Być jak… kobieta-żywioł!

Małgorzata Szumskama dopiero 26 lat, ale na koncie już książkę, tytuł magistra sztuki, certyfikat life coacha i instruktora jogi. Na Filipinach po przejściu tajfunu stworzyła teatr lalek, by leczyć traumę u dzieci.

Z rodzinnych Lasek Małgorzata nigdzie nie wyjeżdżała, ale dzieciństwo wspomina z przyjemnością. I chociaż w wiosce był tylko jeden telewizor (u sołtysa), a jak pogniły ziemniaki, to w kółko jedli smażoną cebulę, byli szczęśliwi. Mama zawsze uśmiechnięta wieczorami grała na gitarze, dzieci miały dużo wolności i codziennie nową książkę z biblioteki. Małgosia wzrastała też na romantycznej historii babci, którą zamiast bajek opowiadano jej na dobranoc. Dziadek partyzant (był jak Rambo) został zesłany na 25 lat ciężkich robót w głąb ZSRR. Z babcią byli rok po ślubie, mieli ośmiomiesięczne dziecko. „Nigdy nie wrócę, zacznij nowe życie!” – rzucił, wychodząc z sali sądowej. Pół roku później ona została zesłana na Syberię, zamieszkała w wiosce Mokrusza i zatrudniła się w szpitalu. Ze stratą męża nie mogła się pogodzić, wszak małżeństwo to święta rzecz. Czekali na siebie pięć lat. On w więzieniu w Kazachstanie, ona na zsyłce na Syberii. Po śmierci Stalina odwiedziła go w więzieniu. Pół roku później puścili go na wolność. Przeżyli razem ponad 50 lat.

Małgorzacie zamarzyła się podróż śladem babci do wioski, której nie ma na żadnej mapie. Bez znajomości rosyjskiego i z mglistymi wskazówkami (dwa tygodnie w pociągu i trzy dni na koniu) jakimś cudem odnalazła Mokruszę i przyjaciółkę babci z dawnych lat. Przez dwa dni piły samogon. Swoje „blondynkowe” przygody oraz historię miłości i wojny opisała na blogu i w książce „Zielona sukienka”, którą we wrześniu wyda Znak. Za prezentację tej podróży dwukrotnie zdobyła nagrodę publiczności podczas Festiwalu Podróżników Trzy Żywioły.

Bez mapy i telefonu

Drobna, wiecznie uśmiechnięta blondynka. Energetyczna, z lekko ochrypniętym głosem. Nie da się jej nie lubić, wszędzie jej pełno. Wydawało się, że aktorstwo to dla niej wymarzony zawód. Ale po roku na wydziale lalek wrocławskiej PWST była bardzo rozczarowana, gdy okazało się, że to rzemieślnicza praca. Jej marzyło się coś szalonego. Weźmie więc urlop dziekański, pojedzie na Jamajkę, będzie podawać drinki i tańczyć. Ale uprzytomniła sobie, że angielski zna kiepsko, więc wylądowała w Nowym Jorku jako niania (dzieci są bezlitosnymi nauczycielami i wytkną każdy błąd). Wytrzymała pół roku i uciekła do Indii. Tam dopadł ją szok kulturowy, na dwa tygodnie schowała się w aśramie. Pokochała jednak ten szalony kraj i wracała do Indii jeszcze kilka razy. Podczas odwiedzin znajomego w Chinach chciała zrobić sobie wycieczkę do parku i wrócić wieczorem, ale zgubiła się na prawie trzy tygodnie. Brudna i zmęczona, bez telefonu, mapy i przewodnika błąkała się po dworcach i pociągach tysiące kilometrów od Pekinu. W kraju, gdzie prawie nikt nie zna angielskiego, nie mogła kupić właściwego biletu.

I choć niczego nie zwiedziła, spędziła mnóstwo czasu z Chińczykami i dziś tego nie żałuje. Podobnie było, gdy zgubiła paszport w Wietnamie i gdy błąkała się po Syberii – za każdym razem upewniała się, że podróże to najlepsza szkoła życia, a najwięcej można się nauczyć, jeżdżąc samemu.

