Ciepłe sobotnie popołudnie. Siedzimy na tarasie, w oddali płynie Biebrza. Gospodyni letniskowego domu rozkłada karty. Ale nie te klasyczne z pikami i treflami, tylko z zaskakującymi rysunkami, pełne kolorów, kulturowych symboli i subtelnego humoru. Karty trochę przypominają tarota, choć nie ma tu śmierci, jest za to chłopiec wygrażający mieczem niebieskiemu smokowi, zając ubrany w zbroję stojący przed trzema parami drzwi czy para różowych baletek, na których pojawiła się niewielka pajęczyna. „Dixit” reklamowany jest jako największy przebój na rynku gier dla całej rodziny. Chyba słusznie, w każdym razie sprawdza się tak-że w naszym, jak najbardziej dorosłym gronie przyjaciół. Szczerze? Od kilku godzin nie możemy się od niej oderwać.
Teraz moja kolej. Zgodnie z regułami mam powiedzieć jakieś hasło, skojarzenie, być może tytuł książki, strofę piosenki czy naukowy termin. Coś, co mogłoby być podpisem czy uzupełnieniem ilustracji na wybranej przeze mnie karcie. Moje skojarzenie ma być na tyle jasne, by po wyłożeniu kart na stół (mojej i pozostałych graczy, którzy wybiorą ze swoich najbardziej do mojego hasła pasującą) większość zgadła, która należała do mnie. Ale też na tyle abstrakcyjne, by choć jedna osoba wytypowała inaczej. Nie jest łatwo, ale z pewnością jest ciekawie! Były już bowiem takie hasła jak „skąd przychodzimy, dokąd zmierzamy”, „dla ciebie wszystko” czy „no przecież!”. Głowy nam parują, policzki płoną. Porównujemy, zastanawiamy się, jak poszła myśl tej drugiej osoby. I co nam się z danym obrazkiem kojarzy.
Decyduję się na kartę z ludzikiem na białym koniu zbliżającym się do przeszkody – ni to muru, ni to wału, za którym rozciąga się zielona kraina. Przez przeszkodę przerzucona jest tęcza. I już mam! „Mój tekst do Coachingu” – mówię hasło. Wszyscy wybuchają śmiechem. Bo doskonale wiedzą, że za dwa dni powinnam oddać gotowy tekst o zabawie (tak, ten, który państwo właśnie czytacie). Że przez całą drogę nad Biebrzę miałam wyrzuty sumienia, że tekstu jeszcze nie ma, i zatruwałam tym życie współpasażerom. Bo choć wcześniej zebrałam sporo materiału, rozmawiałam z ekspertami, znalazłam ciekawych bohaterów i czytałam mądre książki, wciąż miałam mętlik w głowie. Jak ten tekst napisać? Co tak naprawdę w zabawie jest najważniejsze? No i przede wszystkim: po co ludzie w ogóle się bawią? Dzieci – niby wiadomo – by się uczyć, poznawać świat. Ale dorośli? Marnują czas na rzecz co prawda przyjemną, ale przecież bezproduktywną. Co im to daje?
I teraz, właśnie w czasie gry, wszystko mi się ułożyło. Wiem, od czego tekst zacznę, i na czym skończę. Mało tego, sama na sobie odkryłam, jak gra działa na mózg w czasie zabawy. Jak w stanie pobudzenia wpada się na nowe pomysły. Bo „Dixit” stał się moją tęczą, która pomogła mi pokonać przeszkodę, czyli wykonać zadanie. Zbieram karty od pozostałych osób. Wykładam na stół jedną po drugiej…
Daj szansę Disneyowi
Co się w naszych głowach w czasie tej gry działo? – Ilustracja pobudzała półkulę prawą, tę, która jest odpowiedzialna za wizje i pomysły, która jest kreatywna, która aktywuje się przy obrazach. I która jest rzadziej dopuszczana do głosu. Bo za język, a także kontrolę, myślenie analityczne, konkrety, schematy jest odpowiedzialna półkula lewa, którą trudno, ot tak, wyłączyć – mówi Marta Szeszko, psycholog i coach, prywatnie wielbicielka gry „Dixit”. Jak tłumaczy, w tej grze wizjonerski obrazek trzeba połączyć z konkretnymi terminami. Czyli najpierw dać działać prawej, a potem dopiero lewej półkuli, która wizję przekłada na słowa.
