Zarzut jest poważny: dwoje dziennikarzy śledczych napada na niewinnego człowieka (tekst w „Rzeczpospolitej” pt. „Kasjer z MON”). A właściwe na dwóch niewinnych ludzi. Czyli liczebnie jest równowaga, ale wiadomo, że media zawsze mają przewagę, bo dysponują bronią masowego oddziaływania. Czyli równowagi nie ma.
Dwaj niewinni ludzie znajdują się u szczytu swego zawodowego rozwoju (jak się okaże – także finansowego) – jeden z nich jest sekretarzem stanu w Ministerstwie Obrony Narodowej, drugi – jego asystentem. Pracują dla obronności kraju, dla jego bezpieczeństwa, dla nas, dla Polaków. Kupują broń, zbroją armię, dbają o jakość zakupów, planując je nawet w RPA. Daleko, ale może warto?
Tymczasem dziennikarze śledczy docierają do informacji, jakoby wiceminister Romuald Szeremietiew i jego asystent – Zbigniew Farmus, bo o nich mowa, zamieszani byli w proceder, którego przejrzystość budzi pewne wątpliwości. Szczególnie działalność tego drugiego wywołuje zainteresowanie przedstawicieli prasy. Otóż kilkanaście osób, w tym dwie, które zgodziły się potwierdzić to pod nazwiskiem w sądzie, wyznało dziennikarzom, że Farmus żąda łapówek i je bierze, powołując się przy tym na Szeremietiewa.
Dlatego Marszalek i Kittel udają się do tego drugiego, aby porozmawiać o zarzucie (potwarzy?) wobec asystenta.
Szeremiertiew stwierdził, że ma pełne zaufanie do Farmusa, bo to taki skromny człowiek, który nawet nie ma samochodu i mieszka w mieszkaniu komunalnym. Kiedy dziennikarze zapytali wiceministra, skąd wziął pieniądze na swoje duże wydatki w krótkim czasie (lancia, działka, budowa i wyposażenie willi – plus minus milion złotych przy zarobkach 7 tysięcy miesięcznie), powiedział o oszczędnościach, kredycie i… prywatnej pożyczce 200 tysięcy. Od Farmusa? – zapytali. – Nie potwierdzam i nie zaprzeczam – odparł, co oznaczało, że tak, i wkrótce zostało to przez niego oficjalnie przyznane.
Jakiś czas później Urząd Skarbowy w Piasecznie uzna, że Szeremietiew ma pokrycie wydatków w dochodach. Istotna była tutaj ta prywatna pożyczka od Farmusa. Szeremietiew jednak przemilcza, jak skarbówka oceniła Farmusa: NSA prawomocnie stwierdził, że Farmus w 1998 r., a więc w czasie pracy w MON, miał dochody z nieujawnionych źródeł.
A dziennikarze mieli takie informacje: Asystent bierze łapówki, a jego szef bez większych skrupułów od niego pożycza pieniądze. Już sama prywatna pożyczka zaciągnieta przez wiceministra odpowiedzialnego za przetargi, budzi wątpliwości i pozwala pytać o etykę. A do tego dochodziła jeszcze fundacja, którą razem z Farmusem prowadzili i na którą domagali się wpłat od zależnych od MON firm zbrojeniowych i handlujących bronią. No i kolejna poszlaka – informacja, że WSI, podejrzewając korupcję, nie dały Farmusowi certyfikatu dostępu do tajnych informacji.
Potem, co pewnie wielu pamięta, miało miejsce spektakularne zatrzymanie Farmusa przez siły specjalne UOP na promie „Rogalin” płynącym do Szwecji (lipiec 2001 r.), dymisja Szeremietiewa, prokuratorskie zarzuty dla Farmusa, oskarżenia, wyroki.
Czy takie trzęsienie ziemi mógł wywołać artykuł prasowy?
Dziś można odnieść wrażenie, jakoby REM zarzucała dziennikarzom, że to oni doprowadzili obu panów przed oblicze wymiaru sprawiedliwości. Bez przesady – prokuratura w naszym kraju działa niezależnie od mediów, na podstawie własnych ustaleń.
Podczas procesu Farmusa Anna Marszałek została przesłuchana tylko raz – podała wówczas nazwisko przedstawiciela koncernu RPA, od którego ministerialny asystent miał zażądać łapówki (chodziło o ustawienie przetargu na armatohaubice). Przedstawiciel koncernu potwierdził to przez sądem.
Sąd uznał wprawdzie, że Farmus bezprawnie udostępniał tajne dokumenty przetargowe nieuprawnionym osobom, ale nie znalazł dowodów, że Farmus przyjmował za to pieniądze. Pytanie: czy udostępniał je charytatywnie? Czemu nie? To przecież niewykluczone…
Jednak to nie koniec – sąd II instancji nakazał powtórzenie procesu, więc jeszcze różne rzeczy mogą się okazać. Jakie? Nie mi spekulować…
Minister Szeremietiew często wspomina te długie lata, gdy dowodził swej niewinności – na szczęście wszystko zakończyło się po jego myśli . Prawie…
Szeremietiew – jak twierdzą dzienikarze – chwaląc się, że został uniewinniony ze wszystkiego przemilcza też, że sąd umorzył zarzuty przeciwko niemu dotyczące ustawiania przetargów… z powodu przedawnienia.
Rada Etyki Mediów zdaje się nie mieć wątpliwości: zniszczono niewinnego człowieka. Dziennikarze za swą niegodną robotę zyskali sławę, prestiżowe nagrody i pieniądze. „Niech teraz to oddadzą” – grzmią internauci na forach licznych portali.
No, bo jak ktoś ma patent na etykę, to choćby nie wiem jakie kwity miała w garści strona „nieetyczna”, i tak będzie stała na straconej pozycji.
A właściwie kto tu kogo zniesławił – dziennikarze ministerialnych urzędników, czy REM dziennikarzy?