Gdy była już zmęczona Azją, postanowiła ruszyć do Ameryki Południowej. Ale wtedy przyszła Yolanda. Największy zarejestrowany tajfun w historii w listopadzie 2013 roku uderzył w Filipiny. Olbrzymie masy wody z impetem wdarły się na ląd, ciskane przez wiatr wiejący w porywach do 314 km/godz. Fale sięgały szóstego piętra. Tajfun poczynił straszliwe spustoszenia, miasto Tacloban zostało zniszczone w 80 proc. Zginęło ponad 10 tys. osób, tysiące uznano za zaginione. Brakowało wody pitnej, żywności, leków i namiotów, wybuchła panika. Z powodu zniszczonych dróg, mostów i lotnisk pomocy nie mogły dostarczyć organizacje humanitarne. „Odkąd pamiętam, jeżeli gdzieś komuś dzieje się coś złego, ludzie cierpią, to mam ochotę rzucić wszystko i pomagać” – tłumaczy Małgorzata. Lubi też, gdy dużo się dzieje. Potrzebuje ciągłego zajęcia. Na Filipinach znalazłaby jedno i drugie.

Pod nadzorem

Zaczęła gorączkowo przeglądać internet, aż trafiła na organizację Young Pioneer Disaster Response (YPDR). Odpowiedź, którą otrzymała, była jak kubeł zimnej wody, ale przypominała, po co się tam jedzie: „Żeby było jasne, nasz zespół nie jest Czerwonym Krzyżem, ONZ lub Hiltonem. Jesteśmy małą grupą zmotywowanych osób z ograniczonymi środkami i zasobami, które starają się działać. Jeśli nie lubisz pracy w upale, brudzie i przy dużej wilgotności, spania w namiocie, zimnych pryszniców i jedzenia, do którego nie jesteś przyzwyczajony, to nie jest praca dla ciebie. Rolą zespołu jest nieść pomoc, a nie ją otrzymywać. W strefie dotkniętej przez katastrofę najgorsze, co można zrobić, to okazać się nieprzygotowanym i potrzebującym pomocy. To nie jest wycieczka. Nie będziemy zwiedzać i fotografować się w pięknych miejscach. Będziemy działać w strefie katastrofy, będziemy odbudowywać szkoły. Na Bantayan będziesz pracować pod ciągłym nadzorem. Każdy wolontariusz będzie przypisany do partnera i grupy roboczej. Codziennie rano grupy robocze będą oddelegowywane do zadań. Każdy, kto nie będzie stosował się do tych zasad, będzie postrzegany nie jako członek teamu, ale osoba zużywająca zasoby. Każdy, kto nie będzie przyczyniał się do powodzenia naszej misji, zostanie poproszony o opuszczenie obozu”.

Przyzwyczajona do samodzielności Małgorzata tego nadzoru obawiała się najbardziej, ale w styczniu 2014 roku pojechała na wyspę Bantayan. Zniszczenia były kolosalne, wszędzie zalegał gruz i mętna woda, najbardziej zapamiętała kikuty palm na tle ciemnego nieba. Na miejscu działało kilka grup projektowych, każdy szedł tam, gdzie czuł, że mógłby zdziałać najwięcej. Małgorzata od razu zaznaczyła, że zna się na jodze i teatrze lalkowym, ale wzbudziło to jedynie salwy śmiechu. Zabrała się więc do pracy fizycznej.

 

Usuwała gruz, budowała domy. Zaprojektowane tak, aby chroniły mieszkańców przed następnymi kataklizmami. Zbudowane z dostępnych lokalnie materiałów są tanie – jeden kosztuje zaledwie 850 zł. „Przez pięć miesięcy jako organizacja zbudowaliśmy 500 takich domów. Ja zbudowałam dziesięć za swoje oszczędności oraz pieniądze, które udało mi się zebrać dzięki przyjaciołom i rodzinie” – mówi Małgorzata.

Psychologiczna akupresura

Szybko okazało się, że zniszczenia na Filipinach są nie tylko fizyczne, ale i psychiczne. Wraz z domami ludzie stracili bliskich i poczucie bezpieczeństwa. Bali się każdej zmiany pogody, zwłaszcza dzieci. Ich żal najbardziej. Na Filipinach antykoncepcja jest dozwolona dopiero od niedawna, od 1970 roku ludność archipelagu zwiększyła się trzykrotnie, a 27 proc. obywateli żyje poniżej progu ubóstwa. Dzieci są wszędzie. Bezdomne, zaniedbane, chore, osierocone. W Taclobanie, gdzie śmierć przypomina o sobie na każdym kroku, Małgorzata pracowała z terapeutami, pomagając w usuwaniu traumy metodą EFT (techniki emocjonalnej wolności). Nazywa się ją też psychologiczną akupresurą. „Wiele razy wykorzystywałam pozytywne nastawienie na cel, jakiego nauczyłam się w coachingu. Ciężko o to, kiedy rozmawiasz z kobietą, która w tajfunie straciła męża i dziecko, ale i wtedy da się znaleźć zasoby, pozytywy… Opukuje ona swoje ciało i powtarza za mną: jestem silniejsza od Yolandy, przetrwałam, jestem silniejsza niż tajfun, chcę być silna dla swoich dzieci, jestem silna, jestem survivor” – opowiada Szumska.

