To, że Oliver Sacks zostanie lekarzem, rozumiało się samo przez się. W jego rodzinie wszyscy zajmowali się medycyną: rodzice, bracia, wuj, krewniacy. Matka była jedną z pierwszych kobiet chirurgów w Wielkiej Brytanii, ojciec, lekarz ogólny, był uwielbiany przez pacjentów, leczył jeszcze po dziewięćdziesiątce. Młody Oliver miał jednak wątpliwości. Bardziej ciekawiła go literatura, historia, biologia morska i chemia. Ukończył jednak medycynę na Oksfordzie i trafił na staż do Middlesex Hospital. Na neurologii jego przełożonymi byli Roger Gilliatt (badał metodycznie, a diagnozę stawiał, realizując algorytm) oraz Michael Kremer (chorych obdarzał całkowitą uwagą i życzliwością). „Kremer nauczył mnie obserwacji i szacunku dla intuicji. Dzięki Gilliattowi zaś nigdy nie zapomniałem o fizjologicznych mechanizmach” – napisał Sacks w autobiografii „Stale w ruchu”, wspominając swoich mentorów ze wzruszeniem i wdzięcznością.
Po stażu uznał, że w Londynie jest zbyt wielu lekarzy Sacksów i postanowił poszukać swego miejsca. Wyjechał najpierw do Kanady, a zanim osiadł na stałe w USA, zjeździł oba kraje motocyklem. Z natury nieśmiały, wrażliwy, łatwo ulegający wpływom, dodawał sobie siły, gdy zakładał skórę i wsiadał na motor. Przez wiele lat uprawiał też kulturystykę, rozwijając imponującą muskulaturę i zapracowując na przy-domek dr Przysiad. Robił wszystko, by stać się twardzielem, ale charakteru nie zmienił. Pozostał wrażliwcem, który przez całe życie tłumił w sobie wiele ważnych rzeczy.
Ucieczka od szaleństwa
W młodości bał się młodszego brata pogrążonego w odmętach schizofrenii. Przed jego szaleństwem uciekał do laboratorium, które założył w domu, i zatykając uszy eksperymentował. „Nie był mi obojętny, współczułem mu, ale chciałem stworzyć i zachować dystans, otoczyć się własnym światem nauki, tak abym nie został wessany w Michaelowy chaos, obłęd, krąg zwidów i urojeń” – pisał w autobiografii. Choroba dewastowała rodzinę. Oliver i jego starsi bracia wstydzili się zapraszać kolegów, rodzice bali się reakcji przyjmowanych w domu pacjentów. „W ten sposób nasze życie skaziło poczucie wstydu, stygmatyzacji, sekretności, które złączyło się z troską o stan Michaela. Kiedy w wieku 27 lat opuszczałem Anglię, robiłem to po części po to, aby uciec od mego tragicznego, pogrążonego w beznadziei, źle leczonego brata” – zwierzał się Sacks 60 lat później, czując z tego powodu palący wstyd. Ale chciał schizofrenię i inne zaburzenia mózgowo-umysłowe zgłębić u własnych pacjentów na własny sposób.
Dobra okazja nadarzyła się w 1966 r. po przenosinach z San Francisco do Nowego Jorku. Oliver podjął pracę w szpitalu Beth Abraham na Bronksie, gdzie zsyłano przewlekle chorych, m.in. ocalałych z epidemii śpiączkowego zapalenia mózgu w latach 20. XX w. Ci, którzy przeżyli, zapadali w katatonię – dziwny stan między jawą a snem. Nie było dla nich terapii ani nadziei. Sacks zaryzykował terapię eksperymentalną – zaczął podawać im L-dopę, nowy lek stosowany w chorobie Parkinsona. Stał się cud. Uśpieni od pół wieku ludzie ocknęli się i wrócili do pełnej aktywności. Niestety, efekty działania leku były nieprzewidywalne: pojawiały się komplikacje, a pacjenci ponownie zasypiali. Tę niezwykłą historię Sacks opisał w książce „Przebudzenia”. Na jej kanwie powstała sztuka Harolda Pintera oraz głośny film z Robertem De Niro i Robinem Williamsem. Wtedy świat dowiedział się o doktorze Sacksie.
Można zaryzykować tezę, że Sacks był pierwowzorem serialowego doktora House’a – nie bał się ryzyka, często działał i myślał niekonwencjonalnie. Gdy na przykład do szpitala trafił pacjent z uporczywą sześciodniową czkawką, a zwyczajowe metody zablokowania nerwu przeponowego zawiodły, Sacks zasugerował hipnozę. Choć inni lekarze byli sceptyczni, postawił na swoim i miał rację. Po seansie czkawka przeszła.
