Zacofany biały narodzie! Żółta rasa będąca kolebką cywilizacji i prawdziwej filozofii postanowiła cię wytępić. Ulitujemy się jednak nad wami, jeśli zwrócicie nam terytoria, któreście nam skradli, wytyczycie nam nasze granice nad Wisłą i Dniestrem i dacie nam dostęp do Atlantyku. Nasi uczeni przygotowują właśnie gazy siejące szaleństwo. Puścimy je na Europę, o ile odrzucicie nasze słuszne propozycje – takie ultimatum usłyszy świat zachodni w 2037 roku. Z Czelabińska, który wyrósł na wspaniałą stolicę azjatyckiego imperium, nadlecą nad Europę uzbrojone w bomby radjożyra. To scenariusz nakreślony przez francuckiego pisarza Rogera-Francisa Didelota. Książkę „Rok 2037. Żółci atakują Europę…” napisał tuż przed wybuchem drugiej wojny światowej.
Jak wyobrażał sobie rzeczywistość sto lat później? Komunikacja międzykontynentalna odbywa się za pomocą rakiet. Miejsce samochodów zajmują radjożyra – pojazdy wyposażone w stawidła, śmigi, śrubę nośną i rozpędową (połączenie śmigłowca i parowozu). Miasta, poprzecinane siecią ruchomych chodników, pełne są barów serwujących pastylki odżywcze. Bohater powieści, inspektor Lecain, mieszka oczywiście wysoko – na 23 piętrze jednego z wielu paryskich drapaczy chmur. Mieszkanie ma szklane ściany, zamiast łóżka „wznoszący się ponad podłogą gumowy materac, który można było dowolnie nadymać. Stosownie do wskazówek najsłynniejszych higienistów »łóżko« to pozbawione było prześcieradeł i kołder – ogrzane powietrze sypialni umożliwiało wyzbycie się owych gniazd mikrobów”.
CIĄŻENIE ALCHEMICZNE
Ta mało znana powieść to zaledwie jedna z tysięcy prób opisania przyszłych dziejów człowieka. Od czasów greckiej wyroczni delfickiej, przez XVI- -wieczne czterowiersze Nostradamusa, po prognozę katastrofy roku 2000, historii ludzkości towarzyszą liczne przepowiednie. W starożytnej Grecji, gdzie powstały podwaliny współczesnej matematyki, logiki i filozofii, wielkie znaczenie przypisywano wróżbom. Średniowieczne dwory królewskie najmowały astrologów – bez ich opinii nie ważono się podejmować żadnej istotnej decyzji, a zwłaszcza rozpoczynać wojny. Granica między nauką a mistyką była zresztą bardzo płynna.
Odkryte w 1936 r. rękopisy Isaaca Newtona dowodziły, że autor powszechnego prawa ciążenia był jednocześnie kabalistą, wróżbitą i eksperymentował z alchemią. Katedry astrologii na uniwersytetach , w tym na krakowskim UJ, zlikwidowano dopiero w XVIII wieku. Astrologią pasjonował się Adolf Hitler, a Goebbels, zafascynowany przepowiedniami Nostradamusa, polecił nadawać przez radio fałszywe proroctwa, które miały zwiastować zwycięstwo Niemiec i obniżać morale przeciwnika. Fantastycznonaukową „Historię przyszłości” napisał nawet Adam Mickiewicz, niestety zniszczył rękopis i nie wiemy, jaką romantyczną wizję tam roztoczył. Z nielicznych ocalałych zapisków wiadomo, że spodziewał się inwazji Chińczyków i brał pod uwagę powstanie Rzeczypospolitej Syberyjskiej.
Pęd do poznania przyszłości – odczytanej z gwiazd czy naukowo wywnioskowanej – musi być nieodłączną częścią ludzkiej natury, ponieważ nie przeszedł nam do dziś. Od 1967 roku istnieje Światowe Stowarzyszenie Badań nad Przyszłością (World Futures Studies Federation) grupujące futurologów, wykładowców, analityków. To forum wymiany poglądów na temat wizji przyszłości zrzesza narodowe komitety badań nad przyszłością (w Polsce jest to Komitet Prognoz PAN „Polska 2000 plus”). Miejsce średniowiecznych astrologów i wróżbitów zajmują dziś poważni naukowcy.
