Gdy pan Grzegorz Gołębiowski, w cywilu wrocławski zegarmistrz, wraca po pracy do domu, najpierw włącza magnetofon. Z głośnika sączą się radzieckie marsze, a pan Grzegorz schodzi do swojego Gaza 69. Auto liczy ponad 30 lat, niemal się sypie i ma na imię Buran. Po rosyjsku oznacza to gwałtowną zamieć śnieżną. Nazwano tak również słynny wahadłowiec kosmiczny, który tylko raz, w roku 1988, odbył bezzałogowy lot na orbitę. – „Jesteśmy inni niż cała reszta” – mówi Gołębiowski. – „Podczas gdy wszyscy gromadzą amerykańskie mundury, bawią się w rycerstwo, my odtwarzamy armię radziecką. Skupuję sztandary ZSRR, mam kilka odznaczeń, czapek. Kolekcjonuję też nagrania marszów, rosyjskie zegarki, proporczyki”. Grzegorz jest również właścicielem karabinu maszynowego. Co prawda zrobionego z gumy, ale wygląda jak prawdziwy. Nie ma człowieka, który by się za nim nie obejrzał. Jakby na przekór powiedzeniu: Armia Radziecka, znasz ją od dziecka. Takiego wojska dawno nikt nie widział.
WIKING PROSTO Z RZEŹNI
Jeszcze kilkanaście lat temu nauczanie historii wiązało się z nudnawym chodzeniem do jednoznacznych ideologicznie muzeów, oglądaniem „Czterech pancernych i psa” oraz lekturą „Krzyżaków”. To działało na wyobraźnię, ale jedynie niektórych. Tymczasem wcześniej Amerykanie wpadli na pomysł rekonstrukcji historycznych (czyli reenacmentu). Na początku XIX w. weterani wojny o niepodległość przebierali się w mundury i odtwarzali fragmenty bitew. W tym samym czasie, po upadku powstania kościuszkowskiego, grupa kosynierów, którzy pozostali bez dowódcy i bez ojczyzny, kultywowała tradycje polskiego wojska. Nie był to jednak reenacment w dzisiejszym tego słowa znaczeniu. Prawdziwy ruch rekonstrukcyjny zaczął się w Polsce dopiero pod koniec lat 80. XX w. Panowie, wszak to oni są kochankami wojny, przebrani w prześcieradła wcielali się w Krzyżaków, zaś domorośli wikingowie kupowali w rzeźni krowie rogi, żeby dodać grozy swoim nakryciom głowy. Nikt się nie przejmował poprawnością historyczną, ważna była zabawa. W połowie lat 90. wojownicy zaczęli jednoczyć się w oficjalne struktury, najczęściej spotykając się na masowych imprezach. Dzisiaj to profesjonaliści. Festiwal Wikingów na Wolinie, Festyn Archeologiczny w Biskupinie, Oblężenie Malborka czy w końcu Bitwa pod Grunwaldem to największe skupiska wszelkiej maści wojowników. I choć zasady są średniowieczne, czyli honorowe, nie każdy lubi się ich trzymać. – „Walnę takiego chama dwa razy mieczem, a on nie chce umierać. I co mam z nim zrobić?” – denerwuje się Jędrzej Malinowski z Poznania. Na polu bitwy powinno być jeden na jednego, dobry cios znaczy śmierć. Tymczasem wielu rycerzy, zamiast „umierać”, woli wstać i oddać.
Ale jest też grupa leniwców, szczególnie widocznych podczas upałów. Ledwo wyjdą do walki, z miejsca padają na ziemię, zwaleni niewidzialnym ciosem. – „Prawda jest taka, że czasem powala ich… piwo. Niestety przedwczesne »umieranie« sprawia, że widownia jest rozczarowana” – tłumaczy Jędrzej. Na dzień przed Bitwą pod Grunwaldem obowiązuje więc prohibicja. 1700 rycerzy, 4 tys. osób towarzyszących – to średnia tej rekonstrukcji, wszystko może się więc zdarzyć. A i w prześcieradle trudno się przemknąć. Specjalna komisja pilnuje, żeby rycerz składał się z wiarygodnych elementów. Nawet gacie powinien mieć z epoki. – „Takie zainteresowania wzięły się z tęsknoty za innymi czasami. A także z miłości do historii i chęci eksperymentowania ze starą bronią, strojem, porównywania przekazów z rzeczywistością” – przekonuje Stanisław Wdowczyk, w cywilu właściciel firmy kosmetycznej, w służbie jarl Einar, szef grupy wikingów. Każdy z jego wojowników ma własny miecz i pełne wyposażenie. Trochę to wszystko kosztuje, więc np. kolczugi złożone z ok. 15 tys. drobniutkich kółeczek robi się najczęściej domowym sposobem. Trzeba mieć do tego zgoła anielską, a nie rycerską cierpliwość. Rycerz jest wszak od zdobywania, gwałcenia, palenia i, w ostatniej kolejności, robienia wrażenia na białogłowach. – „I po to noszę zbroję!” – mówi Jurek Wierzecki z Lublina. – „Mój strój waży kilkadziesiąt kilogramów. Kiedyś spotkałem na pokazie młodą damę i poniosła nas namiętność. Rano patrzę, a dziewczę, z niewyraźną miną paraduje w mojej kolczudze, założonej niezwykle ponętnie na nagie ciało. Okazało się, że ważącą 12 kg kolczugę włożyć było łatwo, ale pozbyć się jej trudniej. Tego nie da się podnieść do góry tak jak T-shirta. Zademonstrowałem dziewczynie technikę zdejmowania tego żelastwa. Trzeba mocno pochylić się do ziemi, wypiąć pośladki i pozwolić, żeby spłynęło w dół. Myślę, że przez ten incydent nasza znajomość się urwała…”.
