Bez litości

Osławione więzienie Stasi w Bautzen jest dziś miejscem pamięci – wizyta w nim to przerażająca lekcja historii NRD. Ciekawe, dlaczego polskie władze nie chcą urządzenia podobnej placówki w jednej z katowni SB?

Szara furgonetka z napisem „Ostsee Fisch Frich auf den Tisch” nie wzbudzała niczyjej uwagi. Co najwyżej amatorów bałtyckich ryb, które miały się znajdować w barkasie, skręcającym w Weigangstrasse, jedną z alej Budziszyna. Jedynie wtajemniczeni znali prawdę – handlowe hasło reklamowe było kamuflażem. Furgonetka należała do Stasi i służyła do transportu ściśniętych jak sardynki więźniów politycznych. Nierzadko zgarnianych wprost z ulicy i zawożonych do aresztu śledczego. Choćby do cieszącej się ponurą sławą katowni policji politycznej – więzienia Hohenschonhausen na obrzeżach Berlina. Tam zatrzymani byli pozbawieni jakichkolwiek praw – czekając długimi miesiącami na rozprawę przeważnie przyznawali się do wszystkiego, co zarzucali im śledczy ze Staatsicherheit. Oskarżenia często były absurdalne, a wręcz abstrakcyjne, zaś metody wydobywania zeznań – niezwykle okrutne. Potem szybki proces i podróż do więzienia. W wypadku osób skazanych za przestępstwa polityczne – więzienia w saksońskim miasteczku Bautzen (Budziszyn). Zakładu karnego znajdującego się pod wyłączną kontrolą Stasi. Taką mniej więcej drogę przebył Horst Garau w 1985 roku, któremu Stasi udowodniła niewybaczalną zbrodnię: był podwójnym agentem. Pracował dla Stasi, a jednocześnie dla wywiadu zachodnioniemieckiego BND (Bundesnachrichtendienst). Nigdy by nie wpadł, gdyby nie to, że jego współpracownik z BND także pracował dla wschodnioniemieckiej policji politycznej i wydał Garaua.

Aresztowano go razem z żoną, która opuściła więzienie ze względu na zły stan zdrowia. Garau, choć zasądzono mu dożywocie, też miał nadzieję na szybkie zwolnienie – liczył na to, że zostanie wykupiony przez wywiad RFN bądź wymieniony za innego szpiega. W swym liście do żony pisał: „Nie bój się, bądź dzielna, kiedyś znów będziemy razem, muszę tylko wytrzymać ten koszmar”.

Był lipiec 1988 roku, demokratyczne zmiany w Związku Radzieckim następowały coraz szybciej i agent musiał wiedzieć, że wkrótce dotrą one także nad Szprewę. Dlatego tak trudno zrozumieć fakt, że podjął decyzję o rozstaniu się z tym światem. 12 lipca nad ranem znaleziono go martwego w celi. Policyjne dochodzenie wykluczyło możliwość działania osób trzecich – Garau popełnił samobójstwo, powiesił się.

Dziś niemieccy historycy i prawnicy mają duże wątpliwości, czy oficjalna wersja wydarzeń jest zgodna z prawdą. Pytają – czy to przypadek, że trzy ofiary śmiertelne Bautzen II były podwójnymi agentami? I to, że kolejny z nich, Armin Raufeisen zmarł podczas operacji? W rozmowie z Focusem Historia wybitny znawca problematyki Stasi, profesor Manfred Wilke przekonuje: – Służba surowo karała wszelkie przewinienia swoich oficerów. Jednak dla zdrajców nie miała litości. Szef Stasi Erich Mielke, podczas jednego ze spotkań z generałami powiedział: ci funkcjonariusze Stasi, którzy przejdą na służbę zachodniego wywiadu, muszą pamiętać, że czeka ich tylko i wyłącznie śmierć.

Taka czy inna. W NRD bądź poza jej granicami. Zdaniem profesora Wilke bardzo trudno dziś udowodnić istnienie specjalnego szwadronu śmierci, który wykonywałby wyroki Stasi, bo nie ma żadnych dokumentów, potwierdzających taką działalność. – Któż inny mógł jednak stać za zabójstwem znanego wschodnioniemieckiego piłkarza Lutza Eigendorfa, który uciekł do Niemiec Zachodnich w 1979 roku? Zginął w wypadku – rzekomo prowadził samochód w stanie upojenia alkoholowego. Znajomi Eigendorfa zapewniali jednak, że piłkarz w ogóle nie miał pociągu do kieliszka – przypomina Wilke.