Odciążenie choć przez chwilę lewej, analitycznej półkuli sprawia, że prawa, kreatywna ma pole do popisu. To współdziałanie półkul, przesyłanie informacji w tę i we w tę okazuje się przyjemne i twórcze. Podobnie dzieje się przy popularnych kalamburach, czyli gdy na słowa trzeba przełożyć gesty. No dobrze, ale po co odciążać jedną z półkul?
– Choćby po to, by docelowo skutecznie realizować postawione sobie cele. A dokładnie, by właściwie je najpierw sobie stawiać. Bo w osiąganiu ich ważne są wszystkie trzy etapy: wizja, plan, realizacja – mówi Szeszko. Zanim dopuścimy do głosu realistę, czyli tę analityczną część naszej osobowości, która zrobi plan działania, oraz krytyka, który wytknie wszystkie niedociągnięcia, poszuka błędów i pułapek, trzeba dać pole do popisu wewnętrznemu marzycielowi. W podejściu tym, zwanym też strategią Walta Disneya, zaczyna się pracę z celem od wejścia w stan wizjonera/marzyciela, dla którego wszystko jest możliwe. Istnieje wiele rozwiązań. Nic go nie ogranicza, może czynić cuda. Sięgamy wtedy w myślach po to, czego naprawdę chcemy. Inaczej być może będziemy realizować nie swoje marzenia, ale kogoś innego. Naprawdę pragniemy domu na przedmieściach? Wakacji w pięciogwiazdkowych kurortach? A może tylko kopiujemy marzenia naszych znajomych?
– Ludzie często boją się marzyć, bo boją się porażki i popełnienia błędu. Wolą wejść w czyjeś buty, przeskoczyć etap wizjonera. Nie sprawdzają, po co chcą osiągać dane cele, nie odnoszą ich do swoich wartości. Tyle że to błąd, który przypomni o sobie dopiero za jakiś czas, pewnie gdzieś w okolicach kryzysu wieku średniego – mówi Szeszko. Czy gra w kalambury albo karty z wizjonerskimi obrazkami mogą pomóc marzyć? Tak, bo wysyłają na urlop hamulcowego, czyli lewą półkulę.
Badacze twierdzą, że zabawa jest fundamentem ludzkiego rozwoju, zwłaszcza w dzieciństwie. Stuart Brown, szef amerykańskiego National Institute for Play, ostrzegał ostatnio, że współczesne pozbawianie najmłodszych czasu na zabawę, choćby przez natłok innych zajęć, takich jak dodatkowe lekcje skrzypiec czy języków obcych, może poważnie wpłynąć na ich osobowość. To w czasie zabawy z innymi dziećmi uczą się zaufania, empatii i społecznych umiejętności.
Choć trzeba przyznać, że z ewolucyjnego punktu widzenia zabawa to prawdziwy luksus. Pochłonięty zabawą osobnik może nie zauważyć zbliżającego się niebezpieczeństwa. Kosztuje go mnóstwo energii – w przypadku dzieci nawet do 15 proc. wszystkich spalanych tego dnia kalorii. Pewnie dlatego zainteresowania zabawą nie przejawiają jednostki chore czy będące w dużym stresie. Mało tego, wcale nie jest oczywiste, że dzięki zabawie będziemy jako dorośli zręczniejsi, szybsi czy bardziej gibcy. Nawet nieustannie grając w dwa ognie czy piłkę nożną. Jak twierdzą naukowcy, zabawy zbyt szybko się zmieniają i są zbyt różnorodne, by naprawdę wyćwiczyć w pełni czy skutecznie poprawiać tego typu umiejętności.
„Zabawa jest treningiem nieoczekiwanego” – twierdzi Marc Bekoff, biolog ewolucjonista z Uniwersytetu w Kolorado. Według niego przygotowywać nas ma przede wszystkim do częstych zmian w życiu. „To właśnie behawioralna elastyczność pozwala nam na szybszą adaptację. Dla zwierząt, także ludzi, bardzo ważne jest, by wraz ze zmianą środowiska umieć szybko zmienić swoje zachowanie”. Zabawa ma więc służyć przede wszystkim otwartości na nowe.
