Kiedy po klęsce Francji polscy żołnierze wylądowali w 1940 r. w Anglii, musieli oduczyć się salutowania dwoma palcami. Miejscowi mogli bowiem uznać to gest za obraźliwy. Za taki obrót sprawy winić należy… Francuzów. Wznoszenie dwóch odwróconych palców legenda wiąże z walecznością angielskich i walijskich łuczników podczas wojny stuletniej. Wziętym do niewoli, wściekli na zadawane „nie po rycersku” straty, Francuzi mieli obcinać napinające cięciwę palce. Dlatego, prowokując wroga, dzielni łucznicy pokazywali im je przed bitwą.
Historycy wątpią w prawdziwość tych opowieści, ale lud wie swoje i paluchy wystawione z okrzykiem „Up yours!” (angielski synonim dla amerykańskiego fuck you) uważa za spadek po „Frączkach” (Frenchies). Słynna okładka „The Sun” z listopada 1990 r. pokazała je spierającemu się z Londynem francuskiemu szefowi Komisji Wspólnoty Europejskiej Jacques’owi Delors. Angielska prasa do dziś zresztą lubi chłostać sąsiadów zza kanału La Manche, choć zazwyczaj słabiej niż wzywający bożej pomocy lipcowy „Sunday Times” z 1995 roku: „Ochroń nas wszystkich od Francji. Francuzi, cóż to za banda bufonów i tchórzy”.
KANAŁ NIEZGODY
Dzieje ludów oddzielonych wąskim kanałem wypełnione są wzajemnymi odwiedzinami, przenikaniem się kultur i solidną niechęcią. Związki ich nazwalibyśmy niemieckim Hassliebe (kocham i nienawidzę). Nic dziwnego, że ich relacje nie są proste, skoro w herbie Anglii widnieją aż dwie francuskie dewizy – Dieu et mon Droit (Bóg i me prawo) oraz wpisane w Order Podwiązki – Honi soit qui mal y pense (Biada temu, kto źle o tym myśli).
Oba państwa przez wieki rywalizowały na polu gospodarczym, kolonialnym, ustrojowym i wyznaniowym. Odmienności tych „zza kanału” traktowały zaś jako zagrożenie dla własnych wartości. Monarchia francuska konsekwentnie wspomagała walczących z Londynem Szkotów i Irlandczyków, a perfidny, wedle Napoleona, Albion wspierał antyfrancuskie koalicje na Kontynencie. Nie zapominając też o prześladowanych we Francji hugenotach.
Zwłaszcza wiek XVIII pogłębił wzajemną wrogość. „Nie lubię Francuzów nie przez prymitywną antypatię dwóch sąsiednich nacji, lecz ze względu na ich bezczelne i nieuprawnione poczucie wyższości” – pisał w 1787 r. historyk i pisarz Horace Walpole. Po wojnie siedmioletniej Anglia odebrała Francji kolonie, w tym Kanadę, podkopując jej gospodarkę. Francuzi wzięli później rewanż, wspomagając zbuntowanych Amerykanów. Zemstę okupili jednak wydatkami, które pogłębiły dziurę budżetową i przyspieszyły drogę ku rewolucji.
Po objęciu władzy przez Bonapartego Anglia zamarła w oczekiwaniu jego najazdu. Tymczasem zalały ją karykatury „jakobinów” zza miedzy. Potem przyszedł Trafalgar i Waterloo – ostatnie starcie we wspólnych dziejach. Wojna krymska stała się (chłodnym) początkiem sojuszu, a Napoleon III wybił dziurę w murze niechęci, otwierając rynek dla angielskich towarów.
Drugi wyłom uczynił król brytyjski Edward VII, który mimo początkowych wrzasków republikańskiej paryskiej ulicy podbił jej serce w maju 1903 r. Podpisany po roku traktat nazwano w obu językach Serdecznym Porozumieniem – Entente Cordiale. Porozumienie scementowały groby ponad 800 tys. brytyjskich poddanych, którzy spoczęli we francuskiej ziemi podczas I wojny. A wrogi dawniej Anglik zyskał pieszczotliwe miano Tommy. Następna wojna i generał de Gaulle te sojusznicze więzi wzmocnili, choć i zasiali w Anglikach pogardę dla francuskich kolaborantów. Nawiasem mówiąc, wracający w 1958 r. do władzy de Gaulle do końca blokować będzie Anglikom wejście do struktur unijnych.