TORTURA PSYCHOLOGIĄ

 

Ponury, szary gmach drugiego więzienia w Bautzen (pierwsze było przeznaczone dla więźniów kryminalnych) pamięta początki XX wieku. Dziś jest muzeum (a raczej miejscem pamięci), które stanowi świadectwo koszmaru, przez jaki przeszli osadzeni tutaj więźniowie.

Początkowo stanowiło dumę saksońskiego wymiaru sprawiedliwości – więzienie było nowoczesne jak na tamte czasy, a wzniesione z żółtej cegły miało budzić pozytywne skojarzenia. Po dojściu do władzy nazistów, stało się więzieniem politycznym – zamykano w nim komunistów (najsłynniejszym osadzonym był wówczas Ernst Thalmann), a także świadków Jehowy.

Po 1945 roku zakład, jako obóz specjalny, przejęło NKWD, które tropiło zarówno nazistów, jak i przeciwników nowego systemu. Po ustanowieniu NRD w 1949 roku nadzór nad więzieniem został przekazany departamentowi więziennictwa Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, a w 1956 roku – będącej jego częścią Służbie Bezpieczeństwa Państwowego, czyli Stasi. To ona decydowała, kto trafi do Bautzen II i jaki go tam czeka los. W sumie pomiędzy 1956 a 1989 rokiem do więzienia trafiło 2350 osób.

Ciekawe, że jednym z pierwszych osadzonych po wojnie w tym ponurym gmachu był… minister spraw zagranicznych NRD Georg Dertinger (współautor traktatu o granicy Polsko-NRD-owskiej na Odrze i Nysie). Czym się naraził władzy ludowej? Tym, że negował wyroki wschodnioniemieckich sądów, które postanowiły ponownie rozpatrzeć sprawy z późnych lat 40. Otóż osoby, które objęła radziecka amnestia, zostały jeszcze raz postawione przed wymiarem sprawiedliwości i po 10-minutowych rozprawach zapadały wyroki, opiewające na 10, 15 a nawet 25 lat za kratami. Tymczasem nie krytyki, ale akceptacji spodziewała się po ministrze władza i dała mu piętnaście lat czasu na przemyślenie swoich poglądów. Dertinger opuścił Bautzen po dziewięciu latach, ale do władzy nigdy nie wrócił – do śmierci w 1968 r. pracował w małym katolickim wydawnictwie im. Świętego Benona.

Do tego zakładu karnego trafiali wyłącznie więźniowie polityczni. – Problem w tym, że pojęcie więzień polityczny było bardzo niejasne. W NRD nie było tak silnej i zinstytucjonalizowanej opozycji jak choćby w Polsce. Szczególnie po brutalnym zdławieniu przez władze powstania robotniczego w czerwcu 1953 roku – twierdzi dyrektor muzeum Bautzen II Silke Klewin. – Wystarczy, że ktoś miał rodzinę na Zachodzie, pozwalał sobie na choćby najdrobniejszą krytykę systemu, niekoniecznie od strony ideologicznej, czy afiszował się ze swym przywiązaniem do wartości religijnych, a już zwracał na siebię uwagę Stasi – dodaje dyr. Klewin.

I trafiał do Bautzen – więzienia, w którym przygotowano dla osadzonych cały system korekcyjny. W latach 50. przesłuchujący oraz klawisze stosowali wobec więźniów argument siły: bili ich nogami od krzeseł, wybijali zęby, łamali kości. Jednak z biegiem czasu Stasi wypracowało wyrafinowane metody łamania psychologicznego; zamiast uderzać w ciała, postanowili uderzać w dusze. Bardzo chętnie korzystali z argumentu rodziny.

– Przesłuchiwani mieli do dyspozycji: albo pójdziesz z nami na współpracę, albo stanie się krzywda komuś z twoich najbliższych – mówi pracownik muzeum John Najar. – Jeden z zatwardziałych więźniów usłyszał od funkcjonariusza Stasi: „niestety, musieliśmy zamknąć także twojego syna”. Potem pokazał nieszczęśnikowi jak klawisz faktycznie prowadzi jego syna w kierunku pokoju przesłuchań. Załamał się. Nie wiedział bowiem, że była to inscenizacja. Syn został wezwany do więzienia w celu złożenia jakichś wyjaśnień i zaraz potem wypuszczony. W ogóle dozowanie kontaktów z rodziną było metodą wpływania na nastroje osadzonych. Przeważnie za kraty nie trafiały żadne wiadomości z domu, nawet te o śmierci matki czy ojca. Jedynie wzorowi więźniowie mieli prawo wysyłać listy do rodziny, i to nie częściej niż raz na kilka miesięcy. Zawartość listu – cenzurowana przez Stasi – była ściśle limitowana: tekst musiał się zmieścić na dwudziestu linijkach papieru firmowego.