Niezwykle troszczył się o pacjentów, obdarzając ich sympatią i szacunkiem. Leczył nie tylko ich ciała, ale i dusze. Zabierał podopiecznych na wycieczki, gościł w domu, umilał pobyt w szpitalu. Bohaterom „Przebudzeń” przywiózł swoje pianino i stół bilardowy, odwiedzał ich jeszcze wiele lat po tym, jak zwolniono go ze szpitala, bo nie chciał oddać służbowego mieszkania matce dyrektora. W takich sprawach był bezkompromisowy. Wcześniej pożegnał się z kliniką leczenia bólu, gdy jej szef Arnold P. Friedman zabronił mu opublikowania książki o migrenie. „Kim ty jesteś, aby o tym pisać?” – usłyszał. Sacks pozostał nieugięty, ryzykując wilczy bilet. Wspierał go jedynie wydawca i ukochana ciotka Lennie, z którą korespondował latami. „Wiara Len we mnie była ważna od najwcześniejszych lat, gdyż rodzice – jak mi się wydawało – niewielką pokładali we mnie wiarę, a i we mnie samym była ona słaba i krucha” – wspominał Sacks. Dzielił się z nią wszystkimi rozterkami, wysyłał nawet artykuły naukowe. „Czekam na te teksty, z których nie zrozumiem słowa, ale promieniować będę miłosną dumą z faktu, że autorem jest mój zabawny, znakomity i w ogóle zachwycający siostrzeniec” – zapewniała go Lennie. Zanim Sacks wydał „Migrenę” w Anglii, jego eksszef opublikował kilka rozdziałów w USA pod własnym nazwiskiem.
Największą sławę zapewniła mu książka „O mężczyźnie, który pomylił swoją żonę z kapeluszem”. Z przenikliwością lekarza i wrażliwością humanisty sportretował w niej ludzi zmagającymi się z dziwnymi chorobami i defektami mózgu. Jak żyje malarz, który oślepł na kolory, i pisarz, który stracił umiejętność czytania? Co czuje marynarz, którego „amnezja uwięziła w jamie zapomnienia, w bezustannie zmieniającej się, niemającej sensu chwili”? Dlaczego nauczyciel muzyki przestał rozpoznawać ludzi i nie odróżniał uczniów od hydrantów? Barwne historie pacjentów Oliver Sacks przedstawiał niezwykle przekonująco, między innymi dlatego, że sam wiele przeżył. Pisząc o uzależnionym od amfetaminy Stephenie D., który stał się wyczulony na zapachy, sportretował w rzeczywistości siebie. Jest też „pacjentem w średnim wieku” z książki „Stanąć na nogi”, który w górach rozerwał sobie ścięgno mięśnia czworogłowego i obsługujące go nerwy, a po operacji nie czuł, że noga należy do niego. Z kolei w „Oku umysłu” zdradził, że ma uszkodzony zakręt wrzecionowaty w mózgu i stąd bierze się jego chorobliwa nieśmiałość oraz prozopagnozja, niezdolność rozpoznawania twarzy (ludzi identyfikował po głosie i ubraniu). „Kilka razy zderzyłem się z lustrem i zacząłem je przepraszać” – śmiał się badacz.
Pisząc wszystkie swoje książki (była jeszcze „Muzykofilia”, „Halucynacje”, „Antropolog na Marsie”, „Wyspa daltonistów i wyspa sagowców”), Sacks wzorował się na pracach Aleksandra Łurji, ojca neurobiologii, które przypominały zajmujące powieści, pełne barwnych anegdot i emocji. Umiejętnie łącząc neurologię z antropologią, przyczynił się do popularyzacji nauk o mózgu.
Pisaniu i pacjentom poświęcał się całkowicie. Spędzał w szpitalach całe dnie, brał dyżury nocne, unikał urlopów. Wypełniał tym sobie pustkę, jaką zionęło jego życie intymne.
Spóźnieni kochankowie
Gdy odkrył swoją orientację, w latach 50. XX wieku, homoseksualizm w Wielkiej Brytanii był uważany nie tylko za perwersję, ale i przestępstwo. W mediach głośno było o procesie Alana Turinga, genialnego matematyka, który został skazany na więzienie i przymusową kastrację hormonalną za naruszanie „moralności publicznej”. Gejom trudno było się spotykać, ich kluby najeżdżała policja, a w parkach kręcili się prowokatorzy w cywilu. Po wycieczce do Amsterdamu, gdzie w sztok pijany w końcu przespał się z mężczyzną, w pełni uświadomił sobie, kim jest. Ojciec przeczuwał to, więc przyjął ze spokojem. Matka była w szoku. „Jesteś sprośny. Żałuję, że cię w ogóle urodziłam” – wykrzyczała. Sacks tłumaczył sobie, że wychowana w ortodoksyjnej żydowskiej rodzinie kobieta dała w ten sposób wyraz swoim emocjom i pewnie tego później żałowała. Jednak jej słowa trapiły go przez większość życia. „Odegrały znaczną rolę w tym, że nie potrafiłem, bez poczucia winy, otwarcie i radośnie dawać wyrazu swojej seksualności”.