Nie wiemy, kiedy jakiś zirytowany „Brit” przeklął po raz pierwszy: Damned froggies! (Cholerne żabole!). Przezwisko to również wiąże się z wojną stuletnią i zagadkową dla Anglików miłością miejscowych do żabich udek. To nie zawsze była obraza, skoro pod koniec XVI w. królowa Elżbieta pisała do niedoszłego małżonka, księcia d’Anjou (to nasz Henryk Walezy) „My dear little froggie” (Mój drogi żabusiu).
Popularne angielskie przekleństwo „Goddam!” podsunęło z kolei rodakom „żabusia” nazwę dla tych zza kanału. Już dziewicza pod innymi względami Joanna d’Arc wzywała więc rodaków do oczyszczenia Francji z Godons. Z kolei przezwisko Coués („Ogoniaści”) nawiązywało do kościelnej figury jakiegoś świętego, której angielscy parafianie dodać mieli chwost. Za czasów reformacji, gdy protestanci odrzucali kult świętych, legenda ta zyskała na wiarygodności.
ZJEŚĆ W ANGLII I… PRZEŻYĆ
Ważnym elementem wzajemnego stereotypu pozostaje kuchnia, którą Francuzi podnieśli do rangi świętości narodowej, bezlitośnie szydząc z Anglików (i Belgów). Pisarz i dyplomata Pierre Claudel twierdził, że o kuchni angielskiej powiedzieć można jedynie: „Trudno!”. A spod piór innych Frenchies wypłynęły takie bon moty, jak: „wiem, czemu Anglicy wolą herbatę, spróbowałem ich kawy” lub „angielska kuchnia jest prosta – jeśli danie jest ciepłe, to zupa; jeśli zimne – to piwo”.
Wtórował im złośliwy Irlandczyk George Bernard Shaw, zapewniając, iż „jeśli Anglicy zdolni są przeżyć własną kuchnię, przeżyją już wszystko”. Stereotyp ten miał jednak i francuskich przeciwników. Był wśród nich Aleksander Dumas, twórca muszkietera d’Artagnana i smakosz, który uważał wołowinę z Wysp za lepszą od rodzimej. Wyspiarzom nie mógł darować tylko sosów…
Pochodzący od coraz częściej jadanego we Francji beefsteaka „befsztyk” (le Bifteck) stawał się powoli w XIX w. żargonowym określeniem Anglika. Zyskał też popularniejszy z czasem synonim – le Rosbif, dziecię wołowego (bądź końskiego) roast beefa. Nazwę tę tradycja uzasadnia bladą angielską cerą, która wystawiona na słońce smaży się na czerwono. Termin „befsztyk” nie pojawia się na łamach poważnej prasy, ale na językach jak najbardziej. Zwłaszcza przed lub po meczach z Anglią w rugby albo piłkę nożną.
Antyfrancuskie stereotypy wróciły z mocą na Wyspy podczas tzw. kryzysu „wściekłych krów” z lat 1996–2002. Dziesiątkująca brytyjskie bydło choroba Creutzfeldta-Jakoba (BSE) spowodowała zamknięcie Kontynentu dla wołowiny made in England. Pod naciskiem farmerów i eksporterów rząd Blaira stawał na głowie, by przekonać unijnych partnerów do zniesienia blokady. Po trzech latach szlabany podniosły się wreszcie. Wszystkie poza… francuskim.