W archiwum muzeum-więzienia zachował się odpis takiego listu z 1956 roku, napisanego przez jednego z najsłynniejszych więźniów Bautzen II Karla Wilhelma Frickego. W latach 50. Fricke, dziennikarz z Berlina Zachodniego, zasłynął serią artykułów krytykujących życie w NRD. Jego teksty, zamieszczane między innymi w „Rheinischer Merkur”oraz „Der Tagesspiegel”, wywoływały furię w kręgach NRD-owskiej władzy, i w końcu Ernst Wollweber, szef Stasi, wydał rozkaz zlikwidowania tego problemu. Szefowie bezpieki uważali, że Fricke ma informatorów ze Wschodu i wystarczy przycisnąć 26-letniego dziennikarza, by zaczął ich sypać. 1 kwietnia 1955 roku Fricke odwiedził swych przyjaciół uciekinierów z Poczdamu: Kurta Rittwagena i jego żonę Annę-Marię. Pani domu podała wino. Już po jednym kieliszku dziennikarz poczuł, że dzieje się z nim coś niedobrego – że słabnie i zapada się w ciemną otchłań. – Nie przyszło mi wówczas do głowy, że Rittwagenowie współpracują ze Stasi, ich mieszkanie jest lokalem konspiracyjnym bezpieki, a do wina dodano substancję odurzającą. Gospodarze opuścili mieszkanie, a na ich miejscu zjawili się funkcjonariusze z grupy specjalnej Wydziału VIII Ministerstwa Bezpieczeństwa, odpowiedzialnej za zatrzymania poszukiwanych. Pod osłoną nocy zostałem przewieziony furgonetką typu Goliat do części Wschodniej – wspomina Fricke w rozmowie z Focusem Historia. Od razu trafił do aresztu Berlin-Hohenschonhausen, gdzie poddano go wyrafinowanym torturom psychicznym. Zamknięto go w celi bez jakiegokolwiek światła, bez możliwości kontaktowania się z innymi ludźmi. Jedynym jego „kompanem” był przesłuchujący go oberleutnant Horst Bauer. Aby zmusić Frickego do składania takich zeznań, na jakie liczyła Stasi, przesłuchiwano go po kilkanaście godzin dziennie, rozpoczynając sesje w środku nocy, albo o świcie.

– Funkcjonariusze liczyli na to, że w stanie skrajnego wyczerpania, nie odróżniając jawy od snu, wyśpiewam im wszystko, co wiem o opozycji w NRD. Rzecz w tym, że ja nie miałem tam żadnych informatorów – zapewnia Fricke.

Po kilku tygodniach przesłuchań dziennikarz wpadł w taką apatię, że nie reagował na coraz bardziej histeryczne wrzaski Bauera. Po krótkim utajnionym procesie sąd wydał wyrok: 4 lata więzienia z paragrafu podżeganie do wojny. Tak trafił do Bautzen II, gdzie odsiedział cały wyrok. Po powrocie na Zachód dalej atakował socjalizm w wykonaniu wschodnioniemieckim.

KARA KARCEREM

Do „części mieszkalnej” prowadzono więźniów gigantycznymi metalowymi ażurowymi schodami – cele znajdują się na trzech kondygnacjach gmachu. Większość cel jest dwuosobowa, ale ich standard został zróżnicowany. Ci, z którymi więzienne władze nie miały większych problemów, mogli liczyć nawet na telewizor, a przede wszystkim – na niekłopotliwego towarzysza niedoli. Jeśli jednak Stasi akurat łamało morale jakiegoś niepokornego delikwenta, stosowało wobec niego rozmaite wyrafinowane tortury. Po pierwsze dokwaterowywało mu więźnia, z którym pobyt był męczarnią. Oto przykład: wprawdzie generalnie osadzeni mieli absolutny zakaz palenia, jednak Stasi robiło wyjątki dla więźniów, mieszkających pod celą z niepokornymi, a przy okazji – niepalącymi. Palacze, uświadomieni, że ich nałóg ma znaczenie ideologiczne, z sadystyczną lubością zadymiali celę przez całą dobę, doprowadzając rozpracowywanego sąsiada do furii. Jeśli to nie pomagało, w celi więźnia politycznego pojawiał się niebezpieczny kryminalista, jak choćby furiat z Kongo, którego dokwaterowano skazanemu za działalność opozycyjną. Mogąc bezkarnie bić i maltretować bliźniego, bandyta bez wahania podjął wyzwanie, narzucone mu przez Stasi.

