Nie lubią określenia „mercenaries”, czyli najemnicy, bo laikom kojarzy się jak najgorzej – z pozbawionymi sumienia facetami, gotowymi zabijać za pieniądze wypłacane przez bananowych dyktatorów i finansowych magnatów. A to już przeszłość. Wolą być nazywani żołnierzami, agentami bądź operatorami prywatnych armii – służą w mundurach, ich pracę niejednokrotnie finansują demokratyczne rządy, a jedyne, co ich odróżnia od wojskowych regularnej armii, to to, że… społeczeństwo po nich nie płacze.
Kiedy w jakimś zapalnym zakątku świata ginie żołnierz, podnosi się wrzawa – media atakują rząd, a politycy są zmuszeni tłumaczyć się z tej tragedii, obiecując poprawę bezpieczeństwa armii. Kiedy ginie pracownik PMC (Private Military Company, czyli prywatna firma wyspecjalizowana w ochronie ludzi i mienia w krajach podwyższonego ryzyka), opłakuje go tylko rodzina. Jeśli w ogóle denat ją miał – często do takich korporacji trafiają mężczyźni skłóceni z życiem, uznający dwie wartości: męską przygodę i spore pieniądze.
Czytaj więcej:
- Czy niemiecki oficer z Krzyżem Żelaznym na piersi, polski pilot bohater i belgijski farmer mogli walczyć w imię jednej sprawy? Mogli. I walczyli w zapomnianych wojnach najemników lat 60. i 70. XX wieku.
- Chociaż Legia Cudzoziemska przestała być azylem dla kryminalistów, jej żołnierze wciąż poznają na własnej skórze brutalną tradycję „najmniejszej armii świata”.
Media rzadko donoszą o śmierci współczesnych najemników (bo mimo wszystko są nimi) – dostali to, o co sami się prosili. Rzecz w tym, że znakomita większość pracowników firm w rodzaju Academi (następczyni najsłynniejszej prywatnej armii świata, czyli Blackwater) czy DynCorp International wywodzi się z regularnych armii, najczęściej z elitarnych jednostek. Komandosi z takich formacji jak amerykańska Delta Force, brytyjski SAS czy nawet nasz GROM nie muszą się z reguły martwić o pracę po odejściu ze służby. Prywatne armie poszukują takich jak oni, szczególnie jeśli mają za sobą pracę na misjach.
Rządom istnienie takich korporacji jest bardzo na rękę – po co wysyłać poborowych tam, gdzie można wysłać najemników? Dlatego niemal od początku konfliktu w Iraku, a potem w Afganistanie, obecni są tam agenci PMC – amerykański Departament Stanu łoży na ich utrzymanie gigantyczne sumy, wiedząc, że to doskonale rozwiązanie nie tylko z politycznego punktu widzenia. Najemnicy są po prostu bardziej doświadczeni i często lepiej wyszkoleni niż żołnierze. A poza tym, jak coś się stanie, to o odszkodowanie martwi się firma, a nie rząd. W 2006 roku w Iraku pracowało kilkadziesiąt tysięcy agentów PMC (według niektórych szacunków nawet do 100 tysięcy) – trudno powiedzieć, ilu z nich nosiło uniformy Blackwater.
Jeśli do kraju objętego działaniami wojennymi przyjeżdża wysoki przedstawiciel administracji amerykańskiej albo ONZ, z reguły nad jego bezpieczeństwem czuwają właśnie agenci prywatnej firmy. Wykonują także najniebezpieczniejsze zadania. Jak napisał jeden z autorów branżowego amerykańskiego magazynu „Soldier of fortune” (czyli Najemnik): „niektóre wielkie firmy ochroniarskie oferują wysłanie swoich jednostek o liczebności brygad, złożonych z byłych wojskowych i policjantów, na misje pokojowe. Są gotowe wykonywać zadania, których często nie podejmują się armie rządowe”.
To już nie są awanturnicy w stylu Boba Denarda, obalający niemal na własną rękę rządy egzotycznych watażków, ale pracownicy firm, działający na mocy międzynarodowych regulacji prawnych.
Gdyby nie wpadki, ich działalność byłaby niemal zupełnie ignorowana przez opinię publiczną. Niestety, od czasu do czasu zdarza się coś, co stawia pod znakiem zapytania zasadność istnienia takich organizacji. A także potwierdza tezę, że najemnik, choćby nie wiadomo jak szczytnym celom służył, zawsze będzie tylko najemnikiem – dobrze płatną maszynką do zabijania (agenci zarabiają nawet do 600 dolarów dziennie).
