ROBERT RIENT: „Spałam gdy się kończył świat. Pomnożona przez tę pustkę, tak jak zero, daję pustkę”.
KATARZYNA NOSOWSKA: W snach regularnie przeżywam koniec świata, w różnych odsłonach. A gdyby świat naprawdę miał się kończyć, to jest wielce prawdopodobne, że spałabym, jestem tego typu oszołomem. „Spałam gdy kończył się świat”, to głębokie i samokrytyczne wyznanie. Większość czasu pozostaję odklejona od tych wszystkich pilnych wydarzeń serwowanych przez media.
A o co chodzi z tym mnożeniem przez pustkę?
– Czasami zastanawiam się nad tym, kim jest człowiek, gdy nie ma żadnego punktu odniesienia. Większość naszych pragnień, lęków, momentów szczęścia, związana jest z obecnością innych ludzi. Dlatego ja również chętnie mnożę się przez innych, a nie pustkę. Gdybym została sama na planecie i miała nieograniczony dostęp do wszelkich dóbr, każdej witryny sklepowej, każdego mieszkania, nie wydaje mi się bym czuła się spełniona. Nawet nasze ludzkie gromadzenie ma przecież ścisły związek z drugim człowiekiem, chodzi o to, żeby ktoś nas z tym co posiadamy zobaczył, docenił, zauważył. A może chodzi właśnie o to, by doświadczyć utraty wszystkiego, a przez to pustki i stać się częścią jedności, którą jesteśmy?
Masz na myśli śmierć?
– Czas przyspieszył i coraz bardziej jestem świadoma, że tam zmierzam. Żyję drugą połową mojego życia.
Jak długo chciałabyś żyć?
– Nie wiem. Moja babcia umierała, gdy obok niej nie było już nikogo z jej bliskich rówieśników. Tydzień przed śmiercią powiedziała mi, że to straszne uczucie zostać samej, gdy nie ma nikogo znajomego, żadnego punktu odniesienia. Była gotowa pożegnać życie. I ja bym chyba nie chciała być jedyną, która pozostała. Ale również przeraża mnie śmierć przedwczesna, bo przecież umierałabym wielokrotnie z ciekawości co z tymi, którzy zostali. W kwestii śmierci stawiam na naturę.
Rozmawiamy w byłym pokoju twojego 21-letniego syna, który kilka tygodni temu opuścił gniazdo rodzinne. Jak się wtedy poczułaś?
– Wiedziałam, że to dobra i potrzebna decyzja zarówno jemu, jak i mnie. Nigdy nie ukrywałam, że jestem matką bardzo bliską swego dziecka…
…mówiłaś kilka razy, że nadopiekuńczą.
– No właśnie, okropnie to brzmi, ale jest prawdziwe. Chciałabym mu nieba przychylać 24 godziny na dobę, tym bardziej że mam raczej dobrą intuicję i wyczuwałam, gdy działo się coś złego. Nie naciskałam, ale cierpiałam w pokoju obok i wypłakiwałam się konkubentowi w ramię – chociaż syn oczywiście wcale tego nie potrzebował. To było męczące dla wszystkich stron. Wyprowadzka była świetnym pomysłem, mogłam zobaczyć mojego syna, który jest dorosły, wie, gdzie kupić dobre warzywa, świetnie gotuje, po prostu radzi sobie beze mnie. Zaraz po wyprowadzce urządziłam w jego pokoju własny, wymalowałam ściany, nakupowałam na Allegro mebelków, przywiesiłam obrazki i po raz pierwszy w życiu miałam własny kąt. Tylko że przez dwa tygodnie nawet tu nie weszłam pracować, pisać czy chociażby poleżeć na kanapie i poczytać książkę. Oświeciła mnie koleżanka, mówiąc, że nie przeżyłam żałoby, że to ważny, przełomowy moment w życiu mamy i syna, który chciałam potraktować zbyt lekko. Usiadłam i zaczęłam płakać, dałam sobie czas na oswojenie nowej sytuacji. W końcu minęło i osiągnęłam stan spokoju.
Ten pokój wydaje się idealny do pracy. Wysiadujesz teksty swoich piosenek czy przychodzą do ciebie same?
