Azjatyckie tygrysy kontra zachodnie mięczaki

Wysokie poczucie własnej wartości nie wystarczy, by osiągnąć sukces. Potrzeba jeszcze solidnych umiejętności i ciężkiej pracy

Kiedy 48-letnia Amy Chua przyznała się na spotkaniu ze znajomymi, że nazwała kiedyś swoją córkę „śmieciem”, zapadła głucha cisza, a jedna z jej koleżanek wybiegła z płaczem z pokoju. Jeszcze większy szok przeżyli Amerykanie, gdy dowiedzieli się, jakie inne metody wychowawcze stosowała Chua, profesor prawa na Yale University, wobec swoich dwóch córek. Wielogodzinne ćwiczenia przy fortepianie lub rozwiązywanie testów z matematyki bez prawa do posiłku. Zakaz oglądania telewizji i spotkań z koleżankami. Zajęcia pozaszkolne wybierane tylko przez rodziców. Awantury, kiedy oceny były gorsze niż najlepsza. Darcie urodzinowych laurek od córki z komentarzem „zasłużyłam na coś lepszego!”. I żelazna konsekwencja w domaganiu się sukcesów.

Amy Chua, która jest Chinką urodzoną w USA, nie wstydzi się swoich metod i nie ukrywa, że uważa zachodnie podejście do wychowania dzieci za nieporozumienie. Jej książka „Battle Hymn of the Tiger Mother” (wydana niedawno w Polsce pod tytułem „Bojowa pieśń tygrysicy. Dlaczego chińskie matki są lepsze?”) trafiła w szczególny moment. Amerykanie coraz lepiej zdają sobie sprawę z tego, że dominacja USA na świecie się kończy. Tym mocniej zareagowali na oskarżenie, że model wychowawczy, do którego są przywiązani od pół wieku, nie sprawdza się.

Obsesja wysokiej samooceny

„Sami jesteście sobie winni, bezstresowo wychowując swoje dzieci, chroniąc je przed niepowodzeniami, nie wymagając od nich żadnych wybitnych osiągnięć i chwaląc za byle co, żeby tylko nie urazić ich wrażliwych ego” – grzmi Amy Chua. I choć jej metody wychowawcze budzą mnóstwo wątpliwości, jednemu warto się przyjrzeć: czy przypadkiem nie robimy dzieciom krzywdy, zagłaskując je i chwaląc za osiągnięcia, których nie mają? Jeszcze 65 lat temu poglądy „tygrysiej matki” nie budziłyby niczyjego zdziwienia. Posłuszeństwa, dyscypliny i pracowitości wymagano bowiem od dzieci na całym świecie. Nie tylko w Azji, gdzie zgodnie z zasadami Konfucjusza władza rodziców była nieograniczona, a hierarchia święta, ale także w Europie i USA. Zasada, że dziecko trzeba zahartować przed rozpoczęciem przez nie dorosłego życia, przyświecała m.in. rodzicom posyłającym synów w latach 30. XX wieku do kolegium ojców marianów na warszawskich Bielanach.  Miesiąc nauki kosztował tam prawie 200 zł – więcej niż średnia pensja – chociaż uczniowie mieszkali w wieloosobowych salach z betonowymi podłogami, bez prądu, kanalizacji i bieżącej wody. Wyrażenie „renomowana szkoła” oznaczało wówczas wojskowy rygor, spartańskie warunki, ciężką pracę i bezwzględne posłuszeństwo wobec nauczycieli i wychowawców.

Człowiekiem, który zburzył ten świat i zmienił podejście do wychowania, był amerykański pediatra dr Benjamin Spock. Jego wydana w 1946 roku książka „Dziecko. Pielęgnacja i wychowanie” była dla Amerykanów takim samym wstrząsem jak dziś „Bojowa pieśń tygrysicy”. Spock twierdził, że rodzice powinni zaufać przede wszystkim swojemu dziecku i własnym odczuciom. Dawać dzieciom jeść, kiedy chcą. Pocieszać, kiedy płaczą i marudzą. Uczyć – najlepiej przez wspólną zabawę. Porady padły na podatny grunt, „zimny chów” dzieci źle się wtedy kojarzył: z wychowawczymi metodami faszyzmu i komunizmu. Jednak nawet dla konserwatywnych Amerykanów, którzy oskarżali Spocka o stworzenie pokolenia radykałów, narkomanów i dezerterów, jego tezy były oazą zdrowego rozsądku w porównaniu z teoriami wychowawczymi następców doktora.