Ludzkie dramaty nieustannie przytłaczały Małgosię. Pojawiało się zwątpienie w sens pomocy, która dociera tylko do ułamka potrzebujących. Żeby to udźwignąć, zaczęła wykorzystywać inne narzędzia znane z coachingu. „Pomocna okazała się prosta metoda wypisywania pozytywów i negatywów po dwóch stronach tabeli: negatywy 3, pozytywy 26, konkluzja: pomagać dalej. I siły wracały. Często stosowałam też skalowanie. Pomogłam dzisiaj 25 dzieciakom, czuję, że to mało, że w skali od 1 do 10 pomagam na 4. Co mogę zrobić, by poczuć, że pomagam więcej? Komu mogę pomóc i jak? Jutro chcę być na 5 itd.” – tłumaczy.

Pomagała też innym wolontariuszom. „Wiele tych osób, podróżując, szuka różnych odpowiedzi. Niektórzy boją się powrotu do rzeczywistości, nie wiedzą, co zrobić ze swoim życiem.

Robiłam wtedy kilka sesji, to przynosiło fajne rezultaty” – dodaje. Wolontariuszom głupio się załamywać, zwłaszcza że ich problemy wydają się błahe, a zewsząd ciągle słyszą „ajakaw balaka”. To takie filipińskie „hakunana matata”: nic się nie martw, wszystko jest pod kontrolą. Filipińczycy są bardzo pogodną nacją, ciągle się uśmiechają. Siedzą na kupie gruzu, bez domu, pracy, ubrań i śmieją się ze śmiesznie połamanych palm… „Nie potrzebują wiele do szczęścia, gdy mają choć trochę ryżu, nie boją się głodu. Tego się od nich uczyłam” – mówi Małgorzata.

Przydało jej się to, gdy skradziono jej portfel, a z nim ID, prawo jazdy, karty kredytowe, zdjęcia rodziny. „Nie miałam nawet trzech dolarów na nowe klapki, bo stare też mi skradziono. Dwa dni chodziłam boso, zastanawiając się, jak przetrwać. Wtedy przydało mi się znane w coachingu wyciąganie zasobów. Jeśli coś się stało i nie mogę tego zmienić, to się tym nie martwię, tylko wyciągam naukę i idę dalej. Moja lekcja była taka: nie nosić wszystkiego w jednej kieszeni, a zwłaszcza całej gotówki, rozdzielić karty kredytowe. Oczywistość, o której zapomniałam. A gdy ogłosiłam to na Facebooku, dostałam tyle wsparcia, że chyba raz na pół roku będę gubić portfel, żeby jeszcze raz to przeżyć. To było lepsze niż urodziny” – opowiada.

Kukiełki i mydło

Małgorzata od dawna umiała cieszyć się życiem i czerpać z niego to, co najlepsze, ale coaching ją w tym umocnił: „Od razu poczułam, że jest dla mnie – dynamiczny, rozwojowy, skoncentrowany na pozytywnych stronach i przyszłości – tak jak ja”. Pozytywne podejście do życia odziedziczyła po swojej idolce – mamie, która zawsze powtarza: taki problem to nie problem. Małgorzata wyssała to z jej mlekiem. Gdy coś ją trapi, patrzy na to z odległej perspektywy, na przykład z …innej planety. Wtedy wydaje się błahe.

 

Zawsze interesowała się też psychologią i psychoterapią, ale wybrała aktorstwo. „Jedno i drugie jest do siebie na pewnym poziomie podobne: znajomość emocji, ich kontrolowanie, stany umysłu. Wielu aktorów jest psychologami – uważam, że to zdrowy mix” – mówi Małgorzata. Przekonała się o tym na Filipinach, gdy przyszła depresja tropikalna, taki mały tajfun. Wolontariusze utknęli w budynku na trzy dni. Małgorzata postanowiła wykorzystać ten czas i przygotować przedstawienie dla dzieci (na wszelki wypadek zabrała z Polski dwie pacynki, kolejne dwie zrobiła ze śmieci). Zapytała, kto chce pomóc. „Na pierwszy spektakl zaprosiliśmy sąsiadów. Przyszła trójka dzieci i dwie kobiety. Jedna z naszych etiud była o śmieceniu. Wszyscy śmiali się do rozpuku, a następnego dnia trzyletnia Chacha powiedziała do brata, który wyrzucił papierek na ulicę: Christian, nie wolno! Bo Trash Monster przyjdzie” – wspomina Małgosia.