– O ile istnieje coś takiego jak strumień weny to jest on niezwykle kapryśny. Akcent kładę na wysiadywanie, a nawet ordynarne wysiadywanie. Parzę kawę i wyznaczam sobie czas, pewien rytm pracy potrzebny do tworzenia również krótkich form, jakimi są piosenki.
Wzbraniasz się przed nazywaniem ich poezją.
– Bo to coś zupełnie innego. Piosenka nie istnieje w oderwaniu od muzyki, poza tym ja prawie zawsze piszę pod już istniejącą lub powstającą melodię. To inny proces, bardziej ograniczający niż poezja. Czasami to wręcz matematyczna robota, gdy pozostało mi siedem sylab na opowiedzenie o świecie, o którym tak naprawdę chcę opowiedzieć siedmioma zdaniami.
Są takie tematy, na które nie ma miejsca w piosence?
– Zdecydowanie nie, co więcej – nie ma takich słów, które są niegodne albo zbyt tłuste, osobiste, wulgarne czy nieodpowiednie, by nie móc ich zaśpiewać. Zależy mi, żeby nie stawiać się w pozycji osoby, której coś przydarza się w życiu i dzieli się tym z innymi. Chciałam użyczać swojego głosu, by opowiadać o świecie z różnych perspektyw, tym bardziej że mam dojmujące poczucie, że jesteśmy połączeni.
Wszyscy?
– Absolutnie wszyscy, bez względu na wiek, płeć, pochodzenie, kolor skóry, orientację seksualną czy doświadczenia. Żyjemy w obrębie wzorów, wypełniamy je. Zmieniają się czasy, ale coś w nas pozostaje takie samo i wszyscy, na najgłębszym poziomie, jesteśmy tacy sami.
Co to za wzory?
– Schematy. Weźmy miłość romantyczną. Zaczyna się od cielesności, pasji, wybuchu namiętności. Nie znam pary, która przy pierwszym spotkaniu obnażyłaby się ze wszystkimi swoimi kolorami. Dopiero w trakcie wspólnego życia poznajemy się. Początek to pewna forma pokazania czy też promowania siebie, swoich godnych ujrzenia stron. Później, gdy dwójka ludzi decyduje się żyć razem, przychodzi moment konfrontacji ze swoimi wszystkimi poglądami, nietolerancjami, kaszlem partnera, który wybucha, gdy chcemy posłuchać muzyki. Dochodzi do tego moment, w którym seks przestaje być kluczowy. Mam wrażenie, że wszyscy przechodzimy przez ten sam schemat i wszyscy zbyt szybko spisujemy związki na straty, być może z braku odwagi by pracować nad miłością.
Trwałość jest wartością?
– Bycie razem powinno być rzeczywistością lepszą od bycia samemu, wtedy ma sens. Taki wyższy, głębszy czy może szerszy poziom samotności. Jeśli natomiast bycie z drugą osobą nie jest chociaż trochę lepsze od bycia ze sobą, to nie widzę sensu w kontynuowaniu związku. Jeśli przeszliśmy przez pierwszą fazę docierania się i pojawiają się kryzysy, to mimo wszystko jestem za pracą, wysiłkiem, którego wymaga miłość. Ale trwałość sama w sobie wartością nie jest.
Co miałaś na myśli mówiąc, że jesteśmy jednością?
Czasami wyobrażam sobie, że pod tymi wszystkimi religiami, całą polityką, łączy nas wszystkich taka cieniutka nitka. Nie umiem tego nazwać, ale to musi być coś bliskiego miłości.
Czemu na podeszwach butów wnosisz mi do domu brud? Mam na myśli wiadomości, plotki – nie uliczny kurz. Czemu w klapach płaszcza, na nogawkach i we wszystkich szwach znosisz mi do domu strachy, cudzy lament, zamiast róż” – śpiewasz w utworze „Historie”.
