Kryptozoologia, czyli poszukiwanie śladów legendarnych zwierząt – kryptyd – to dziedzina kontrowersyjna. Wśród łowców nieznanych małpoludów i węży morskich spotkać można zarówno stosujących naukowe metody profesjonalistów, jak i oszołomów, dla których yeti to przybysz z kosmosu.
Czasami tropiciele tajemnic są jednymi i drugimi. Ojciec kryptozoologii, francusko-belgijski przyrodnik dr Bernard Heuvelmans (1916––2001) w swej najsłynniejszej książce „Na tropach nieznanych zwierząt” analizował opowieści o dziwnych bestiach z pomocą naukowego warsztatu. Potem jednak zaangażował się w pseudonaukowe poszukiwanie żyjących współcześnie neandertalczyków, a zakończył życie jako wyznawca teorii spiskowych.
To Heuvelmans stworzył pojęcie kryptozoologii w latach 50. ubiegłego stulecia. Jednak opisywane przez niego zjawisko nie było nowe. W XIX wieku przemierzający dżungle Afryki i Azji podróżnicy z Europy raz za razem natrafiali na gatunki nieznane wcześniej nauce. Wydawało się, że wszystko jest możliwe – skoro istniało tak dziwaczne stworzenie jak okapi, pozornie nic nie stało na przeszkodzie, by deszczowe lasy Konga przemierzały dinozaury, a na ośnieżone szczyty Himalajów wspinał się yeti.
Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że tropienie legendarnych bestii jest wyłącznie europejską specjalnością. Okazuje się, że już starożytni Chińczycy organizowali łowy na kryptydy. Chińska tradycja obfituje w opowieści o zwierzętach tak dziwnych, że bledną przy nich pomysły autorów powieści z kręgu zachodniego, na potrzeby swoich książek tworzących wyrafinowane i rozbudowane bestiariusze.
Long, czyli legendarny chiński smok
Legendarną bestią towarzyszącą Chińczykom od zarania dziejów jest long, czyli chiński smok. Wężowaty potwór figuruje na najdawniejszych artefaktach odnajdywanych przez archeologów w Państwie Środka. W czasach historycznych long był symbolem cesarzy, bohaterem niezliczonych przysłów i podań.
Na temat genezy wizerunku tej bestii stworzono liczne teorie. Niektórzy z badaczy uważają, iż long był początkowo krokodylem zamieszkującym rzeki Państwa Środka. Pierwotne plemiona chińskie miały oddawać mu cześć. Z czasem zaś, gdy wielkie gady stawały się coraz rzadsze, zbiorowe wspomnienie oddalało się od rzeczywistości, aż w końcu z krokodyla narodził się olbrzymi smok.
Są też tacy, którzy twierdzą, że long powstał wskutek połączenia w całość elementów różnych zwierząt totemicznych czczonych przez dawnych mieszkańców Chin. Jedną z ciekawszych hipotez wysnuł polski sinolog Roman Sławiński, który uważał, że pierwowzorem chińskiego smoka jest… gatunek konika morskiego!
Inaczej widzą to Chińczycy. Co jakiś czas po Państwie Środka rozchodzi się pogłoska, że oto gdzieś daleko ktoś widział przelatującego smoka. W kulturze konfucjańskiej traktowano takie pojawienie się jako omen. Dlatego każda informacja wzbudzała wielkie poruszenie.
W połowie XVI w. podjęto pierwszą w dziejach próbę naukowego zbadania, czy long w ogóle istnieje. Zaniepokojony napływającymi doniesieniami o obserwacji smoków rząd cesarski powołał wówczas specjalną komisję śledczą mającą ustalić, czy smoki faktycznie występują w naturze. Do pracy zapędzono dworskich urzędników. Przetrząśnięto archiwa, przesłuchiwano rzekomych świadków i utopiono w projekcie fortunę.
Efekty całego dochodzenia okazały się mizerne. Ostateczna konkluzja cesarskich „kryptozoologów” w odpowiedzi na pytanie o istnienie smoków brzmiała: „Nie wiadomo”.
To dawało pole do domysłów. Dlatego w XIX stuleciu chińskie rządowe gazety całkiem poważnie zrzucały winę za powodzie czy trzęsienia ziemi na aktywność legendarnych gadów. W wieku XX osiągnięto szczyt absurdu.