Kwadrans po ogłoszeniu decyzji Paryża szef związku farmerów wezwał więc w Londynie do bojkotowania produktów sąsiada. Na łamach angielskiej prasy pojawiły się tytuły, w których „wołowina” sąsiadowała z „upokorzeniem” oraz „obłudą perfidnej i niewdzięcznej Francji”, usuwającej Brytyjczyków z rynku. Do wspomnień o Trafalgarze oraz Waterloo doszły obrazy niechlujnych i leniwych francuskich farmerów w obowiązkowych berecikach, wciskających światu kiepskie mięso pod osłoną wiarołomnego rządu.
Tabloidy zajęły się też setkami tysięcy Francuzów mieszkających w Zjednoczonym Królestwie, dzieląc ich z grubsza na trzy kategorie: kucharzy, kelnerów oraz piłkarzy. Z tych ostatnich szydzić było najtrudniej. „Czerwony diabeł” Eric Cantona został bowiem w 1996 r. najlepszym graczem angielskiej ligi, a dwa lata później reprezentacja Francji zdobyła mistrzostwo świata.
KONIEC EMOCJI?
Francusko-angielskie „kocham i nienawidzę” powróciło jeszcze na początku wojny w Iraku. Stając po stronie Amerykanów, Brytyjczycy musieli przełknąć paryskie non!, a ich (oraz amerykańska) prasa zaroiła się od antyfrancuskich tekstów. „Żabole” znów okazali się negatywnie myślącymi, zapatrzonymi w dawną wielkość hipokrytami, dla których sojusznicza lojalność ma znaczenie względne. A francuski czołg odzyskał swoje 5 biegów – cztery tylne i jeden przedni (bo wróg czasem atakuje od tyłu!). Wojenny zapał Brytyjczyków i Amerykanów szybko jednak oklapł, a życie bez francuskiego wina i sera okazało się nieznośne.
Polityczno-medialne spory coraz mniej obchodzą jednak opinię publiczną. Londyn stał się dla wielu Francuzów wyrocznią w sprawach sztuki i mody, a znużeni ciągłą społeczną wojną domową i związkami zawodowymi francuscy menadżerowie nie gardzą pracą w Anglii. Za to zmęczeni cywilizacją i imigrantami Brytyjczycy szukają we Francji słonecznych pejzaży, spokoju, dobrej kuchni, wina i… niższych cen. Wedle niedawnego sondażu co piąty Brytyjczyk wolałby urodzić się we Francji, co trzeci by w niej zamieszkał.
Gdy łączący obie stolice przez podmorski tunel Eurostar zmienił niedawno końcową londyńską stację z dokuczliwego dla Francuzów Waterloo na Saint Pancrace, reklamy rozkrzyczały się: Waterloo c’est fini! Cóż, reklamom ponoć trzeba wierzyć…
ŚLIMAK POKAZUJE ROGI
Stephen Clarke na krytyce Francuzów zbił fortunę. W Polsce ukazała się książka „Jak rozmawiać ze ślimakiem. Dziesięć przykazań, które pomogą ci zrozumieć francuzów”.
Oto fragment: “Okupacja niemiecka we Francji była prawdziwą narodową traumą. Nie tylko dlatego, że nagle wmaszerowali do nich ludzie w oficerkach, ale dlatego, że tak wielu Francuzów przeszło na stronę wroga. Gdy wojna się skończyła, wielu kolaborantów zgładzono, a kobietom, które zadawały się z wrogami, golono głowy. Ale to dotyczyło tylko ludzi, którzy nie mieli wystarczająco wielu wpływowych przyjaciół, mogących ich chronić. Najlepszym przykładem podwójnych powojennych standardów była kobieta o nazwisku Marthe Richard. Jest znana we Francji jako obrończyni moralności, która w 1946 roku doprowadziła do zamknięcia wszystkich burdeli w kraju, oficjalnie dlatego, że były zagrożeniem dla zdrowia oraz gniazdem zorganizowanej przestępczości i często witały okupantów z otwartymi ramionami (i innymi częściami ciała). Wybrano ją, żeby stanęła na czele kampanii oczyszczenia moralnego, ponieważ była bohaterką Résistance, narodową ikoną. Jednakże później stwierdzono, że rzekomo święta madame Richard sama była burdelmamą podczas wojny i organizowała orgie dla gestapo.”