ROMANS W NAMIOCIE
– „Ta pasja odmieniła moje życie” – zwierza się Przemysław Rey herbu Oksza. – „Pod Grunwaldem poznałem dwórkę Agnieszkę, która schroniła się w moim namiocie na czas burzy”. Deszcz, lśniąca zbroja i urok rycerza sprawiły, że w kalendarzu wydarzeń na lato roku 2008 na zamku w Gniewie pojawił się ślub, okraszony turniejem. Tymczasem zbroja czeka na swoje kolejne 5 minut i zajmuje miejsce w salonie rodziców. – „Nie bardzo chcą mi ją oddać” – mówi. – „Pasuje im do salonu, ale właśnie się wyprowadzam i zamierzam ją zabrać”. W dzieciństwie Przemek biegał z plastikowym pistoletem i drewnianym mieczem. Z czasem drewno zamienił na szwajcarski pałasz i pruską szablę, które jakiś chłop znalazł na strychu. – „W domu od zawsze rozmawiało się o przodkach, dziadek jest naszym głównym genealogiem. No i to nazwisko, pisane przez »igrek«”– tłumaczy swoje zainteresowanie historią, które zakiełkowało, gdy dowiedział się, że chcąc nie chcąc, jest jej częścią. To właśnie dziadek powiedział mu, że ich przodek Jan Rey z Szumska walczył pod Grunwaldem.
Inny krewny Reya, Mikołaj, autor „Żywota człowieka poczciwego”, na stałe zapisał się w historii literatury. Przemek należy do Konfraterni Świętego Wojciecha, która ma siedzibę w XIV-wiecznym zamku w Gniewie. Wśród znajomych uchodzi za niegroźnego wariata, i rzeczywiście bywa, że traci świadomość otaczającego go świata. – „Nieraz zdarzyło mi się wracać z jakiejś imprezy w średniowiecznym stroju – wspomina – ale dopiero osłupiałe spojrzenie przechodniów uświadamiało mi wariactwo całej sytuacji”. Na początku rycerskiej kariery, kiedy chęci było więcej niż techniki, zdarzyło mu się wylądować na ostrym dyżurze z ranami ciętymi. – „Lekarz nie chciał uwierzyć, że to od miecza” – wspomina. Nic tak jednak nie zdobi rycerza jak piękna rana. Albert Kiszkurno, komes Drużyny Wojów Piastowskich „Jantar”, lubi swoje rany. Kiedyś w upalny dzień wszedł ze swoją drużyną do McDonalda. Rozebrani do pasa, z kilkudniowym zarostem, mieczami i zdobiącymi piersi wisiorami, zrobili porażające wrażenie. Tak porażające, że matki z dziećmi zaczęły w popłochu wychodzić, gubiąc po drodze frytki.
ZA MUNDUREM PANNY SZNUREM
Wojowanie to poświęcenie. Często również obciążenie finansowe, rodzinne – nie wszystkie kobiety akceptują, że mąż co weekend jedzie na wojnę. Ci zaś nigdy się nie oszczędzają. Rany na nogach, odparzenia, utrata wagi – to efekt uboczny eksperymentu, który przeprowadziła grupa z Lublina. Ponad 40 kg na sobie, upał i słońce, 112 km do przejścia – rzymski legionista powinien pokonać taką drogę w 3 dni. Naukowcy i studenci ze stowarzyszenia „Pro Antiqua” postanowili przekonać się, ile prawdy jest w pamiętnikach Juliusza Cezara. W pełnym uzbrojeniu ruszyli w drogę. W trakcie marszu każdy wypijał ledwie 2 litry płynów. Wzorem legionistów było to białe wino, pół na pół wymieszane z wodą. Okazało się, że dzięki takiej mieszance idzie się łatwiej, niż pijąc tylko wodę. Mimo że – jak twierdzi dr Stanisław Ducin z UMCS w Lublinie, dowódca legionu – czasu nie da się cofnąć, przez te kilka dni zegar odmierzał wieki w drugą stronę.
