Na środek kina wyszedł pełen werwy major i zaczął opowiadać dzieciom dowcipy. Juliusz Woźny z wrocławskiego Ośrodka „Pamięć i Przyszłość” najlepiej zapamiętał ten o spadochroniarzu jąkale. Tak trudno szło mu odliczanie, że w końcu nie otworzył kopuły i walnął o ziemię. Major skończył żarcik, roześmiał się, uczniowie także. Nauczyciele nie. W sierpniu 1968 roku nie wszystko wydawało się zabawne. Choć czasem bywało.
JADĄ RUSKIE, JADĄ
– Major z drugim oficerem oświadczyli, że „pojawili się źli ludzie i chcą nas wyrzucić oraz rozwalić ład”. Sugerował również, że polscy żołnierze jadą pomagać w wykopkach – mówi Juliusz Woźny, wówczas dziesięciolatek. – W te wykopki to nawet my nie wierzyliśmy, choć potem okazało się, że oni rzeczywiście przy nich pomagali. Pisano nawet w gazetach, że „w czasie wykonywania swojego internacjonalistycznego obowiązku żołnierze dywizji pomagali okolicznym mieszkańcom przy pracach w polu, omłotach oraz naprawiali drogi”. Wojacy zachowywali się bardzo przyjaźnie. Rozdawali suchary wojskowe i choć można je było dostać także w GS, to dzieciakom ich smak wydawał się cudowny. Od jednego z żołnierzy dostaliśmy kawę sprasowaną z cukrem, którą zalewało się wodą. Podzieliliśmy się nią i jedliśmy na sucho. Czułem jednak przygnębienie. Oczywiście z jednej strony te atrakcje, ale z drugiej strony widok machiny wojennej uświadamiał, jak niewielkie znaczenie ma w tym wszystkim człowiek.
W czasie gdy major opowiadał dowcipy i rozdawał suchary, Janusz Skowroński, były burmistrz Lubania, był na letnich koloniach. „Zdobył” wtedy od Rosjan, przejeżdżających koło pałacu w Biedrzychowicach, odznakę komsomolca. Chłopcy w mundurach wymieniali ze starszymi kolonistami potrzebne obu stronom towary. Żołnierze byli w stanie oddać wszystko za zegarki. Rozdawali więc pasy z klamrami w kształcie gwiazdy lub znaczki z Leninem. Natomiast Michał Sabadach, twórca Muzeum Armii Radzieckiej i Ludowego Wojska Polskiego w Uniejowicach, pił wtedy z Ruskimi wódkę.
– Chłopaki się bawili, a dowództwo, przekonane, że się zgubili, wszędzie ich szukało – wspomina Sabadach. – Ale Rosjan to nie obchodziło. Chcieli tylko wódki. Długo nie wiedzieli, że ich oddział został uznany za „chwilowo zaginiony”.
Na Dolnym Śląsku głośna jest też opowieść o tym, że w tym samym czasie zgubił się także polski czołg. Co się z nim stało, nie wiadomo, ale historia okazała się dobrą kanwą dla filmu. Jego reżyser Jacek Głomb nadał mu tytuł „Operacja Dunaj”.
21 sierpnia 1968 roku zapisał się w historii Europy jako pierwszy dzień zbrojnej interwencji państw Układu Warszawskiego w Czechosłowacji. Ten dzień, podobnie jak cała akcja, poważnie odbił się na psychice wielu żołnierzy. Nie każdy chce dzisiaj o tym mówić. Ale historia nie jest czarno-biała. Szansę na pokazanie jej różnych odcieni dała właśnie opowieść o czterech pancernych (tym razem bez psa), którzy podobno przepadli bez śladu gdzieś w okolicy Złotoryi.
O zagubionym czołgu krążą na Dolnym Śląsku legendy. Starsze mieszkanki leżącego koło Złotoryi Grodźca opowiadają, jakoby jeden z czołgistów zajrzał w drodze do Czechosłowacji do ukochanej. I już u niej został. Co zrobił z czołgiem – nie wiadomo. Mniej romantyczna, ale za to heroiczna opowieść mówi, że polscy żołnierze nie chcieli wjeżdżać czołgiem do sąsiedniego kraju i po prostu postanowili się zgubić. Taka historia wydaje się niemożliwa, choć oczywiście bywają na niebie i ziemi sprawy, które nie śniły się filozofom. Dlatego Jacek Głomb, od lat związany z Legnicą, postanowił pokazać, że w tamtych czasach nic nie było takie, jakie się wydawało.