ZACZYNA SIĘ OD MOTYLA
Wielowiekowe doświadczenia każą sceptycznie podchodzić do przepowiedni. W książce Didelota nietrafność przewidywań rzuca się obecnie w oczy już na stronie tytułowej. Pisarz próbował przewidzieć techniczne szczegóły życia w XXI wieku, ale nie przyszło mu do głowy, iż za kilkadziesiąt lat rozpędu nabierze walka z ksenofobią i pojawi się pojęcie poprawności politycznej. Dziś terminu „żółci” – w polskim tłumaczeniu uporczywie pisanego małą literą – nikt publicznie nie ośmieliłby się użyć, bez względu na osobisty stosunek do Azjatów. Słynne przepowiednie Nostradamusa są tak wieloznaczne, że można je dopasować do wielu autentycznych zdarzeń, jak wybuch wojny światowej czy zabójstwo Kennedy’ego, jednak prorokowany na 1999 rok koniec świata nie nadszedł. Profesor Paul Halpern, fizyk z University of Sciences w Filadelfii, w książce „Na tropach przeznaczenia” przyrównuje słabości prognozowania do problemów fizycznych.
Sformułowana przez niemieckiego fizyka Wernera Heisenberga zasada nieoznaczoności, choć dotyczy mechaniki kwantowej i zachowań elektronów w atomach, to znajduje odbicie na wielu innych płaszczyznach. Tak jak nie można równocześnie określić położenia i pędu cząstki elementarnej, tak nie sposób skutecznie przewidzieć, jaka będzie za tydzień pogoda w Białymstoku. W 1960 roku słynny amerykański fizyk, badacz teorii chaosu Edward Lorenz pracował nad programem komputerowym, który mógłby okazać się przydatny przy prognozowaniu pogody. Było to 12 równań ustalających zależności między temperaturą, siłą wiatru itd. Po wpisaniu danych Lorenz otrzymał elegancki wykres. Ale gdy później wpisał je jeszcze raz, otrzymana prognoza była niemal całkowitym zaprzeczeniem poprzedniej! Okazało się, że zlekceważył kilka ostatnich cyfr po przecinku. Różnica rzędu dziesięciotysięcznych części jednostki na wejściu po pewnym czasie dawała na wyjściu kompletnie inny rezultat. Upadło tym samym przekonanie, że przybliżone dane dają przybliżony wynik. A że nigdy nie znamy parametrów z pełną dokładnością…
Tak powstało pojęcie „efekt motyla” – w skrajnym przypadku trzepot skrzydeł owada w Indonezji może być przyczyną tornada na Florydzie. Przewidywanie nawet najbliższej przyszłości jest naznaczone niesłychanym ryzykiem, ponieważ (wskutek efektu motyla) jedno zdarzenie o lokalnym charakterze może wpłynąć na dzieje świata. Można przypuszczać, że gdyby 20 lipca 1944 roku hrabia von Stauffenberg miał dla siebie pięć sekund więcej, zdążyłby włożyć do teczki drugą bombę i zamach na Hitlera powiódłby się. Europa pewnie inaczej by wyglądała, gdyby w odpowiednim momencie komuś w Wilczym Szańcu upadł długopis lub zachciało się siusiu.
Filozof Karl Popper uzasadniał, że prognozowanie przyszłości wychodzi nam kiepsko, ponieważ nie sposób przewidzieć, co będą wiedzieć i umieć nasi potomkowie. Możemy próbować się zastanawiać, do jakich wniosków dojdą naukowcy, ale zajęłoby nam to tyle czasu, ile dojście do tychże wniosków. A przecież gdybyśmy mogli do nich dojść, to wiedzą przyszłych pokoleń dysponowalibyśmy już dziś! 20 lat temu praktycznie nikt nie słyszał o Internecie. Jak ten wynalazek dziś wpływa na styl życia, pracy (piszę ten tekst w domu, przesłanie pliku do redakcji zajmie sekundy), komunikację, handel, nie trzeba tłumaczyć. Popularności SMS-ów nie brały pod uwagę ani kompanie telekomunikacyjne, ani producenci telefonów. Konia z rzędem temu, kto przewidzi następny wynalazek tej miary.
NRD POTĘGĄ
W 1967 roku dwaj futurolodzy, Herman Kahn i Anthony Wiener, opublikowali książkę „The Year 2000: A framework for speculation on the Next Thirty-Three Years”. Streścili w niej wyniki pracy uczonych, zasiadających w komisji powołanej przez Akademię Sztuki i Nauki w celu naukowego przewidzenia, jak będzie wyglądał świat na przełomie tysiącleci. Jeśli chodzi o medycynę, łączność i komputery – wiele prognoz sprawdziło się, ale w polityce i sprawach społecznych – kompletna porażka.