Podczas I wojny światowej pekińska prasa wydrukowała informację, że liczni świadkowie widzieli smoka przelatującego nad limuzyną, którą przejeżdżał prezydent Republiki Chińskiej Yuan Shikai. Interpretowano to jako znak, że Niebiosa żądają intronizacji głowy państwa na cesarski tron. Można podejrzewać, że świadkowie opłaceni zostali przez popleczników polityka. Yuan Shikai miał zresztą pecha: korzystając z opowieści o smoku zorganizował wprawdzie własną koronację, ale stracił władzę, a w kraju wybuchła wojna domowa, która na lata pogrążyła Chiny w chaosie.
Mogłoby się wydawać, że późniejsze długoletnie rządy komunistów promujących materializm na dobre wyleczyły Chińczyków z wiary w smoki. To jednak nieprawda. Najświeższe wieści dotyczące smoczych objawień pochodzą z roku 2007. W trakcie nadawania reportażu o jeziorze Gaoyu w prowincji Jiangsu kamera zarejestrowała przesuwający się po niebie wężowy kształt, który tysiące widzów uznało za smoka…
Yeren, czyli chiński kuzyn yeti i Wielkiej Stopy
Kolejna kryptyda z Chin nie jest już istotą tak rozpoznawalną na Zachodzie jak chiński smok, wydaje się jednak o wiele bardziej realistyczna. To yeren, grasujący po Państwie Środka kuzyn yeti.
Wiara w istnienie tego tajemniczego małpoluda wydaje się równie stara co same Chiny. Już na kościach wróżebnych z dynastii Shang, władającej między XVII a XI stuleciem p.n.e., można znaleźć wizerunki przedstawiające yerena. Żadnych wątpliwości co do jego realności nie mieli dawni chińscy uczeni. Wspominają o nim między innymi pewien traktat geograficzny z IV wieku p.n.e. czy późniejsze o dziewiętnaście wieków „Kompendium medyczne” pióra słynnego lekarza i przyrodnika Li Shizhena.
Yeren zawitał także do klasycznej chińskiej poezji. W III wieku p.n.e. wiersz poświęcił mu poeta Qu Yuan. Z kolei „Kronika południowych dynastii” odnotowuje, że w roku 539 na południu dzisiejszej prowincji Hubei jedna z tamtejszych wiosek została zaatakowana przez całe stado małpoludów.
W średniowieczu, za czasów dynastii Song, sprawę postanowił zbadać urzędnik Hong Mai. W efekcie przeprowadzonego przez niego śledztwa zebrano dziesiątki zeznań świadków, którzy zetknęli się z chińską Wielką Stopą. Inny uczony, żyjący w okresie późniejszych rządów dynastii mongolskiej, na podstawie dostępnych źródeł sporządził cały system klasyfikacji różnych podgatunków yerena.
W końcu wieści o tajemniczym małpoludzie przemierzającym chińskie lasy w XVII stuleciu dotarły za sprawą jezuitów do Europy. Za całkiem realną istotę uważał go choćby misjonarz Atanazy Kircher, który co prawda sam potwora nie spotkał, ale słyszał o nim od pracujących w chińskim interiorze braci.
Raporty o obserwacji yerena napływają po dziś dzień. Nie ma roku, by ktoś go nie spotkał lub nie znalazł jego śladów. Jednym z najsłynniejszych takich przypadków była przerażająca przygoda, jaka stała się udziałem niejakiego Yin Hongfa z komuny Qiaoshang w maju 1974 roku. Gdy ten szef brygady robotniczej zbierał zioła na zboczach góry Qinglongzhai, został zaatakowany przez samicę małpoluda. W walce, jaka się wywiązała, Chińczyk złapał napastniczkę za sierść na głowie i odciął jej kępę trzymaną w dłoni maczetą. Potwór wyrwał się i umknął do lasu.
Pojawienie się człekopodobnej bestii wywołało lokalną histerię, a jej pogromca został przesłuchany przez miejscowego szefa partii, który następnie wysłał do Pekinu raport o całym wydarzeniu.
Jak wygląda yeren? Według większości doniesień jest on wielką małpą, pokrytą rudą niczym u orangutana sierścią, wyposażoną przez naturę w długie ręce, ogromne stopy i postawę wyprostowaną. Wzrost potwora wynosi około dwóch metrów. Samice mają zauważalnie większe piersi. Stwory te zwykle unikają bliższych kontaktów z ludźmi.