Najgorsza jednak była samotność – nawet ci więźniowie, których męczyło przebywanie w towarzystwie innych, po paru miesiącach odosobnienia zaczynali się zbliżać do stanu szaleństwa. Inna sprawa, że Stasi w Bautzen II nie posunęło się do metod, stosowanych w Hohenschonhausen gdzie osadzeni poruszali się po więziennych korytarzach na… światła. Zielone – możesz iść, czerwone – musisz się zatrzymać. Po co? Aby przypadkiem nie spotkać innego człowieka. Nie było także cel wypełnionych lodowatą wodą, gdzie podejrzany – bo przecież jeszcze przed wyrokiem – skłaniał się do wersji oskarżenia, przedstawionej przez prokuratora.

Profesor Manfred Wilke uważa, że łamanie osobowości było znakiem firmowym Stasi – twórczym rozwinięciem wiedzy przekazywanej policjom politycznym bloku wschodniego przez radzieckich następców Czeka. – Metody te nie zostawiały śladów na ciele, ale niszczyły człowieka skuteczniej niż jakiekolwiek formy przymusu fizycznego. Stosowano je głównie w Bautzen II – mówi Wilke.

Ale kiedy zawodziły metody psychologiczne, więzień trafiał na najwyższe piętro, gdzie czekał na niego karcer, nasuwający skojarzenia raczej ze średniowiecznymi wieżami niż systemem penitencjarnym XX wieku. Malutka ciemna celka, z betonową podłogą miała jedynie opuszczane łóżko, przymocowane do ściany tak, by więzień nie mógł się na nim położyć bez zgody klawisza. A ten przeważnie nie pozwalał usiąść nawet na podłodze – przez judasza obserwował więźnia, który stał na baczność całymi godzinami i w końcu padał nieprzytomny na podłogę. Owszem, w celi znajdowała się muszla klozetowa, ale… za dodatkową kratą, tak by nieszczęśnik nie mógł z niej korzystać. Strażnik pozwalał na załatwienie się nie częściej niż dwa razy na dobę, ale bywało, że i to uważał za przesadę. W ogóle to strażnik, a nie oficerowie wyższych szczebli, był panem życia i śmierci – to on decydował o karach i czasie ich trwania. Najdłuższy pobyt w karcerze trwał 72 dni. Za co do niego zsyłano? Nie tylko za opór ideologiczny. Także za błahostki – za niewłaściwe pościelenie pryczy, za ustawienie pantofli tak, że nie stały „na baczność”.

W 1979 roku weszły w życie nowe regulacje, dotyczące traktowania osadzonych w NRD-owskich zakładach karnych. Dzięki nim polepszyły się warunki w karcerach – więźniowie otrzymali prawo nieograniczonego korzystania z muszli klozetowych. Ale nie objęły już możliwości słuchania więziennego radiowęzła, przez który nadawano wojskowe marsze oraz przemówienia dygnitarzy Wschodnich Niemiec.

Silke Klewin podkreśla, że mimo wszystkich tortur i upodleń, w więziennych dokumentach Stasi nie zachowała się choćby wzmianka, by któryś z osadzonych dał się złamać i poszedł na współpracę.

Przy organizowaniu muzeum pomagali zarówno byli więźniowie, jak i ich oprawcy, przy czym ci drudzy jedynie mieli potwierdzać, czy muzealnicy trzymają się realiów. Tak naprawdę, nie zależało im na powstaniu tej placówki, i swoich porad udzielali sporadycznie, z drugiego planu. Bo niby z czego robić pomnik? Z porządnego państwowego zakładu, który mógłby służyć kolejnym ekipom władzy jeszcze przez długie lata? Ostatni komendant Bautzen II Rainer Steudtner nie czuje się winny ludzkiej krzywdy. – Robiłem to, co do mnie należało – powtarza. – Na rozkaz państwa, dla dobra ludu pracującego…