– Bo sama również nie funduję sobie tego codziennego politycznego lamentu. Nie mam potrzeby nikogo zapraszać do mojego marszu i szanuję różne drogi innych ludzi, na tym polega dla mnie wolność, by było miejsce dla różnorodności. Mam określone poglądy na ważne kwestie, ale uważam za absolutnie zbędne, bym miała się nimi dzielić publicznie. Wolę, by moje stanowisko do świata było widoczne w postawie, a nie poprzez wypowiadane słowa. Gdyby ktoś głodny i potrzebujący zapukał do moich drzwi, dostałby łóżko i jedzenie.
Mam wątpliwości czy wszyscy, którzy krzyczą na manifestacjach: tak, tak, przyjmijmy uchodźców, stanęliby na wysokości zadania, gdyby mieli podzielić się domem i lodówką. Gdy mój syn miał 12 lat, powiedziałam mu, że najważniejsze by był szczęśliwy, na niedzielnym obiedzie będzie tak samo mile widziany ze swoją dziewczyną lub chłopakiem. Zapytał po co mu o tym mówię, nawet trochę się oburzył. Wyjaśniłam, że to jest ważny moment, żeby go sobie zapamiętał.
W jednym z wywiadów powiedziałaś: „kończąc 40 lat, postanowiłam głęboko w sercu rozstać się ze wszystkim, co mi szkodzi. Pogodziłam się ze wszystkimi, z którymi chciałam się pogodzić, i od razu zaczęło mi się lepiej żyć”.
– To był głęboko wewnętrzny proces. Jedynym punktem, na który mamy realny wpływ, który możemy modyfkować, jesteśmy my sami. Wierzę też, że zmiana w nas pociąga za sobą zmianę w naszych bliskich. Nie trzeba się bezpośrednio konfrontować. Gdy wybaczę w sercu, ale naprawdę to poczuję, to nie muszę iść do tego, kto mnie skrzywdził i mówić mu: słuchaj, wybaczam ci.
W co wierzysz?
– Że istnieje coś więcej niż pięć zmysłów. Sprowadzanie nas do poziomu poruszających się pudeł, skafandrów czy pojazdów nie jest wszystkim. Ja to coś więcej niż to co widać, niż pesel, kariera piosenkarska. Tak samo widzę innych, że nosimy w sobie tę samą esencję. Z tego punktu wyjścia każdy spór czy wojna wydaje się zupełnie absurdalna. Poza tym wierzę w człowieka.
Powiedziałaś kiedyś, że Bóg jest możliwością.
– Używam różnych słów typu dusza, esencja, Bóg, energia – one tylko są kierunkowskazem. Prawdopodobnie jestem bardzo głęboko wierzącą osobą, ale nie przynależę i nigdy tego nie lubiłam. Od kiedy pamiętam, unikałam struktur, grup, wspólnot. Zawsze lubiłam być ze sobą, to się nie zmieniło. Dorastałam jako jedynaczka i polubiłam pewnego rodzaju zewnętrzną osobność. Myślę, że jest to forma ochrony. Chociaż, jeśli mam być szczera, nie do końca siebie lubię.
Cały czas?
– No tak, chciałabym być lepsza, ale nigdy nie byłam dla siebie samej takim utrapieniem, by rozpaczliwie szukać jakiejś rozrywki, byle tylko się od siebie odkleić. Nie męczę się ze sobą, nie nudzę i nie chcę od siebie uciec.
W czym chciałabyś być lepsza?
– Wyobrażam sobie, że budzę się rano i posiadam supermoc nieoceniania. Chciałabym, żeby nic i nikt nie mógł mnie wprowadzić w dygot, złość, lęk czy gniew. To jest moja praca i mój cel, bo nie lubię się złościć, bać, nie lubię oceniać, nie lubię pozwalać sobie na to, by inni ludzie na mnie negatywnie wpływali. Gdy tak się dzieje, oceniam, zazwyczaj w głowie, a te myśli psują mój spokój.
Jak chcesz osiągnąć swój cel?
– Codziennym wysiłkiem, samoobserwacją. Wychowano mnie, że aby coś osiągnąć trzeba się napracować i to ciężko. Zmiana nawyków kiedyś wydawała mi się niemożliwa, teraz wiem, że po prostu zajmuje sporo czasu.
Jakiego nawyku udało ci się pozbyć?