– Nie eksplorowałem głębiej legendy o czołgu, który w 1968 roku zgubił się i zaginął bez śladu – opowiada reżyser „Operacji Dunaj”. – Ale historia wydała mi się na tyle atrakcyjna, że warto było z niej skorzystać. Scenariusz autorstwa Jacka Kondrackiego i Roberta Urbańskiego pokazuje dalszy ciąg losów załogi i ich zabójczej maszyny. Filmowy czołg dostał nazwę „Biedroneczka”. W „Operacji Dunaj” załoga najpierw gubi się na wąskich drogach czeskiej prowincji, a następnie wjeżdża czołgiem w karczmę „U Krtka”. Tam, w centrum towarzyskiego życia wsi, utyka już na dobre. Zdjęcia do tej części filmu kręcone były w Karpnikach u stóp Karkonoszy. Choć przez tę wieś nie przejeżdżały w 1968 roku czołgi, to mieszkańcy pielęgnują inne wspomnienia. Te z 1945 roku. Wtedy od strony wschodniej wjechali do wsi radzieccy „wyzwoliciele”. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie to, że poprzedziła ich szpica w postaci oddziału jadącego na zdobycznych rowerach bez opon. Było więc i strasznie, i śmiesznie. Podobnie jak później, w 1968 roku.
MAGICZNE OKO
Zmiany polityczne w Czechosłowacji zaczęły się w styczniu 1968 roku. Wtedy I sekretarzem Komitetu Centralnego Komunistycznej Partii Czechosłowacji został Aleksander Dubczek. Jego reformy miały uniezależnić państwo od ZSRR, a to wzbudziło zrozumiały gniew Wielkiego Brata ze Wschodu. – Na spotkaniu przywódców państw socjalistycznych w Dreźnie po raz pierwszy w przemówieniach pojawił się termin „kontrrewolucja” – mówi Paweł Piotrowski z Instytutu Pamięci Narodowej we Wrocławiu. – Jak wspominał po latach ówczesny wicepremier Oldřich Černik, Breżniew na jego pytanie, co oznacza obecność generalicji podczas spotkania, miał odpowiedzieć: „Obecność tych dowódców może oznaczać także i to, że jeżeli będziecie potrzebować pomocy w rozwiązywaniu waszych problemów, może być ona natychmiast udzielona” – dodaje.
Na początku kwietnia Sztab Generalny WP rozpoczął prace koncepcyjne nad wkroczeniem wojsk do Czechosłowacji. W Legnicy ulokowany był główny sztab wojsk radzieckich, którymi dowodził Iwan Jakubowski. – Pomimo że wojska zajmowały pozycje wyjściowe od 29 lipca, ostateczną decyzję o wkroczeniu podjęto dopiero po alarmujących raportach z Dowództwa ZSZ UW oraz Dowództwa Wojsk Lądowych AR, mówiących że armie inwazyjne nie mogą dłużej wyczekiwać na pozycjach wyjściowych bez narażenia się na rozpoznanie i utratę czynnika zaskoczenia strategicznego – mówi Paweł Piotrowski. Interwencja w Czechosłowacji otrzymała kryptonim Operacja Dunaj.
– Zaczęło się bardzo groźnie – wspomina Juliusz Woźny z ośrodka „Pamięć i Przyszłość”. – Każdego wieczora tato słuchał radia Wolna Europa. Kładł się w ciemnym pokoju i przykładał ucho do odbiornika, z którego zielonym światłem mrugało magiczne oko. A stamtąd nadchodziły złe wieści, wszyscy obawiali się, że wybuchnie wojna. Dlatego poczułem się nieco raźniej, kiedy na pogadanki zaczęli przyjeżdżać żołnierze.
STRZAŁY O ZMROKU
– Nie było tak źle – uważa Michał Sabadach, który do Rosjan ma wielki sentyment i z tego sentymentu stworzył w Uniejowicach prywatne Muzeum Armii Radzieckiej i Ludowego Wojska Polskiego. W 1968 roku był najmłodszym radnym z ramienia ZHP.
– Wydział Komunikacji zrobił nam asfaltową drogę ze wsi do znajdującego się na pobliskim wzgórzu zamku Grodziec – opowiada. – Rosjanie postanowili zwiedzić zamek i czołgi zerwały ten asfalt. Na koszt państwa zbudowano szybko nową drogę, ale był prikaz, żeby głośno nie mówić, co się stało z tą starą. Na szczęście żołnierze zobaczyli, że do samego zamku nie da się wjechać – brama była za wąska – i zawrócili.
W tym samym czasie z wiaduktu w Chojnowie spadł pojazd pancerny i zginęło kilku żołnierzy. Podobno kierowca zasnął z przemęczenia czy z przepicia, o tym też się głośno nie mówiło.