KREW NA PLACU NiSOUR
W połowie lat 90. wybuchł skandal, gdy okazało się, że pracownicy DynCorp stacjonujący w Bośni traktowali nieletnie Bośniaczki jak swoje seksualne niewolnice. Sprawę dało się jednak dość szybko zamieść pod dywan. Podobnie jak zdarzenie z 2007 roku – agent tej samej firmy, ochraniający konwój z urzędnikami Departamentu Stanu, zastrzelił w Bagdadzie irakijskiego taksówkarza, choć ten nie stanowił żadnego zagrożenia.
Ale i ta afera nie trwała zbyt długo. Może dlatego, że w tym samym 2007 roku wydarzyło się coś o wiele bardziej fatalnego w skutkach. Tym razem w niesławnej głównej roli wystąpił Blackwater. Firma, której logo – niedźwiedzia łapa – do dziś budzi grozę na Bliskim Wschodzie.
16 września był wyjątkowo gorącym dniem – temperatura dochodziła do czterdziestu stopni. Wozy opancerzone typu Mamba, należące do Blackwater, patrolowały badgadzką dzielnicę Mansour – jak na tamtejsze standardy to była enklawa spokoju. Po dziś dzień mieszkają tu zamożni Irakijczycy, a także przedstawiciele międzynarodowego świata polityki i biznesu. W tej części miasta, której znak rozpoznawczy stanowi ponad 200-metrowa wieża telewizyjna, rzadko dochodzi do jakichś większych incydentów.
Nic nie zapowiadało tragicznych wydarzeń, gdy mamby wjechały na plac Nisour. Problem w tym, że pierwszy transporter pomylił kierunki: zamiast pojechać w prawo, ruszył pod prąd, czyli w lewą stronę. Naprzeciwko mamby sunął biały opel i niewiele brakowało, aby oba pojazdy wjechały sobie w zderzaki. Za kierownicą samochodu osobowego siedział dwudziestokilkuletni Irakijczyk Ahmed Hathem al-Rubaie, student medycyny, syn słynnego bagdadzkiego patologa Jawada. Na siedzeniu pasażera znajdowała się matka Ahmeda Mahasin, także lekarka. Jechali ze szpitala w kierunku centrum stolicy.
Agenci Blackwater nie zorientowali się, że ich pojazd porusza się niezgodnie z prawem drogowym, i uznali, że oplem nadciąga śmierć, czyli zamachowiec samobójca. Dowódca drużyny podjął błyskawiczną decyzję: zlikwidować zagrożenie działaniami kinetycznymi. Czyli otworzyć ogień do kierowcy opla.
Z luf karabinów maszynowych posypał się grad kul – kilka z nich trafiło w głowę Ahmeda, zabijając go na miejscu. Potem na chwilę zapadła cisza. Rozdarł ją histeryczny krzyk matki, która zaczęła tulić do siebie ciało martwego syna. Do opla podbiegł bagdadzki policjant – chciał za wszelką cenę wyprowadzić kobietę z ostrzelanego samochodu, ale ona nie zamierzała zostawić syna. Została z nim na wieczność, bo agenci Blackwater – do dziś trudno wytłumaczyć to nieracjonalne zachowanie – ponownie otworzyli ogień. Tym razem pruli na oślep do wszystkiego, co się rusza i nie rusza. Ofiarą tej furii stali się zupełnie przypadkowi przechodnie i osoby jadące samochodami. Także te, które desperacko próbowały uciec z aut. Psychologowie, którzy badali to zdarzenie na wniosek prokuratury wojskowej i sądu, próbowali uzasadniać tę masową egzekucję gigantycznym stresem, w jakim znajdują się żołnierze (także ci z prywatnych firm militarnych) pracujący na misjach. W ich codziennych lękach (fobiach?) wszędzie czają się terroryści i wrogowie – nikt nie jest sojusznikiem, a każdy stanowi najwyższe zagrożenie.
Opel stanął w płomieniach, które zwęgliły, a nawet – jak wspominali świadkowie zajścia – stopiły w jedno ciała pierwszych ofiar masakry.
Rozpętało się piekło. Nad placem nagle pojawiły się helikoptery armii amerykańskiej, które wsparły operatorów Blackwater. Ostrzał trwał mniej więcej piętnaście minut. Potem Amerykanie ulotnili się.
Jeremy Scahill, autor głośnej książki „Blackwater, powstanie najpotężniejszej armii najemnej świata”, tak opisuje to zdarzenie: „Świadkowie wspominali, że kiedy ucichł zmasowany ogień, na placu odpalono bombę dymną, prawdopodobnie po to, aby wozy Blackwater mogły bezpiecznie odjechać, co należy do powszechnej praktyki konwojów firm ochroniarskich. »Nawet w trakcie wycofywania się strzelali w przypadkowym kierunku, aby zapewnić sobie przejazd« – mówił iracki funkcjonariusz, który był świadkiem strzelaniny”.