– Przestałam być zazdrosna. Można oczywiście przestać się angażować i wtedy zazdrość znika, ale nie mówię o takiej sytuacji. Musiałam delikatnie podnieść sobie samoocenę i zazdrość zniknęła, ale być może podniosłam ją zbyt delikatnie, bo nie do końca potrafię się cieszyć. Cały czas drżę, że jeśli za bardzo się ucieszę, spotka mnie jakaś kara. Tego mechanizmu chcę się pozbyć.
Nie cieszysz się ze swoich sukcesów?
– Tak do końca to nigdy. Czasami słyszę jak ktoś mnie chwali, że to co napisałam było ważne albo nawet potrzebne, że świetny utwór zaśpiewałam. Czuję pewnego rodzaju ciepło, ale za chwilę włącza się w mojej głowie głos, który mówi: nie, nie, daj spokój, to nie jest wcale ważne, zobacz jak dużo masz jeszcze do zrobienia. Tyle że ostatnio ktoś powiedział mi coś, o czym nieustannie myślę, że pycha ma dwa końce. Na jednym jest stawianie się ponad wszystkich, uchodzenie za lepszych, a na drugim jest niska samoocena, mówienie: jestem beznadziejny, najgorszy na świecie, nie uda mi się. To też jest pycha, ten sam kij i wystawiania się poza nawias, tylko nie jako najlepsi, ale jako najgorsi. Różne emocje, ale ten sam mechanizm. Zszokowało mnie to, myślałam, że jestem skromna, nieśmiała, nie wychylam się, ale wyszło na to, że wypełnia mnie pycha.
Jak nad sobą pracujesz?
– Pierwsze jest zauważanie, gdy reaguję nawykowo. A potem dochodzi do łamania kości, żeby zrastała się odpowiednio.
Trudną drogę sobie wybierasz.
– No a jaka jest inna? Chciałabym mieć ze sobą ciepłą i miłosną relację, w której tych kości nie musiałbym łamać, ale nie znalazłam lepszego sposobu.
Wspomniałaś kiedyś, że inspirujesz się swoją mamą.
– Moja mama ma 69 lat, bawi się, lubi tańczyć, śmiać się i maluje usta na czerwono. Uważa, że życie zaczyna się po pięćdziesiątce, więc z nadzieją wyczekuję tego czasu.
Kilka lat temu powiedziałaś mi, że pogodziłaś się z tatą, wybaczyłaś mu – jak jest między wami teraz?
– To pogodzenie wystarczyło na pewien czas, ale niedawno postanowiłam pogłębić naszą relację. Bo zauważyłam, że mimo wybaczenia, nosiłam w sobie przestrzeń gotową doznać urazy, jeśli np. tata mnie nie pochwalił albo zignorował. Czułam w żołądku gulę, a to oznaczało, że nie wszystko jest wyczyszczone. Znalazłam metodę. Jeśli czujemy jakiś żal czy pretensje do rodziców, to znaczy, że żywe są w nas oczekiwania, że dostaniemy od nich coś, czego zazwyczaj nam nie dawali w dzieciństwie. To może być uwaga, czułość, przeprosiny. Ale jeśli nie stało się to przez kilkadziesiąt lat, to pewnie nigdy się nie wydarzy. Wtedy trzeba sobie uświadomić, że nic więcej nie dostaniemy. Pod choinką leży dwadzieścia paczek, wszystkie zostały rozpakowane i nie ma więcej. Pogodzenie się z tym, że nie będzie więcej prezentów, a rodzice dają tyle ile są w stanie dać, chociaż boli, przynosi niezwykłe ukojenie.
Niedawno historie rodzinne stały się dla ciebie szczególnie ważne.
– 1 listopada 1943 roku moja rodzina została zabita, dwanaście osób. Babcia się uratowała, bo poszła na groby. Gdyby została w domu, to nie byłoby jej ani mojej mamy, mnie, mojego syna. Znałam tę historię od dziecka, ale dopiero niedawno poczułam potrzebę wniknąć w przeszłość. Pojechałam do Kałęczyna, wioski pod Łomżą, w której to się stało. Gdyby nie przypadek, nie byłoby całej naszej rodziny. Myślę, że tamta śmierć położyła się na
nas wszystkich cieniem, poczynając od babci, która w jednej chwili dowiedziała się, że została sama na świecie, że nikogo z bliskich już nie ma.
