Czy to możliwe, że Korea Północna znowu może doprowadzić do globalnego konfliktu, jaki z powodu poczynań władz tego państwa zagroził światu w połowie XX w.?
W 1950 r. wojska północnokoreańskie uderzyły na Republikę Korei, a w wojnę zaangażowały się Chiny i ZSRR po jednej oraz USA i ich sojusznicy po drugiej stronie. Pisze się nawet, że świat stanął na krawędzi konfliktu nuklearnego! Czyżby? To ładny zwrot prasowy, ale nie ma w nim nic z prawdy. Wojna na Półwyspie Koreańskim była dla supermocarstw poligonem, na którym mogły sprawdzić broń wynalezioną w czasie II wojny światowej. Globalny konflikt w ogóle nie wchodził w grę.
Jedynym mocarstwem, które mogło przeprowadzić atak nuklearny, były wówczas USA. Siły strategiczne tego państwa dysponowały już bombami atomowymi Mk 3, wywodzącymi się wprost z bomby „Fat Man”, zrzuconej na Nagasaki w sierpniu 1945 r. Była to broń skomplikowana w użyciu. Przygotowanie jej do ataku wymagało dwudniowej pracy zespołu 39 techników, a bomba załadowana do luku samolotu mogła tam pozostać tylko przez 48 godzin, po których należało ją wyjąć i rozmontować, aby naładować akumulatory. W dodatku w czasie prób okazało się, że zrzucona z samolotu wpadała w wibracje i mijała cel o kilkaset metrów. Kolejne wersje tej broni – bomby Mk 4 i Mk 6 wchodziły na wyposażenie armii od 1951 r. – nie okazały się zbyt udane i szybko je wycofano. Jeszcze gorzej prezentowała się sytuacja z przenoszeniem tej broni. Strategiczne bombowce B-29, które zrzuciły bomby na Hiroszimę i Nagasaki, uchodziły już za przestarzałe. Wprowadzenie zmodyfikowanej wersji B-50 nieco poprawiło sytuację, ale nie były to samoloty, które mogłyby obronić się przed radzieckimi myśliwcami MiG-15.
ZSRR co prawda przeprowadził próbny wybuch nuklearny w sierpniu 1949 r., jednak bomby RDS-4 przygotowano do bojowego użycia dopiero w 1953 r. (gdy wojna koreańska już wygasła). Samoloty Tu-4, wierne kopie amerykańskich B-29, były wyjątkowo nieudane, a Jak-26, zbudowany specjalnie do przenoszenia bomb RDS-4, powstał dopiero w 1956 r. Trzeci uczestnik wojny koreańskiej – Chiny Ludowe, powołane do życia po krwawej wojnie domowej w 1949 r., były zbyt wyczerpane, aby zaoferować cokolwiek poza wysyłaniem „ochotników” na front i dostawami broni dla wojsk północnokoreańskich. W ten sposób Korea stała się poligonem i stołem pokerowej rozgrywki supermocarstw.
Stalin – w istocie inicjator tego konfliktu – zyskiwał najwięcej, gdyż skupiając uwagę amerykańskich polityków i opinii publicznej na tej wojnie, dostawał wolną rękę w Europie Wschodniej i mógł umacniać tam swoje rządy. Nikt nie miał mu za złe krwawych represji i bezwzględnego niszczenia opozycji w Polsce, Czechosłowacji czy na Węgrzech, gdyż świat emocjonował się walkami na Półwyspie Koreańskim. W Organizacji Narodów Zjednoczonych żadna delegacja nie składała protestów i nie zadawała trudnych pytań radzieckiej delegacji, skoro to wojska ONZ były stroną w wojnie koreańskiej.
Amerykańscy generałowie też byli zadowoleni, gdyż mogli przekonać się o skuteczności radzieckich odrzutowych samolotów myśliwskich MiG-15 i przydatności własnych F-86 Sabre w walce z nimi. Poza tym testowali bombowce strategiczne B-29 w przypadku konwencjonalnych bombardowań (z marnym skutkiem). A była też szansa sprawdzenia, jak spiszą się w nalotach nuklearnych na cele po chińskiej stronie granicznej rzeki Yalu. Takie plany miał głównodowodzący wojskami ONZ gen. Douglas MacArthur, którego ta wojna mogła doprowadzić do fotela prezydenckiego. Wyrzucony ze stanowiska naczelnego dowódcy, szybko pojechał do USA, aby rozpocząć kampanię prezydencką. Na szczęście nieudaną, gdyż w przeciwnym wypadku rzeczywiście mógłby zrzucić parę bomb w różnych częściach świata.
Czy więc historia może się powtórzyć w XXI w.? Oczywiście, że nie! W dzisiejszym świecie żaden z głównych uczestników wielkiej polityki nie jest zainteresowany wojną na Półwyspie Koreańskim. „Ukochany Przywódca” Un bez wsparcia Rosji czy Chin niczego nie zdziała, gdyż… niczego nie ma. Kilka rakiet z głowicami nuklearnymi, nie wiadomo, w jakim stopniu gotowych do bojowego użycia, to za mało, aby zaczynać wojnę. A i ta nie zjawia się jak duch w zamku.
USA dużo wcześniej odkryłyby, że Korea Północna przygotowuje się do wojny. Na to wskazywałaby choćby przechwycona przez satelity korespondencja między dowództwami. Amerykanie mieliby wtedy wystarczająco dużo czasu na zniszczenie baz, z których mogłyby wystartować rakiety. Schrony władz wojskowych i państwowych nie wytrzymałyby eksplozji bomb GBU-57A/B, zdolnych przebić 60-metrową warstwę betonu. Zresztą w marcu, tak na wszelki wypadek, nad Koreą Południową przeleciały bombowce B-52. Właśnie te samoloty mogą przenosić 14-tonowe GBU, które w razie wojny spadłyby na bunkier „Ukochanego Przywódcy”, zanim wydałby rozkaz startu swoich rakiet.
O co więc chodzi na Półwyspie Koreańskim? Czy nie o to, że młodziutki Kim Jong Un, musi pokazać starym generałom i jeszcze starszym członkom Politbiura, że jest godnym następcą swojego dziadka, który w 1950 r. wysłał wojska na Południe? No i pręży muskuły. Ale dlaczego tak się denerwują generałowie i politycy po drugiej stronie? To jasne. Nie mogą stracić okazji do zwiększenia wydatków na zbrojenia. Koncerny zbrojeniowe nie wybaczyłyby im tego i obcięły pensje.