Miało być kilka niedzielnych przedstawień. Ale gdy dołączył do nich lokalny aktor, który mówił w filipino, rozpętało się szaleństwo. Codziennie grali nawet po dziesięć spektakli i trafili do 3500 dzieciaków w tydzień. Dzięki temu, że maluchy wszystko rozumiały, można było w przemycić trochę wiedzy, uczyć podstaw angielskiego i dbania o czystość. Walczyła o swój lalkowy projekt bardzo, ale traktowano go z pobłażaniem („Czymże są kukiełki przy budowie domów”?). Dopiero gdy szefowie na własne oczy zobaczyli, jak podczas spektaklu

Małgosi zorganizowanego z okazji lokalnego święta trzy setki dzieci w traumie tarzają się ze śmiechu, a potem sprzątają swoje podwórko, potraktowali „Muppet crew” poważnie i przeznaczyli dla nich samochód.

Lalki w drodze

Trudno nam wyobrazić sobie, czym jest teatr lalek dla dzieci, które przeszły piekło, straciły domy i rodziny, żyją bez telewizji, komputerów, książek i zabawek. „Kilka dni później, gdy miały narysować coś, co daje im poczucie bezpieczeństwa, niektóre napisały moje imię” – mówi Szumska.

Choć po trzech tygodniach Małgorzata musiała wrócić do Polski, by obronić pracę magisterską i ukończyć kurs coachingu, zapowiedziała, że wróci na Bantayan i dotrze z pacynkami do każdej wioski. Fundusze zebrała na PolakPotrafi.pl. „To pierwszy w historii lalkowy teatr na tej wyspie – pomóżcie mi tworzyć historię. Pomóżcie mi szerzyć uśmiech i radość wśród tych dzieciaków. Pomóżcie mi dodać trochę światła do ich życia” – apelowała o 5000 zł, dostała 7375 zł i już w kwietniu wróciła na Filipiny, wioząc nowe lalki.

Jej życie musi być wypełnione po brzegi, musi działać, bo inaczej pęknie. Po powrocie na Filipiny grała jak szalona. Dla szkół, dla sierot, dla dzieci z porażeniem mózgowym i rozszczepionym podniebieniem. Kiedy w czerwcu poprosiłam ją o wywiad, była już w Korei. „Zostawiam projekt pacynkowy w dobrych rękach. Pomogłam fundacji pozyskać duże środki na rozwój tego przedsięwzięcia, poradzą sobie. Na tym polega dobra praca: jedź, zrób, pokaż, naucz i ruszaj dalej” – mówi. Jej „dalej” to środkowa i południowa Ameryka. Praca z bezdomnymi na Jamajce i objazdowy teatr lalek. O swoich marzeniach opowiada tak: „Chciałabym docierać do maleńkich wiosek i grać za darmo dla dzieci, które nigdy nie widziały teatru. To mój cel. Rzecz w tym, że wszystko może się zmienić. I to w życiu kocham najbardziej. Warto mieć plan, ale nie trzymać się go uparcie. Jeśli pojawi się inna droga, zaryzykuję. Życie czasami lepiej wie, co dla nas dobre”.

 

 

Podpisy pod zdjęciami:

Małgorzata Szumska – Aktorka, instruktorka jogi, certyfikowany life coach, wolontariuszka, podróżniczka. W tym roku zagrała spektakle lalkowe dla ok. 8000 dzieciaków, rozdała 5000 mydeł, pracowała nad usuwaniem traumy z ponad 500 dzieciakami, współpracowała z PAH, YPDR, Empower the Philipines oraz Give a Filipino Kid a Chance. Laureatka nagrody 4 Żywioł na Festiwalu Podróżników Trzy Żywioły. Jesienią ukaże się jej pierwsza książka „Zielona sukienka”. Teraz pisze „Twarze tajfunu” – historię o tym, jak stanąć na nogi, kiedy nie zostaje nic, co trzymałoby przy życiu.

Małgorzata zaczyna dzień od jogi. Na Filipinach codziennie o świcie organizowała zajęcia na plaży.

Na Filipinach pomagała we wszystkim, ale furorę zrobił jej teatr lalek. To był pierwszy wolontariat Małgorzaty. Teraz nie chce już inaczej podróżować.