W tej masakrze śmierć poniosło 17 osób, a ponad 20 trafiło do szpitala z ciężkimi ranami. Tym razem całej sprawy nie udało się wyciszyć – stała się newsem dnia, a nawet tygodnia w Stanach Zjednoczonych i na Bliskim Wschodzie. I choć szefowie firmy, na czele z jej twórcą Erikiem Prince’em, zapewniali, że ochroniarze działali zgodnie z prawem (i bohatersko) po tym, jak zostali brutalnie zaatakowani przez siły wroga, jednak mało kto dał temu wiarę. A Blackwater zyskała złą sławę na całym świecie. W efekcie, po jakimś czasie, zmieniła nazwę na Xe Services, a następnie na Academi. Sam Prince zrezygnował z kierowania Blackwater, sprzedał ją grupie inwestorów i przeniósł się do Zjednoczonych Emiratów Arabskich, gdzie zresztą stworzył podobną firmę.
MASAKRA W FALUDŻY
To, co wydarzyło się na placu Nisour, trudno usprawiedliwić. Jednak aby zrozumieć, jak mogło dojść do tej tragedii, trzeba się trochę cofnąć w czasie. 30 marca 2004 roku czterech agentów Blackwater zostało wysłanych z drobną misją do Faludży (mieli eskortować ciężarówki ze sprzętem kuchennym do jednej z baz wojskowych).
To irakijskie miasto było wówczas areną ciężkich walk pomiędzy Amerykanami a sunnickimi rebeliantami, w których szeregach także znajdowało się wielu najemników. Wysłanie czterech agentów, i to w słabo zabezpieczonych SUV-ach (mitsubishi pajero i jeep), zwanych magnesami na kule, było kiepskim pomysłem. Już wtedy dowództwo wojskowe nakazywało, aby drużyna udająca się w te rejony składała się z co najmniej z sześciu ludzi, w tym – obsługa ciężkiego karabinu maszynowego. No, ale pracownicy Blackwater nie musieli przestrzegać wojskowych procedur, co stało się przyczyną tragedii.
Zapadła noc i samochody na pustyni zgubiły drogę. Na szczęście w końcu udało im się dotrzeć do wojskowej bazy Camp Fallujah i przenocować. Ruszyli nad ranem i po kilku godzinach wjechali do Faludży. „Miasto meczetów” powitało ich nieprzyjaznymi spojrzeniami mieszkańców, ale „kowboje z Blackwater” (jak nazywali ich żołnierze regularnej armii) nic sobie z tego nie robili – samochody zaparkowali w pobliżu wielkiego targowiska.
I wtedy w ich stronę posypał się grad kul, które poszarpały na strzępy drzwi i okna jeepa. Kilku terrorystów z okrzykiem „Allahu akbar!” (Bóg jest wielki!) wskoczyło na maskę pojazdu i pruło do przerażonych agentów z karabinów maszynowych. Jeden z nich, ciężko ranny, został wywleczony z samochodu i ukamienowany, a następnie pozbawiony kończyn. Załoga mitsubishi – zgodnie z zasadą panującą w Black- water – próbowała uciec z miejsca zdarzenia, ale nie udało się. Wkrótce załoga drugiego SUV-a również została bestialsko zamordowana. Zwłoki całej czwórki były profanowane na każdy możliwy sposób – kopane, podpalane, masakrowane.
Jak pisze Jeremy Scahill, powołując się na relacje świadków, „ciała Amerykanów wisiały nad Eufratem (zostały podwieszone pod mostem – przyp. A.G.) przez blisko dziesięć godzin – niczym »zarżnięte owieczki« – jak mówił pewien mieszkaniec Faludży. W końcu odcięto je i ułożono na stercie opon, aby ponownie podpalić. Kiedy ogień wygasł, resztki zmasakrowanych ciał przyczepiono do ciągniętego przez osła wózka i parada ruszyła przez Faludżę”.
Odpowiedzią Amerykanów była zmasowana ofensywa armii USA (operacja „Czujna Stanowczość”) na miasto sunnickiego oporu. W jednym celu: spacyfikować Faludżę. 4 kwietnia polała się krew – straty po stronie ira- kijskiej okazały się tak duże, że nigdy nie udało się ich dokładnie oszacować.
A nazwa Blackwater stała się słynna na cały świat.