Miewał romanse, kilka razy się zakochał, ale bez wzajemności. Miał 28 lat, gdy odtrącił go Mel, przyjaciel i współlokator. Wtedy porzucił nadzieje na prawdziwą miłość i zdecydował, że zawsze będzie mieszkał sam. Spełnienia poszukał w narkotykach. Wcześniej prowadził podwójne życie jako lekarz w UCLA (w tygodniu) i motocyklista (w weekendy). Teraz podróżował jedynie do krainy mroku, a motocykl zamienił na konopie, nasiona powoju i LSD. Uzależnił się od amfetaminy.
„Nigdy nie miałem dość. Ekstaza była bezmyślna i zupełna – poza tym nie potrzebowałem niczego ani nikogo, aby dopełnić przyjemności. W tej pustce rozpływały się wszystkie motywy, cele, zainteresowania, pragnienia”. Szybko się wyniszczał, przyjaciele nie wierzyli, że dożyje 35. urodzin. Gdy pojawiła się oferta z Albert Einstein College of Medicine w Nowym Jorku, nie wahał się, licząc, że dzięki sensownej pracy stanie na nogi.
Już wcześniej pracował naukowo, ale bez sukcesów. Zbagatelizował jednak to ostrzeżenie. Nie nadawał się na badacza: gubił notatki, niszczył sprzęt i preparaty. Sfrustrowany nie-powodzeniami ćpał więc coraz bardziej. „Czułem, że u źródeł mojego uzależnienia i autodestrukcji znajdują się głębokie problemy psychiczne i że jeśli nie zajmę się nimi, będę wracał do narkotyków i wykończę sam siebie” – wspominał po latach. Znalazł psychoanalityka, z którym spotykał się dwa razy w tygodniu przez kolejne 50 lat. Wrócił do pracy klinicznej i uzmysłowił sobie, że sens jego życiu nadają kontakty z pacjentami. Ostatni haj w 1967 roku dał mu wizję przyszłej pracy neurologicznej i utrwalania jej efektów w książkach.
Wyczerpany limit szczęścia
Ze swoją seksualnością pogodził się dopiero pod koniec życia, gdy dowiedział się, że ma nowotwór. I choć przez 35 lat żył w celibacie, po diagnozie wreszcie stworzył stały związek.
Choć lekarze zapewniali, że czerniak jest uleczalny i rzadko daje przerzuty, Sacks znalazł się niestety w gronie dwóch procent pechowców. I choć poddał się operacji, w której wyniku stracił wzrok w jednym oku, po dziewięciu latach odkryto, że ma przerzuty i stoi w obliczu śmierci. Wtedy pięknie rozliczył się z życiem. „Mój mistrz w sztuce życia, filozof David Hume, pisał w swojej autobiografii »My own life« (1776 rok) o ostatnich dniach swego życia, że mimo słabnącego ciała nie odczuwa osłabienia ducha i umysłu, nie ubywa mu żarliwości w dociekaniach naukowych ani wesołości w dobrej kompanii. Też tak się czuję” – napisał Sacks w pożegnalnym eseju w „The New York Times”. „W czasie, który mi pozostaje, chcę pogłębić moje przyjaźnie, pożegnać się z tymi, których kocham, jeszcze więcej pisać i podróżować, jeśli będę miał siły. Nie mam teraz czasu na nic zbędnego. Muszę się skupić na sobie, pracy i znajomych. Już nie będę oglądać nocnych wiadomości TV. Nie będę zwracał uwagi na politykę czy spory w sprawie globalnego ocieplenia. To nie obojętność, wciąż głęboko przejmuję się Bliskim Wschodem, globalnym ociepleniem czy rosnącymi nierównościami, ale to już nie moja sprawa; to należy do przyszłości. Nie mogę udawać, że nie czuję strachu. Jednak moim dominującym uczuciem jest wdzięczność. Kochałem i byłem kochany. Wiele otrzymałem i sam wiele dałem. Przede wszystkim byłem czującą istotą, myślącym zwierzęciem na tej pięknej planecie, i to samo w sobie było ogromnym przywilejem i przygodą”.
Odszedł 30 sierpnia 2015 roku w swoim domu w Greenwich Village w wieku 82 lat. Pozostawił fundację własnego imienia i kilka nieukończonych książek. Ostatnie dni spędził, oddając się pisaniu, grze na pianinie, pływaniu i jedzeniu wędzonego łososia.