Bycie wojownikiem podnosi adrenalinę. Wojskowa dyscyplina, męska solidarność, szybkie decyzje – przyciągają jak magnes. Poseł Arkadiusz Czartoryski na co dzień zasiada w ławach Sejmu. Adrenaliny powinien mieć więc w nadmiarze. Jednak kilka razy w roku zrzuca garnitur i wkłada mundur żołnierza Legii Nadwiślańskiej. – „To niesamowite uczucie, kiedy na polu walki spotykają się często tysiące pięknie umundurowanych żołnierzy, a w powietrzu czuć zapach prochu” – tłumaczy poseł. Koledzy, podobnie jak żona, dawno przestali się dziwić jego pasji. – „Dali się nawet wciągnąć do Parlamentarnej Grupy Miłośników Historii” – mówi. Czartoryski rozpoczął swą przygodę z rekonstrukcjami od Ostrołęki. – „Piastując urząd prezydenta miasta, wpadłem na pomysł, żeby zorganizować tu rekonstrukcję jednej z największych bitew kampanii napoleońskiej na Mazowszu” – wspomina. Ogromne zainteresowanie sprawiło, że w kolejnych latach powtarzano rekonstrukcje – nawet wówczas, kiedy Czartoryski przeniósł się do Warszawy. Nowe obowiązki nie były w stanie zmienić jego zainteresowań. W 2005 r. wraz z żołnierzami Legii pojechał na rekonstrukcję bitwy pod Austerlitz. Kiedy autobus wyładowany ludźmi i historyczną bronią dotarł na granicę, celnicy najpierw zasalutowali, rozpoznając przedstawiciela władz. Po chwili jednak zaniemówili. – „Szykowała się afera na krajową skalę – wspomina Czartoryski – już widziałem te nagłówki w brukowych gazetach: »Afera przemytnicza w sferach rządowych!«”. Na szczęście sprawa została szybko wyjaśniona, a strażnicy graniczni wykazali się wiedzą na temat posiadania i transportu rekonstruowanej broni i przepuścili autobus. A za nim inne, nie mniej zmilitaryzowane.
AMERYKAŃSCY CHŁOPCY
– „Militarne hobby kosztuje” – tłumaczy Andrzej Jarczewski, właściciel historycznego willysa i członek-założyciel stowarzyszenia Normandia 1944, odtwarzającego Armię USA z okresu II wojny światowej. Sam jeździ oryginalnym wozem za 30 tys. zł. W sumie ma dwa willysy, ciężarówkę, halftrucka oraz pełne umundurowanie. I oczywiście broń – oryginały pozbawione cech bojowych. Prócz tego repliki. Szansą na skompletowanie militariów są wyprzedaże scenografii fil- Inscenizacja z okazji 62. rocznicy Powstania Warszawskiego to jedna z najbardziej udanych polskich rekonstrukcji. Choć były i wpadki – komentator stwierdził, że walki wybuchły nie w 1944, a… 1942 roku. mowej. – „Kolega ma sprzęt z planu »Szeregowca Ryana«, inny kaburę z »Kompanii braci«” – chwali się Jarczewski. Bo dla rekonstruktora skompletowanie wyposażenia to wyzwanie na długie lata. – „Rzeczywiście, najłatwiej zdobyć mundury amerykańskie. Są dość popularne i ładnie się w nich wygląda” – mówi Andrzej Jarczewski. – „Całość kosztuje około 6000 zł, ale na wielu elementach można zaoszczędzić” – tłumaczy. – „Jednak są też maniacy, którzy raz złapawszy bakcyla, dokupują coraz większe bajery”. – „Ta zabawa hipnotyzuje” – mówi Andrzej Jarczewski. Kiedy ze stowarzyszeniem Normandia 44 stawia się na poligonie, czuje dumę, że jest w mundurze. „To po prostu inny wymiar przyjemności” – twierdzi. – „Tu chodzi raczej o wspólnotę z mundurem, a nie o utożsamianie się z wojną, zwłaszcza że słowo wojna kojarzy się jeszcze z II wojną światową”.
Dlatego największe emocje budzą rekonstrukcje bitew z pierwszej połowy XX w. Pamięć tamtych czasów jest na tyle żywa, że widok niemieckiego żołnierza ciągle budzi mieszane uczucia. Staruszki potrafią opluć albo chwycić się za serce, bo nie wiadomo, dlaczego we wsi nagle pojawia się wroga armia. Skąd jednak to gwałtowne zainteresowanie mundurem? Bożena Uścińska, psycholog, szuka przyczyn w osłabieniu autorytetu ojca, którego albo nie ma w domu, bo ciągle pracuje, albo jest go za dużo, bo nie ma zatrudnienia. – „Polki w statystykach wypadają lepiej w konfrontacji z rzeczywistością” – twierdzi. – „Dlatego pewien brak wewnętrznej siły panowie często nadrabiają zewnętrznym sztafażem. Ale to oczywiście nie reguła”. – „Pewnie, że nie” – śmieje się Grzegorz Gołębiowski, dzierżąc gumowy karabin. – „Zabawa w wojsko jest po prostu fajna”. Bo czy wesoły czerwonoarmista w rozwalonym gaziku kojarzy się z potęgą?
Joanna Lamparska, Piotr Trybalski