Reżyser Jacek Głomb mówi, że zależy mu na filmie popularnym, takim, który dotrze do masowej widowni. Absolutnie nie chce zdradzić szczegółów scenariusza, zaznacza tylko, że jego bohaterowie przechodzą duchową przemianę w trakcie inwazji.
– To ma być film ludowy, do którego ludzie będą chcieli wracać. Ale też zrobiony z potrzeby serca i ze wstydu za polski udział w inwazji na Czechosłowację – mówi J. Głomb. – Dochodziło wtedy do absurdalnych historii – śmieje się Michał Sabadach z Muzeum Armii Radzieckiej i Ludowego Wojska Polskiego w Uniejowicach. – Ta inwazja, co może brzmi dwuznacznie, miała dla nas i dobre strony. Oto przykład: W tym czasie most na Kaczawie groził zawaleniem i był nieczynny. Ale dzięki niezwyciężonej armii radzieckiej ocalał. Trzy noce na moście stały ruskie czołgi i się nie rozwalił. Wtedy władze oświadczyły, że można z niego nadal korzystać.
– W czasie pobytu jednostek WP na terytorium Czechosłowacji dochodziło wielokrotnie do zdarzeń określanych mianem „wypadków nadzwyczajnych” – twierdzi Paweł Piotrowski z IPN. – Najbardziej znany jest wypadek w Jiczynie, gdzie 7 września jeden z pełniących służbę żołnierzy, będący pod wpływem alkoholu, otworzył ogień do grupy cywili, zabijając dwie osoby i ciężko raniąc sześć, w tym dwóch żołnierzy polskich. Kilkanaście razy w rejonie stacjonowania jednostek WP padały strzały niewiadomego pochodzenia, pełniący służbę patrolową żołnierze ranili kilka osób. W wypadkach komunikacyjnych oraz w wyniku nieostrożnego obchodzenia się z bronią zginęło dziesięciu żołnierzy, zanotowano również dwie dezercje.
Kiedy wojska Układu Warszawskiego wkroczyły do Czechosłowacji:
Polska – 22 sierpnia rozpoczął się VIII Międzynarodowy Festiwal Piosenki Sopot.Europa – Pod koniec sierpnia w Wielkiej Brytanii ukazał się singel Beatlesów „Hey Jude”.Świat – 22 sierpnia Paweł VI jako pierwszy papież przyjechał z pielgrzymką do Ameryki Łacińskiej.
Jan Młodnicki, dzisiaj sprzedawca w dużym domu towarowym we Wrocławiu, wspomina, że wódka i piwo były dostępne w wojskowych kasynach jedynie na początku. Niektórzy żołnierze zaczęli rozrabiać. Strzelali po pijanemu w górę, każdy miał przecież broń i ostrą amunicję. Były też jednak momenty krzepiące. – W czeskiej wiosce, do której wjechaliśmy, ludzie byli bardzo mili. Nasi sprowadzili tam wojskową orkiestrę. Szkoda, że nie było dziewczyn, to była wioska raczej starych ludzi. Oni dawali nam wodę, ale nasi bali się zatrucia i wozili wodę beczkowozami z Polski – wspomina Młodnicki.
„Zawiązywały się przyjaźnie, znajomości, trafiła się niejedna miłość, złamano trochę serc” – pisał Z. Ślusarczyk w „Opowieściach spod spadochronowej czapy”. Spadochroniarze uczestniczyli w akademiach na cześć, odwiedzili fabrykę zapałek w Bystrzycy Kłodzkiej, można było oglądać wyświetlane dla nich filmy: „Zezowate szczęście” czy „Ewa chce spać”. W filmie załoga czołgu także nawiązuje silne relacje z czeskimi gospodarzami. – Nasi bohaterowie nie są bojownikami o wolność i demokrację. Dopiero to, co spotyka ich w Czechosłowacji, powoduje, że na swój sposób się zmieniają. Stają przed zadaniami, które ich przerastają i przegrywając jako żołnierze, wygrywają jako ludzie.
Dawni żołnierze niechętnie wspominają tamte czasy. Wolą opowiadać anegdoty, sypać ciekawostkami. Na przykład tę o czołgu, który nie wyrobił się w jednej z wąskich uliczek Szklarskiej Poręby i wjechał w ścianę domu. Podobnie w filmie Jacka Głomba, „Biedroneczka”, czyli poczciwy T-34, wjeżdża z impetem do wnętrza czeskiej knajpki. – Dla wielu oficerów udział w interwencji był odskocznią do dalszej kariery. Nie zmienia to oczywiście faktu, że interwencja naszego wojska poważnie zaciążyła na stosunkach pomiędzy Polakami a Czechami – mówi Paweł Piotrowski.