Kolorowanki dla dorosłych
– W zabawie następuje rozluźnienie struktur poznawczych – tłumaczy Małgorzata Osowiecka, psycholog z Uniwersytetu SWPS w Sopocie. Przestajemy się skupiać na jakimś problemie, dajemy szansę na konsolidację śladów poznawczych. I wpadamy na najlepsze pomysły. Wtedy otwierają się nam poznawcze klapki. – Zabawa to swobodna eksploracja. I ten przymiotnik „swobodna” jest kluczowy – mówi Osowiecka. Eksplorować można świat dookoła, zasady w nim panujące, relacje z innymi, własne emocje. A to, że robimy to na luzie, bez przymusu, często bez konkretnego celu, z możliwością zmiany kierunku w każdej chwili, czyni daną czynność zabawą właśnie. Do tego dochodzi przyjemność, to ona pcha nas w tym zajęciu coraz dalej.
– Prawo do zabawy dajemy jednak przede wszystkim dzieciom. W przypadku ludzi dorosłych wciąż panuje przekonanie, że bawią się obiboki, ludzie niepoważni, że to coś zbytecznego, wręcz wada. Nic bardziej mylnego! To dzięki zabawie tworzą się w mózgu nowe połączenia neuronów, stare zaś są podtrzymywane. Innymi słowy, zachowujemy młodość – dodaje. „Ludzie nie dlatego przestają się bawić, że się starzeją, lecz starzeją się, bo przestają się bawić” – napisał Mark Twain. Najwyraźniej zrozumiał to też rynek. Tej wiosny bestsellerami na Amazonie były dwie książki do kolorowania dla dorosłych autorstwa szkockiej ilustratorki Johanny Basford (podobne można kupić także w Polsce). Od tych dla dzieci różniły się skomplikowaniem wzorów, a więc wymagały większej biegłości w trzymaniu ołówków. Ale poza tym – ta sama dowolność w doborze kolorów i ten sam stan wyciszenia przy kolorowaniu pola.
Coraz więcej knajp, zwłaszcza tych hipsterskich, ma na półce przy barze czy wręcz w specjalnym menu gry planszowe. Przykład? Solec 44 w Warszawie nowej kulinarnej gwiazdy Aleksandra Barona, gdzie pudełka z planszówkami z całego świata (często z dodatkową kartką z opisem po polsku, bo nie każdy zna na przykład norweski) zajmują półki po sam sufit. Zwykle nie są to proste gry typu chińczyk, ale gry wymagające wyobraźni, zaangażowania, współpracy uczestników. Czasem z elementem zręcznościowym, jak budowanie drzewa z drewnianych elementów. Czasem z silnym wątkiem fabularnym, choćby odgrywania historii wikingów. I niby nie powinno się to restauracji opłacać (gdy grają, to nie jedzą), najwidoczniej jednak przyjemność z gier jest tak duża, że goście wracają tak-że dlatego.
Skoki po Księżycu
Każda gra (o ile sprawia nam przyjemność i uczestniczymy w niej dobrowolnie) jest zabawą, ale nie każda zabawa jest grą. Bo gra często nastawiona jest na rywalizację, ma jakieś określone zasady i jej celem jest zwycięstwo. Zabawa natomiast jest aktywnością, która zasad z zasady nie ma. I jak podkreśla wybitny psycholog dziecięcy Bruno Bettelheim, nie ma też żadnego celu oprócz samej siebie. Mistrzami tej ostatniej są dzieci. – Potrafią naprędce wymyślić zabawę, która pochłonie je bez reszty. I to bez żadnych narzędzi, na przykład zabawek – mówi dr Rafał Czajkowski z Instytutu Biologii Doświadczalnej im. M. Nenckiego PAN. Dorośli, by się bawić, często na początku potrzebują pomocy, na przykład gry czy konkretnego zadania. Tym potrzebom postanowiło wyjść naprzeciw Centrum Nauki Kopernik w Warszawie, organizując „Wieczory dla dorosłych”. Oczywiście, wcześniej ludzie powyżej 18. roku życia też mogli centrum zwiedzać i odkrywać, ale – powiedzmy sobie szczerze – ze sporym trudem. Eksponaty od rana do wieczora były oblegane przez tłum nieletnich, wydających głośne okrzyki zdziwienia („o!”) czy radości („aha!”). Nie wypadało walczyć o miejsce z kimś kilkakrotnie od nas młodszym. No i jednak trochę głupio przyznać się przed własnym synem czy córką, że nie zna się podstawowych zasad dynamiki. – Ale już przed innymi dorosłymi wstyd jest mniejszy. Zresztą nie o wiedzę tu chodzi, ale o zabawę i przyjemność z odkryć. A te są takie same jak w dzieciństwie – mówi Joanna Kowalik z Centrum Nauki Kopernik, koordynująca „Wieczory dla dorosłych”.
