„Uszy młodzieńca znajdują się poniżej jego pleców” – wywodził ponad trzy tysiące lat temu egipski pisarz-nauczyciel Amonmes. I precyzował, że jeśli małpę można za pomocą kija nauczyć tańczyć, a konia ciągnąć rydwan, to i ucznia da się tak zmusić do nauki. Inny egipski nauczyciel przelewał na papirus swe żale narzekając, że jego uczniowie wolą się bawić przy muzyce niż wkuwać hieroglify, a gdy zjawiają się na zajęciach, to zioną piwem. Amonmes podsumowywał krótko: „Słucha tylko ten, kogo się bije”.
Wbijanie wiedzy do głowy nie było przenośnią. Grecy nie potrafili sobie wyobrazić, że uczeń nie „zachęcany” kijem nauczy się na pamięć długich fragmentów „Iliady” i „Odysei”. A naukę pamięciową uważali za podstawę edukacji; Heraklit porównywał ją do mleka dla mózgu i ta analogia obowiązywała aż do naszych czasów. W Rzymie uliczny nauczyciel nie wypuszczał kija z ręki, a w elitarnych szkołach dla dzieci patrycjuszy nowo przyjmowanym nauczycielom uroczyście wręczano rózgę jako symbol władzy.
Boskie razy
W średniowieczu nic się pod tym względem nie zmieniło. Chrześcijańscy teologowie uważali kary cielesne nie tylko za środek dyscyplinujący, ale też za przejaw troski o zbawienie duszy, bo chroniły młodych ludzi przed zejściem na złą drogę. Uzasadnienie znajdowano w Biblii, która mówiła wprost: „Nie kocha syna, kto rózgi żałuje, kocha ten, kto w porę karci” (Ks. Przysłów 13, 24). I dalej: „Karcenia chłopcu nie żałuj, gdy rózgą uderzysz, nie umrze. Ty go rózgą uderzysz, a od Szeolu [piekła] zachowasz jego duszę”. Z tych słów wyciągano wniosek, że dla dobra dziecka należy je karać za każde przewinienie.
Oczywiście uczniowie, jeśli tylko mogli, nie przyznawali się do winy, a koledzy wzajemnie się kryli. Sposób na to znaleźli jezuici. W ich kolegiach uczniów dzielono na dziesięcioosobowe grupy zwane dekuriami. Stojący na ich czele dekurioni przepytywali przed zajęciami kolegów, a następnie informowali wychowawcę, kto nie przygotował się do lekcji. W klasie działał ponadto cenzor, który odnotowywał spóźnienia i prowadził listy przepytywanych, by nauczyciel nikogo nie pominął. Ponieważ istniało ryzyko, że dekurioni i cenzorzy w imię uczniowskiej solidarności mogą chronić przyjaciół, wyznaczano tzw. czujkę – szpiega, który o wszystkim, co dzieje się w klasie, potajemnie donosił dyrekcji kolegium.
Zakonnicy nie bili uczniów osobiście, lecz odsyłali ich do wynajmowanego „specjalisty” zwanego korektorem. Repertuar stosowanych przez niego środków i narzędzi był nader bogaty. Niektóre wymienił w „Opisie obyczajów za panowania Augusta III” ksiądz Jędrzej Kitowicz. Były to: placenta – gruba skóra szerokości dłoni „w kilkoro złożona, na trzonku drewnianym osadzona”; rózga brzozowa; dyscyplina ze splecionych rzemieni „u surowszych nauczycieli siedem lub dziewięć odnóg mająca” czy kańczug – mogący tak kaleczyć, że „nie bito nim w gołe ciało”, lecz przez bieliznę.
W szkołach protestanckich nie było przyjemniej. Roger Ascham, nauczyciel królowej Elżbiety I, pisał, że szkoła upodobniła się do „katowni, tyle w niej kar i niewoli”.
Bicie w szkole, ale humanitarnie
Problem maltretowania uczniów dostrzegli wprawdzie już renesansowi humaniści, lecz także oni nie zastanawiali się, czy dzieci bić, a jedynie nad tym, jak to robić. Pod ich wpływem stopniowo zakazywano bicia pięściami, ciągnięcia za włosy, policzkowania. Kara miała być bolesna, ale wymierzana w taki sposób, by nie powodowała uszkodzeń ciała i narządów zmysłów. Zwłaszcza uszu, które często nadrywano. Znoszono też kary hańbiące, w tym wymierzanie chłosty na oczach innych dzieci.
W XVIII-wiecznej Rzeczypospolitej Komisja Edukacji Narodowej odrzuciła pogląd jezuitów, że „jeden bity wart jest dziesięciu niebitych”, ale kar cielesnych nie zakazała. Zaleciła jednak nauczycielom, by postępowali „z jak największą roztropnością i łagodnością” i nie poniżali uczniów obelżywymi słowami. Kara miała być proporcjonalna do winy. W katalogu przewinień, za które „uczeń plagi odbierze”, wymieniono m.in. oszczerstwo, napastowanie, rzucanie kamieniami, pobicie, a „kto by ważył się ranić, znaczną karę na ciele odbierze i za leczenie ran zapłaci”.
Droga do nowoczesności
Na przełomie XIX i XX w. powstały pierwsze organizacje domagające się zakazu bicia uczniów, ale na efekty ich działań trzeba było czekać jeszcze niemal sto lat. Nawet jeśli – jak w 1904 r. w Austrii – władze uchwalały odpowiednie przepisy, mało kto je respektował. Z podręczników w zaborze rosyjskim dzieci dowiadywały się za to, że: „Różdżką Duch Święty Dziateczki bić radzi/Różdżka bynajmniej zdrowiu nie zawadzi,/ Różdżka popędza rozumu do głowy,/ Uczy paciorka, a broni złej mowy./ (…) Różdżka naucza, jak zarabiać chleba,/ Różdżka prowadzi dziateczki do Nieba”. Owa „Różdżka” straszyła także w szkołach II Rzeczypospolitej i – pomimo formalnego zakazu bicia uczniów – również w PRL.
W 1991 r. Polska ratyfikowała uchwaloną dwa lata wcześniej ONZ-owską Konwencję o Prawach Dziecka, która zobowiązuje sygnatariuszy do „ochrony dziecka przed wszelkimi formami przemocy fizycznej bądź psychicznej”. Ten dokument przyjęło już około dwustu państw i w tych, które potraktowały go poważnie, zakazano kar cielesnych. Srodzy pedagodzy stracili odwieczny atrybut swej władzy.