Dlaczego ich zabili?
– To był ostatni dom we wsi, możliwe, że pomagali partyzantom. Moja ciocia pamięta dziewczynkę, która nie była z rodziny, ale z nią mieszkała. Prawdopodobnie ukrywali Żydów i ktoś doniósł. Czytałam o tym, że przy tego typu historiach pojawia się ktoś, kogo zadaniem jest zintegrować przeszłe wydarzenia, ukoić to co się stało. I chyba ja jestem tą osobą.
Chcesz tego?
– Czułam, że coś każe mi się tym zająć, pojechać do tej wsi. Znalazłam zdjęcia pradziadków, sióstr babci z 1941 roku, dziewczynek, o których wiedziałam, że za dwa lata nie będą żyły. Zmarli odzyskali twarze, to ważne.
Dlaczego?
– Gdy zaczęłam badać ten temat, odzyskałam poczucie większej pełni, tak jakbym miała kogoś za plecami, kogoś dobrego, wspierającego. Do tej pory zanim wyjdę na scenę, to się boję i zanim stanę przed publicznością, to zwracam się w duchu do wszystkich moich przodków z prośbą o pomoc. Czuję się częścią większej całości.
Trema przed koncertami po latach nie zmalała?
– Nie. Ale przyszedł moment, w którym uszanowałam swój lęk, pogodziłam się z tym, że tak mam, przestałam walczyć. Wyobrażałam sobie jakby to było, gdybym wyszła na scenę na luzie, nie czuła napięcia i ogarnęło mnie poczucie absurdalności. Nie jestem taka. Całe życie próbowałam oswajać lęk, a teraz myślę, że to były zbędne wysiłki. Staję przecież przed setkami, czasami tysiącami ludzi, którzy dokonali wyboru, by przyjść mnie posłuchać. Zapłacili pieniądze. Mogli być w milionie innych miejsc, na innych koncertach, kupić wino, pizzę, kochać się. A jednak przyszli, czekają, słuchają, oceniają. Myślę, że byłoby coś dziwnego, gdybym się nie bała.
Za pokonanie tego lęku musisz coś dostawać.
– Tak, magię, która wymyka się temu co rozumiemy, potrafmy opowiedzieć, zinterpretować. Podczas koncertów czasami dzieje się coś szczególnego – ale co ważne, nie zawsze. Nie wystarczy zebrać publiczność i występujących, by pojawił się ten dziwny pierwiastek. To przypomina wyładowanie elektryczne. Znika poczucie, że jesteśmy my i oni, zostaje poczucie bycia razem. Wszyscy stajemy się na chwilę inni, jakby lepsi – jednym słowem gra warta świeczki.
Możesz coś zrobić, by zwiększyć szanse na to przeżycie?
– Muszę wychodzić czysta emocjonalnie, niezagarnięta trudnymi przeżyciami. Dopiero po jakichś 15 latach grania zrozumiałam, że muszę przed koncertem wychodzić silna, bez swojego bagażu, nawet jeśli miałam słabszy dzień. Pilnuję tego, by przed koncertem się skupić, oczyścić, zostawić za sobą prywatną, zbędną dla publiczności historię.
Jak nazwałabyś ten moment, w którym teraz jesteś?
– Ciekawością tego, kim naprawdę jestem. Myślę, że pierwszy raz odpowiadamy sobie na to pytanie, gdy zaczynamy przygodę z dorosłością. Mam poczucie, że przede mną jeszcze ciekawsza przygoda z dojrzałością. Spędzamy wiele lat okopując się koncepcjami, umowami, grami, których zasady ustalono poza nami. Czasami trzeba zadać sobie pytanie czy chcę dalej grać w te gry, a jeśli tak, to na jakich zasadach. Szukam odpowiedzi na pytanie na ile lęk jest nabyty, a na ile jest odpowiedzią na pustkę, która jest tutaj zawsze. Kim jestem tak naprawdę, nie jako piosenkarka, matka, córka, tylko ja – to najciekawsze pytanie, na które sobie odpowiadam.