Odbywają się zwykle w ostatni czwartek miesiąca, co miesiąc jest inny temat przewodni – w czerwcu były to podróże, we wrześniu będzie moda, w październiku – światło. Są dodatkowe prelekcje, a raczej standupy naukowe. Są specjalne eksponaty. Ale co ważniejsze – w końcu można szaleć!
To że centrum jest przez te kilka godzin tylko dla dorosłych, widać już przy wejściu, gdzie serwowane są dymiące kolorowe drinki. Barmani tłumaczą, z jakich związków chemicznych zostały zrobione i skąd ten dym!
Niedaleko wahadła Foucaulta trzy starsze panie próbują stworzyć wielką mydlaną bańkę. Zaśmiewają się jak szalone, choć nie wiem, czy to wpływ eksperymentu, czy tych dymiących trunków. Ktoś gra na harfie ze świetlnymi strunami. Ktoś inny próbuje ułożyć z zamkniętymi oczami wielkie puzzle. Tłum porównywalny z tym dziecięcym sprzed południa, podobnie jak błysk w oczach uczestników. U mnie zapala się on na widok eksponatów dotyczących nawigacji i podróży. Wybieram zadanie z mapą Polski. Mam rozmieścić miasta, nie widząc konturów kraju. Wynik? Śląsk mocno rozrośnięty, w przeciwieństwie do uszczuplonego Podlasia. Mapa w całości zabawnie koślawa. Potem zadanie z odczytywaniem mimiki. I to na przykładzie mojej własnej, sfotografowanej wcześniej twarzy. Suwakiem podnoszę sobie kąciki ust, zwężam nozdrza, marszczę brew. Po czym śmieję się już naprawdę, na cały głos.– Ja sama popłakałam się ze śmiechu, gdy zostałam włożona przez mojego obecnego chłopaka do wielkiej kosmicznej bańki.
To była zresztą nasza pierwsza randka, właśnie w centrum. Pamiętam też, że skakaliśmy razem po Księżycu i na dłuższy czas zapomnieliśmy o całym świecie – wspomina Joanna Kowalik.Peter Gray, światowej sławy amerykański psycholog, wielki zwolennik nauki przez zabawę i krytyk tradycyjnej edukacji szkolnej, w książce „Wolne dzieci” pisze: „W zabawie umysł jest czujny, ale nie spięty. Bawienie się czymś lub z kimś wymaga świadomego kontrolowania własnego zachowania, więc pociąga za sobą aktywny i czujny stan umysłu. Dziecko, które się bawi, nie ogranicza się do pasywnego odbioru informacji z otoczenia ani odruchowego reagowania na bodźce. Musi aktywnie myśleć o tym, co robi. Z drugiej strony praktyczna bezcelowość zabawy przynosi wolność od jakiejkolwiek zewnętrznej presji”.