W 1969 roku psycholog Nathaniel Branden wydał książkę „The Psychology of Selfesteem” (Psychologia poczucia własnej wartości). Publikacja szybko stała się bestsellerem. Zawarte w niej twierdzenie, że przyczyną wszystkich społecznych zagrożeń (narkomanii i alkoholizmu, przestępczości, rozpadu rodzin, bezrobocia, bezdomności, ciąż nastolatek etc.) jest niska samoocena ludzi, rozpowszechniło się w Ameryce błyskawicznie. Obowiązkiem rodziców i nauczycieli stało się nieustanne chwalenie dzieci, a obowiązkiem polityków – poprawianie samopoczucia wyborców. Władze stanowe tworzyły wydziały, których zadaniem było zwiększanie poczucia własnej wartości u obywateli. Powstał nawet społeczny Ruch na rzecz Samooceny, szczególnie uważnie przyglądający się szkołom.

Na efekty nie trzeba było długo czekać. Od nauczycieli zaczęto wymagać, by chwalili dzieci niezależnie od tego, jakie są ich osiągnięcia. Zakazano używania czerwonych długopisów, bo ten kolor może się kojarzyć z ocenianiem i wytykaniem błędów. Sugerowano, by nauczyciele przestali zwracać uwagę na błędy ortograficzne i gramatyczne, gdyż może to zniechęcić dzieci do pisania. W wielu szkołach przestano stawiać oceny niedostateczne i zrezygnowano z przeprowadzania testów IQ, żeby dzieci nie wpadły w kompleksy. Nagrody zaczęto przyznawać za sam udział w zawodach lub konkursie, bez względu na zajęte miejsce. Międzynarodowe testy sprawdzające umiejętności uczniów (PISA) pokazały smutną prawdę. Okazało się, że amerykańskie szkoły uczą o wiele gorzej niż azjatyckie czy europejskie. W teście z 2009 roku uczniowie z USA zajęli z umiejętności czytania 14. miejsce (wspólnie z Polakami), w naukach ścisłych – 20. (polscy – 17.). Najlepsi we wszystkich dziedzinach okazali się uczniowie z krajów azjatyckich – Chin, Korei Południowej, Japonii oraz Tajwanu. Honor Europy obroniła tylko Finlandia.

Pochwała harówy

 

Carol Dweck, profesor psychologii z Columbia University w Nowym Jorku, postanowiła sprawdzić, jakie są skutki „psychologii wysokiej samooceny”, ciągłego chwalenia dzieci bez względu na ich osiągnięcia i powtarzania im, że są wyjątkowe. Wspólnie z koleżanką Claudią Mueller przeprowadziła eksperyment, w którym 400 uczniów w wieku 10–12 lat dostało do rozwiązania proste zadania. Wszystkim powiedziano, że poradziły sobie wspaniale, ale tylko połowa dzieci została pochwalona za wysoką inteligencję. Reszta usłyszała, że „solidnie się napracowały”.

W drugiej części eksperymentu zadania były o wiele trudniejsze. Wyniki wypadły źle. Kiedy naukowcy zapytali dzieci o przyczynę niepowodzenia, chwaleni za inteligencję twierdzili, że poziom sprawdzianu przekraczał ich możliwości. Uznali, że są za mało zdolni, by się z nim zmierzyć. W grupie chwalonej wyłącznie za ciężką pracę odpowiedzi były zupełnie odmienne: „za mało się przyłożyliśmy”. Najciekawsza była jednak trzecia część eksperymentu, w której dzieci mogły same wybrać zadania. Okazało się, że z grupy chwalonej za inteligencję 55 proc. dzieci decydowało się na zadania najłatwiejsze, podczas gdy z docenionych za wysiłek na łatwiznę poszło jedynie 10 proc. Pozostali nie bali się ryzyka i rozwiązywali trudniejsze testy. „Dzieci trzeba chwalić, ale tylko za ciężką pracę” – stwierdziła prof. Dweck. „W przeciwnym wypadku będą się koncentrować na zachowaniu dobrego mniemania o sobie. Panicznie będą się bały popełnienia błędu, który może zachwiać ich wysoką samooceną. Nie będą więc zdolne do podejmowania ryzyka i nowych wyzwań”.