Kahn i Wiener nie wzięli pod uwagę upadku ZSRR, wykluczyli zjednoczenie Niemiec. Co więcej, podejrzewali niesłychany skok gospodarczo-technologiczny NRD: ojczyzna trabanta miała znaleźć się w gronie dziesięciu najbogatszych państw świata! Choć przewidzieli, że „demoludy” odzyskają suwerenność, to podejrzewali, że zaraz potem – o zgrozo – wejdą w nowy, dobrowolny sojusz z sowieckim imperium! Kahn i Wiener przewidywali, że ludzie będą krócej pracować i mieć więcej wolnego czasu. Tymczasem… „Ludzie na ogół pracują ciężej. Sklepy są otwarte coraz dłużej i pracują w nich napędzani kofeiną sprzedawcy z przekrwionymi oczami” – kpi Halpern. Na autorach raportu nie zostawia suchej nitki: „Muszę z przykrością stwierdzić, że jak dotychczas żaden robot nie sprząta mojego domu. (…) Nikt z moich przyjaciół i członków rodziny nie został zamrożony, a następnie ożywiony. Nigdy nie podróżowałem na osobistej platformie latającej, a z ruchomych chodników korzystam tylko na lotnisku”.
GDZIE JEST CZŁOWIEK ?
Z największą swobodą traktują przyszłość twórcy literatury i filmów s.f. Dieta pastylkowa, moda na srebrne kombinezony, kolonizacja odległych planet to powtarzalne motywy, ale oparte na wątpliwych filarach. Oczywiście, temat przyszłości bywał wykorzystywany w różnych celach. W filmach Piotra Szulkina („Wojna światów. Następne stulecie”; „O-bi, O-ba. Koniec cywilizacji”; „Ga, Ga. Chwała bohaterom”) łatwo można się doszukać metafor godzących w zniewalający System. Popularne seriale telewizyjne „Star Trek” czy „Kosmos 1999” też nie uciekały od bieżących społecznych odniesień, ale pozwalały fantazjować na temat wynalazków technicznych (pola siłowe, przenośne komunikatory, ręczne działka laserowe). Na drugim biegunie mamy lekkie historyjki jak „Barbarella” Rogera Vadima, w której obraz przyszłości jest jedynie tłem i pretekstem do pokazywania roznegliżowanej Jane Fondy.
KWESTIA KOTLETA
Popkulturowi przepowiadacze zdają się wykorzystywać wiedzę i wyobraźnię niejako hurtem. Zdobycze techniki narzucali całej rzeczywistości, nie biorąc pod uwagę indywidualnej natury człowieka, jego przyzwyczajeń, lęków, pragnień czy poszukiwania przyjemności. O ile, znając pionierskie wyniki prac nad laserem, można było z dużym prawdopodobieństwem przewidzieć, że takie narzędzie znajdzie medyczne zastosowanie, o tyle pogląd, że ludzie będą w przyszłości odżywiać się pigułkami, jest mocno ryzykowny. Jeżeli laser sprawdza się w chirurgii, lekarz zaczyna stosować nowe narzędzie, bo jest skuteczniejsze i lepsze dla pacjenta niż skalpel. Osobisty stosunek lekarza do promienia jest nieistotny – może go nawet nie lubić.
Tymczasem samo istnienie pigułek nie przekona nikogo do zmiany diety – bo któż dobrowolnie zrezygnowałby z pachnącego kotleta, dymiącej zupy i kiszonego ogórka? Tak jak z okna w sypialni i dostępu do świeżego powietrza – na rzecz klimatyzowanej bańki wypełnionej sztucznym światłem. Z tych samych względów popularności nie zdobędą znane z filmów s.f. wideotelefony. Nie pozwalają na robienie głupich min i dłubanie w nosie, nie dają ukryć zapłakanej twarzy – jednym słowem utrudniają kłamstwa, a z tego człowiek nigdy nie zrezygnuje.
Dziś świat zmienia się tak szybko, że prognozowanie jest jeszcze trudniejsze niż w momencie powstania raportu Kahna i Wienera. Oto w książce Adriana Berry’ego „Następne 500 lat”, opatrzonej podtytułem „Oparte na naukowych przesłankach prognozy rozwoju cywilizacji ziemskiej”, czytamy, jak będzie wyglądała Ziemia w 2500 roku: „Księgarnie w ogóle znikną, nawet na Ziemi.(…) Papier stanie się zbędny. Książki zacznie się sprowadzać na kieszonkowych dyskach, które zastąpią współczesne CD- -ROM-y”. Nie dosyć, że autor wydanej w 1995 roku książki łaskawie zaniedbuje istnienie takiego drobiazgu jak pamięć flash i używa terminu dysk, to jeszcze prognozuje, że pogardzimy zapachem książki, szelestem kartek, rysowaniem kwiatuszków na rogach…
Trudno też pojąć, skąd bierze się uporczywe przekonanie o kolonizacji kosmosu. Typowym marzeniem człowieka jest posiadanie domu nad ciepłym morzem. Jakoś nie widać, by bogacze wynosili się z Lazurowego Wybrzeża do pałaców na biegunie południowym – choć pewnie stać by ich było i na to, a łącza satelitarne i odrzutowce zapewniłyby im kontakt ze światem. Kto więc chciałby uciekać z matki Ziemi i zasiedlać zimne skały na księżycach Jowisza?