Przepływ między tkaninami
Stan umysłu podczas zabawy jest tym, co niektórzy badacze określają mianem przepływu lub uniesienia, czyli flow. Uwaga pozostaje skupiona na wykonywaniu danej czynności, a świadomość samego siebie i czasu zostaje obniżona. Umysł zajęty pomysłami i aktywnością związaną z zabawą zamyka się częściowo na czynniki zewnętrzne, które mogłyby go rozpraszać. „Ten stan umysłu wielu badaczy opisywało jako idealny punkt wyjścia do uczenia się nowych umiejętności i do kreatywnego myślenia. Moim zdaniem wszyscy ci badacze stanu uniesienia (flow) zajmują się w istocie zabawą” – pisze Gray. Ten stan uskrzydlenia doskonale zna Ewa Morka, projektantka mody z Warszawy. Odczuwa go wcale nie wtedy, gdy ktoś kupuje jej sukienkę czy spodnie, ale gdy ona bierze po raz pierwszy do ręki tkaninę. – Zazwyczaj wystarczy wzornik, czyli mała próbka wielkości A4. Przykładam go do innych wzorników, składam z nich kompozycje. Patrzę na kolory, wzory, fakturę. Wzorzyste, gładkie, błyszczące, matowe. To jest jak układanie puzzli, z tym że nie ma jednego właściwego ułożenia. Na tym pierwszym etapie to czysta frajda – opowiada Morka. Przyznaje, że praca przypomina jej zabawy z dzieciństwa w ubieranie lalek. Podobnie zresztą dziś bawi się jej sześcioletnia córka. – Tyle że ona jest o wiele bardziej kreatywna – śmieje się Ewa. W czasie tych zabaw z tkaninami nie umie myśleć komercyjnie – że coś się będzie klientom bardziej lub mniej podobać, że akurat to się sprzeda. – To mnie dany układ tkanin ma zachwycić. A gdy to już nastąpi, gdy mnie jakiś układ tkanin olśni i zaczynam rysować konkretny projekt, czuję się jak stwórca świata!
Im bliżej do zakończenia, tym większe emocje. A jak wyjdzie coś fajnego, spływa na mnie głęboki spokój. Czuję się bezpieczna i jestem przekonana, że wszystko idzie we właściwym kierunku – mówi projektantka. Najbardziej lubi wierne klientki, bo to one są w stanie zauważyć i docenić jej najbardziej zwariowane pomysły. Choć też nie zawsze. Pamięta sukienkę z pogiętym golfem. Projektowanie sprawiło jej ogromną przyjemność, długo szukała odpowiedniej tkaniny, która by oddała zamysł. W końcu się udało i pękająca z dumy projektantka zawiesiła kreacje w swoim sklepie na warszawskiej Saskiej Kępie. – Problem w tym, że nikomu się nie podobały. Ludzie mówili, że chętnie kupią, ale bez tego golfu. Że jest dziwny, niepotrzebny – wspomina Morka. I gdy już zamierzała wszystkie je schować do szafy, przyszła dziewczyna, która tak zachwyciła się konstrukcją, że od razu kupiła dwie sukienki, w dwóch ko-lorach. – Na pierwszy rzut oka było widać, że ona lubi się bawić modą. I chyba to w tym wszystkim jest najważniejsze – dodaje.
Zaprzyjaźnić się z magiem
„Wchodzimy do zamku. Naszym oczom ukazuje się wielka lustrzana sala. Są dwie pary drzwi…” – Tomek Woźny, fotograf z Wrocławia, próbuje oddać mi klimat gier RPG, czyli Role-Playing Game, którym oddawał się całe lata. W dużym skrócie polegają one na wcielaniu się w konkretną postać, zazwyczaj fantasy, i snuciu wraz z innymi graczami wspólnej opowieści. Choć słowo „snucie” jest chyba niewłaściwe. W grze dużo się bowiem dzieje, akcja jest wartka, często leje się (w opowieściach) krew, jest sporo przemocy (o wyniku walki decyduje rzut kostką). Wszystko po to, by na przykład znaleźć pierścień Nibelungów czy doprowadzić do pokoju na Śródziemiu. Jedna sesja trwa kilka godzin, a cała gra może przeciągnąć się nawet do dwóch lat. Nie trzeba nic, oprócz grubej księgi ze wskazówkami dla prowadzącego.
Woźny dwukrotnie był mistrzem gry, czyli prowadził narrację, dawał wskazówki, pilnował, by uczestnicy za bardzo w swoich wizjach nie odlecieli, by ci, którzy byli krasnoludami, zachowywali się w swoich opowieściach jak krasnoludy, a elfy jak elfy. Najbardziej jednak podobało mu się, gdy przez blisko rok wcielał się w chorowitego maga opętanego przez upiora czarnoksiężnika. – Miał poważne problemy psychiczne i nadużywał alkoholu – śmieje się Tomek. Przyznaje, że taka zabawa jest rodzajem ucieczki od prozy życia, ale z pewnością rozwija wyobraźnię, kreatywność, ćwiczy krasomówstwo. Poza tym pozwala oswajać lęki i poznać lepiej samego siebie. Zgadza się z nim psycholog Małgorzata Osowiecka.