Zdarza im się jednak – tak jak stało się w przypadku Yin Hongfa – napadać na przedstawicieli gatunku Homo sapiens lub ich porywać. Niekiedy posuwają się do gwałtów, i to nie tylko na kobietach. W roku 1915 niejaki Wang Laozhong twierdził, że został uprowadzony przez samicę yerena, która uwięziła go w jaskini i zmusiła, by z nią współżył.
Kryptolodzy twierdzą, że – tak jak yeti czy Wielka Stopa – yeren w rzeczywistości jest ocalałym gigantopitekiem. Wygląd nawet się zgadza. Żyjące przed milionami lat w Azji gigantopiteki były największymi w dziejach małpami człekokształtnymi osiągającymi wielkość niedużego słonia.
Jest jednak pewien szkopuł: według większości badaczy prehistorycznej fauny olbrzymi małpolud był tak ciężki, że poruszał się wyłącznie na czworakach. Dlatego sporo zwolenników ma też teoria, że tajemniczy yeren jest w rzeczywistości nieznanym nauce gatunkiem orangutana.
Chiński jednorożec gilin ma przynosić szczęście
Po Państwie Środka krążą opowieści o dziesiątkach innych bestii – wśród nich jest np. ptak o dziewięciu głowach czy olbrzymi podziemny szczur (którego legenda jest według większości badaczy zniekształconym przekazem o odnajdywanych na Syberii zamarzniętych mamutach). Swoją cegiełkę do tej wielobarwnej mozaiki dołożył także nasz rodak: siedemnastowieczny jezuita Michał Boym na kartach jednego ze swych dzieł opisał żyjące rzekomo w Chinach latające żółwie.
Jednym z najdziwniejszych mitycznych zwierząt zadomowionych w chińskiej kulturze jest qilin. Istota ta ma ciało jelenia, ogon wołu, głowę podobną do owcy, a z czoła wyrasta jej pojedynczy róg. Jednym słowem, mamy do czynienia z dalekowschodnią odmianą jednorożca.
Podobnie jak w przypadku yerena, wizerunek qilina znajduje się na kościach wróżebnych dynastii Shang sprzed ponad 3 tysięcy lat. Stwór miał się nawet ukazać ciężarnej matce Konfucjusza (551–479 rok p.n.e.). Pojawienie się chińskiego jednorożca powszechnie uważano za dobry znak.
Puszczę opuszczał ponoć bowiem wyłącznie w czasach pokoju i dobrobytu. Dziwne więc, że pewien qilin został zaobserwowany przez chińskiego rolnika pod koniec lat czterdziestych ubiegłego wieku, w samym środku krwawej wojny domowej między komunistami a nacjonalistami.
Na kolejną wizytę jednorożca przyszło Chińczykom czekać aż do lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to pojawił się w prowincji Shaanxi. Występ ów skończył się dla niego tragicznie, bo został zastrzelony przez miejscowego myśliwego. Ciało zwierzęcia nie zostało jednak zbadane przez naukowców, bo… zżerany wyrzutami sumienia łowca zakopał je w ukrytym miejscu. Najświeższe informacje o qilinie pochodzą z roku 2008 z Syczuanu, gdzie został zaobserwowany przez grupę robotników.
Qilin pozostaje jedyną chińską kryptydą, której poszukiwania zakończyły się sukcesem – przynajmniej w pewnym sensie. Gdy na początku XV stulecia, za rządów cesarza Yongle z dynastii Ming, chińskie okręty dowodzone przez admirała Zheng He dotarły do wschodniej Afryki, jeden z miejscowych władców podarował ekspedycji dwie żyrafy.
Zostały one przewiezione do Pekinu, gdzie zasiliły cesarski zwierzyniec. Długoszyje zwierzęta powszechnie uznano wtedy za qiliny, co – biorąc pod uwagę, że mityczne bestie pojawiają się wyłącznie za sprawiedliwych rządów – musiało mile połechtać cesarza.
A skoro w sprawę od dłuższego czasu zwykli mieszać się politycy i propagandziści, to może kolejne odkrycia jednorożców dopiero przed nami?