ROK 2000 I NIC
Oczywiście istnieje wiele sukcesów futurologii. Edward Bellamy w 1888 roku przewidział stosowanie kart kredytowych, H.G. Wells w 1914 naloty z użyciem bomb atomowych, a Aldous Huxley w 1932 spekulował na temat inżynierii genetycznej i dzieci z probówki – wylicza Halpern. Wiele w tych spekulacjach było marzeń o lepszym świecie, wolnym od wojen i chorób. Doktor Ludwik Zamenhof doszedł do wniosku, iż spory między ludźmi wybuchają dlatego, że ludzie nie potrafią się ze sobą porozumieć. Wykonał tytaniczną pracę, by opracować język uniwersalny. Piękną ideę zweryfikowała rzeczywistość. Dziś esperanto posługuje się garstka zapaleńców.
Futuryści z reguły lubują się w pisaniu czarnych scenariuszy. Jeśli dotykają demografii, to każą nam kolonizować odległe światy, zamiast regulować liczbę urodzeń. Nie skupiają się na następcy odkurzacza, ale na podstępnym robocie, który tylko dybie na nasz gatunek. Dlaczego dzieci nie niańczą elektroniczne humanoidy, tak sympatycznie przedstawione w „Gwiezdnych wojnach”? Jak to – mam własne dziecko zostawić z maszyną, choćby była na najlepszych procesorach i znała na pamięć roczniki magazynu „Mamo, to ja”? Czy w warunkach gwarancji będzie napisane, że „w razie awarii produktu i wynikającej zeń śmierci dziecka prezes firmy dobrowolnie podda się karze dożywocia”? Wolne żarty. Imigrantka z Trzeciego Świata zawsze będzie pewniejsza od mechanicznego robota. Zakorzenione w nas przekonania prowadzą do zabawnych pułapek.
Oto słynny „Test pilota Pirxa”, polsko-radziecki film z 1978 r. na podstawie opowiadania Stanisława L e m a . Rzecz dzieje się w przyszłości, w Ameryce, gdzie – jak to sobie w PRL wyobrażano – jest pełno reklam. Przy autostradzie, którą notabene grała słynna niemiecka betonka spod Wrocławia, stoją więc liczne billboardy z logo PanAm – upadłej kilkanaście lat temu kompanii lotniczej, współpracującej zresztą przy produkcji filmu. PRL-owskim cenzorom, do których obowiązków należało przekonanie o nieuchronnym upadku kapitalizmu, bardziej prawdopodobne wydało się istnienie androidów niż bankructwo amerykańskiej korporacji. Hipokryzja pomieszana z brakiem wyobraźni. Rok 2000 nie występuje w opracowaniu Kahna i Wienera przypadkiem – przez lata była to magiczna granica, po której spodziewano się jeśli nie cudów, to przynajmniej efektownego końca świata.
Jeszcze w latach 80. XX w. oczekiwano, że w roku 2000 będziemy mieli za sobą lądowanie człowieka na Marsie, zwycięstwo nad AIDS i cukrzycą oraz mnóstwo innych sukcesów. Tymczasem, zamiast szukać winnych porażki, zaczęto nas straszyć tajemniczym efektem „Y2K”. O północy w sylwestra 1999 miały zwariować komputery, doprowadzając do wszelakich klęsk, z wybuchem trzeciej wojny światowej włącznie. Oczywiście nic się nie stało, ale na panice skorzystały tysiące firm informatycznych. Jeden z bardziej przekonujących obrazów przyszłości zafundował nam Steven Spielberg w „Raporcie mniejszości” na podstawie prozy Philipa Dicka. Mamy tu szarpaninę między doskonałym w założeniu systemem wymiaru sprawiedliwości a wolnością jednostki, co nawiązuje do skradających się już dziś metod walki z terroryzmem. Poziom medycyny i wynalazki techniczne intuicyjnie przekonują do siebie. Szczególnie efektownie wygląda wykorzystanie holografii, udanie zastępującej klasyczne ekrany komputerowe. To świat z niedalekiej przyszłości, z 2054 roku. Niedługo. Wielu z nas będzie mogło zweryfikować wizję Dicka osobiście. A że jej autor cierpiał na schizofrenię paranoidalną…
Max Suski