Homoludens, czyli człowiek bawiący się
Nasi przodkowie poświęcali na zabawy i gry znacznie więcej czasu niż my dzisiaj. Egipcjanie grali w kręgle i strategiczny senet (najstarsza znaleziona plansza pochodzi z połowy czwartego tysiąclecia p.n.e.). Rzymianie oddawali się potyczkom na budowanie piramid z orzechów i rzucanie astragalami, czyli kośćmi ze stawów skokowych zwierząt. Naukowcy długo nie przywiązywali wagi do rzeczy tak błahej jak zabawa, dopóki w 1938 roku holenderski historyk i kulturoznawca Johan Huizinga, autor słynnej „Jesieni średniowiecza”, nie opublikował książki „Homo ludens. Zabawa jako źródło kultury”. Dowodził w niej, że punktem wyjścia do wszelkich ludzkich działań – powstawania nauki, sztuki, filozofii, ale też wojen – jest właśnie potrzeba zabawy. Homo ludens, czyli człowiek bawiący się, tę potrzebę przejawia również w rytuałach religijnych i obrzędach. Czasem trudno postawić granicę między tym, co dawniej było zabawą, a co kultem. Czy znajdowane przez archeologów przedmioty były wotami czy zabawkami? Gdzie kończyła się gra, a zaczynało przepowiadanie przyszłości?
Nieco łatwiej było z zabawkami dla dzieci. Te odróżnić można było od razu, jak choćby glinianą lalkę, stoliczek, taborety i łóżko, znalezione przez polskich archeologów w Tell Arbid w Syrii. Mebelki liczą cztery tysiące lat.
– W zabawach, także RPG, bada się emocje, zwłaszcza te trudne. W bezpieczny sposób można zmierzyć się z traumami, przeżyć smutek, odrzucenie, bunt. Przeżyć katharsis – dodaje.
Trzydziestoletni Woźny nie gra już regularnie. Ma sporo pracy, własne studio fotograficzne, sesje dla magazynów i reklamy. Co prawda na swoim weselu próbował wciągnąć gości do zabawy z cyklu „kto zabił” (rozdał scenariusze, każdemu przydzielił role), ale niewprawieni w zabawie tego typu znajomi zupełnie się pogubili. Ostatecznie za mordercę wzięli Bogu ducha winną pannę młodą.
Niedawno Tomek i jego żona Kamila przeprowadzili się z Wrocławia do Sobótki. Mieszkają w niewielkim domu na skraju przepięknego lasu, u podnóża Ślęży. Wchodzą na nią przynajmniej raz w tygodniu, coraz to nowymi drogami. Przedzierają się przez paprocie i krzaki albo wręcz przeciwnie – szukają dróg z najpiękniejszym widokiem. – To święta dla Celtów góra, na której od epoki brązu odbywały się ceremonie związane z kultem solarnym – zaczyna opowiadać Woźny, a ja czuję, jakbym brała udział w jednej z tych gier RPG. – Gdybym miał się zastanowić, co mi jeszcze te gry RPG dały, to uświadomiły mi moje marzenia. Choćby marzenie o życiu w miejscu takim jak to pod Ślężą.
Atak zombie
To że tego typu gry mogą mieć rewelacyjne efekty, wiedzą doskonale także pracodawcy. Przynajmniej ci, którzy wynajmują Bartłomieja Wrzoska i jego firmę Fun Hunters. Czasami bowiem skuteczniej i szybciej jest przekazać to, co w firmie najważniejsze (i przekonać do tego pracowników), przez zabawę niż na nudnym szkoleniu czy w czasie przemówienia prezesa. Przykład? Wartości firmowe. – Proszę ludzi, by zrobili etiudę filmową. Na początku nie mają pojęcia, jak przełożyć dość abstrakcyjne pojęcia na ujęcia. Ale wystarczy, że dostarczę im jakieś kostiumy: policjanta, zakonnicy, tancerki baletowej. I od razu działa. Ludzie stają się kreatywni i bawią się jak dzieci – mówi Wrzosek. Jedno jest pewne – wartości firmy zapamiętają do końca – jeśli nie życia, to z pewnością pracy w danej firmie.
