?
Gdybym miał wskazać jednego, byłby to chyba Neal Stephenson. W tym, co piszę, staram się wykorzystywać naukę jako pretekst, by opowiadać historie, które najczęściej korzystają z konwencji kryminału i thrillera, technothrillera. Stehenson jest dla mnie twórcą, który najlepiej potrafi zbalansować te proporcje. Praktycznie wszystkie jego książki są wybitne, na czele z „Cryptonomiconem”. Ta historia zrobiła na mnie zdecydowanie mocne wrażenie. Skłoniła mnie do tego, by zainteresować się podstawami informatyki, poczytać von Neumanna, Turinga, zrozumieć jak działa komputer. Ale doskonały jest też „Cykl barokowy” – znakomicie pokazujący moment, gdy pojawia się nowożytny świat, nowożytna nauka, kiedy ludzkość odchodzi od paradygmatu religijnego i stara się rozwijać naukę empiryczną.
Opowiadanie „Sześć” – moje ulubione z tomu „Anatomia pęknięcia” – przypominała mi nieco – klimatem, zwrotami akcji – prozę Philipa K. Dicka…
Uwielbiam Dicka! Odczuwam coraz silniejszą pokusę, żeby rzucić wszystko i przez najbliższy rok tylko czytać Dicka. Buszuję po antykwariatach i zgromadziłem prawie wszystko, co zostało wydane – brakuje mi do kompletu trzech czy czterech rzeczy. Mam całą półkę, gdzie stoi tylko Dick. Moim zdaniem to pisarz, który najlepiej opisuje współczesny świat – wpadłem nawet swego czasu na pomysł, żeby czytać Dicka, losowo dobrane książki, i analizować, jak opisują współczesność. Bo uważam, że on robił to absolutnie perfekcyjnie. Mój ukochany, może trochę jaskrawy przykład – dwa lata temu TVP chciała pochwalić panią prezydentową i przygotowała materiał z udziałem fikcyjnego projektanta mody, niejakiego Christiana Paula. Występował w nim i ją chwalił. Potem oczywiście ktoś odkrył, że taki projektant w ogóle nie istnieje – i natychmiast w sieci pojawił się filmik, na którym ów enigmatyczny projektant oświadczał: „Krążą plotki, że ja nie istnieję, ale ja istnieję!”. Przecież to scena z Dicka, prawda?
Michał Protasiuk – zawodowo od ponad piętnastu lat związany z branżą badań marketingowych, od 2017 roku pracuje w firmie technologicznej, gdzie jest odpowiedzialny za badania rynku oraz mediów w regionie Europy Środkowo-Wschodniej. Po godzinach – pisarz, dwukrotny laureat Nagrody Literackiej im. Jerzego Żuławskiego. Jego ostatnia powieść „Zeitgeist” (Storytel, 2017) została przetłumaczona na niderlandzki oraz fiński. Autor powieści „Punkt Omega” (2006), „Struktura” (2009) i „Święto rewolucji” (2011), „Ad infinitum” (2014) oraz zbioru opowiadań „Anatomia pęknięcia” (2021).