Albo połączenie dwóch firm z branży informatycznej, a więc mnóstwo lęku, że będą dublowały się stanowiska, będą zwolnienia. – Chodziło o to, by przekonać ludzi, że z tą drugą stroną można pracować. I można jej zaufać – opowiada Bartłomiej Wrzosek. Wymyślił więc, że na imprezie integracyjnej w hotelu wciągnie ludzi we wspólne szukanie „antidotum przeciwko zombie”, które miały opanować hotel. Wynajął statystów, makijażystów, starannie przygotował budowanie napięcia (np. inspekcja sanitarna, pierwsze wejście zombie do jadalni). – Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się, że cała firma tak w to wejdzie. Wszyscy się przebrali, pojawiały się zdjęcia na Facebooku – opowiada.
No tak, ale jak wcześniej zostało napisane, warunkiem zabawy jest swoboda. Trudno mówić o zabawie, gdy jest się do niej zmuszonym przez szefów. – Zgadzam się. Dlatego kluczowa jest tu dobrowolność. Zawsze podkreślam, że nikogo do zabawy nie zmuszamy. Jedynie pokazujemy, że można się w czymś wykazać i mieć z tego frajdę – mówi Wrzosek. Bo nic nie działa tak motywująco jak dobrze postawiony cel, autonomia dotarcia do niego (robimy to na własnych warunkach), możliwość osiągnięcia w czymś mistrzostwa i wykazania się przed innymi.
Wygrana
Teraz kolej Marcina. Patrzy w swoje karty i po chwili zastanowienia mówi „zabawa”. Znowu się śmiejemy – bo po pierwsze wciąż wałkujemy temat mojego artykułu, a po drugie właśnie się przecież bawimy. Przyglądam się moim kartom. Na jednej namalowana jest kostka do gry, przez której czarne dziurki wychodzi mały diabełek. Na drugiej zakochana para, która siedzi nad szachownicą. Na trzeciej zamek jak z Disneya unoszony w powietrzu przez wielki balon… Którą by państwo wybrali?
Baw się dobrze
Zapomnij o wygranej
Kiedy będziesz próbował czegoś nowego (np. jazdy na rolkach, gotowania, malowania akwarelami), spróbuj nie myśleć w kategoriach „chcę być w tym dobry” czy „chcę być w tym lepszy niż…”. Postaraj się zupełnie wyłączyć ocenianie. Nie bój się wyjść na durnia, nawet przed samym sobą. I miej tyle frajdy z danej czynności, ile to tylko możliwe. Pamiętaj, że prawdziwa zabawa ma jeden cel – samą siebie.
Bądź najmłodszy
Bawiąc się z dziećmi, wejdź w rolę najmłodszego z nich. Nie podrzucaj ani nie narzucaj reguł. Pozwól starszym dzieciom kierować zabawą, a także sobą. Poczuj, jakimi ścieżkami idzie dziecięca wyobraźnia.
Zgub zegarek
Małe dzieci nie mają poczucia czasu, zwłaszcza jeśli są pochłonięte zabawą. Ty też tak spróbuj. Przez jeden dzień, a przynajmniej przez kilka godzin, żyj bez zegarka. Daj sobie prawo do robienia różnych rzeczy tak długo, jak masz na to ochotę.
Wprowadź zabawę do pracy
Gdy pojawi się w pracy jakiś problem, podejdź do niego jak do zabawy. Czyli jeśli są jakieś zasady, to tylko przez nas samych wymyślone na potrzeby danej sytuacji, które zresztą można w każdej chwili zmienić. Zacznij od zadania sobie pytania: „A co, gdybym nie miał żadnych ograniczeń? Jak wtedy myślałbym o tej sprawie?”. Pozwól poszaleć fantazji. Jeśli uda ci się wyrwać ze starych kolein, poczujesz swoją wielkość.