Szkoła narcyzów

Wnioski prof. Dweck potwierdziły dwuletnie badania uczniów szkół średnich, przeprowadzone na University of Iowa. Okazało się, że ci, którzy mocno wierzyli w swoje możliwości, wcale nie osiągali później lepszych wyników. „Przesadne zadowolenie z siebie może zabić nawet największy talent” – uważa Roy Baumeister, profesor psychologii z Florida State University. „Tak właśnie legły w gruzach kariery wielu sportowców czy muzyków. Wiara we własne siły musi iść w parze z umiejętnością rozpoznawania i pokonywania własnych niedoskonałości”. Tezę, że porażka mobilizuje bardziej niż pochwała, potwierdzają także badania neurologiczne. Robert Cloninger z Washington University odkrył, że mózg buduje ścieżkę neuronalną, która aktywuje się po każdym niepowodzeniu. Przekazuje ona sygnał: „spróbuj jeszcze raz”, kiedy tylko pojawia się perspektywa wyzwolenia dopaminy – hormonu szczęścia. To właśnie mobilizuje ludzi do podejmowania kolejnych prób i wyrabia chęć osiągnięcia sukcesu już na poziomie neuronalnym. Przeciwieństwem takiej motywacji wewnętrznej jest regularne chwalenie, wyrabiające tylko motywację zewnętrzną. A co się dzieje, kiedy jej zabraknie?

W jednym z eksperymentów Carol Dweck postanowiła zbadać, jak chwalenie wpływa na poziom agresji. Zaprosiła studentów do gry komputerowej, w której mogli razić prądem recenzentów krytykujących napisane przez nich prace. Ci z wysoką samooceną aplikowali oceniającym o wiele więcej woltów niż ci z samooceną niższą. Badanie pokazało, że to wcale nie niskie poczucie własnej wartości popycha ludzi do przestępstw. To raczej osoby, których wysoka samoocena jest zagrożona, mogą stać się przestępcami. Potwierdziły to badania Martina Sancheza-Janowskiego z amerykańskiego Public Health Institute nad członkami młodocianych gangów. U wielu z nich, skazanych za zabójstwa, psychologowie stwierdzili skrajnie zawyżoną samoocenę i cechy narcystyczne. Tacy ludzie potrzebowali ciągłych pochwał od otoczenia. Kiedy ich nie dostawali, stawali się agresywni.

Naród mięczaków

Jak wasze wychuchane dzieciaki, które dostarczacie do szkół jak partie delikatnych, szklarniowych owoców, będą w przyszłości konkurować i robić interesy z zahartowanymi od dzieciństwa Azjatami? To pytanie uderza dziś Amerykanów w czuły punkt. Zauważają bowiem ze zdumieniem, jak potężny skok w ostatnich latach wykonały Chiny, do niedawna kojarzone wyłącznie z tanią siłą roboczą i niszczącym środowisko przemysłem ciężkim. Dziś Amerykanie są zadłużeni u Chińczyków na 1,2 biliona dolarów. Chiny stały się drugim na świecie producentem wiedzy (120 tys. tekstów naukowych rocznie). Już cztery lata temu prześcignęły Stany Zjednoczone pod względem liczby studentów (obecnie jest ich tam 25 mln, w USA – 17,5 mln). Na olbrzymią skalę wprowadzają nowe usługi i technologie, takie jak mobilna bankowość (44 proc. właścicieli komórek w Chinach płaci przez nie rachunki, w USA tylko 17 proc.). Przemysł ciężki to już przeszłość (30 proc. hut i cementowni w Chinach stoi niewykorzystanych), pieniądze są teraz inwestowane w nowe technologie energetyczne, produkcję materiałów kompozytowych, genetykę, chemię i biologię molekularną. Równie szybko zaczynają się rozwijać liczące ponad miliard mieszkańców Indie.

„Jeśli nie chcecie przegrać w tym wyścigu, pogońcie wreszcie swoje dzieciaki do roboty” – radzi Amy Chua. „One nie są wcale takie delikatne, jak wam się wydaje. Nie pozwalajcie im marnować czasu przed telewizorem, przy grach komputerowych czy na Facebooku. Nie ukrywajcie swojego rozczarowania ich słabymi wynikami. Każcie im powtarzać czynności, które sprawiają kłopoty tak długo, aż nauczą się je robić dobrze”. Rady „tygrysiej matki” popierają niektórzy psychologowie, tacy jak Estroff Marano, autorka książki „Nation of Wimps” (Naród mięczaków). „Młodzi ludzie, którzy nigdy nie mieli szansy dojść do ściany, wyrastają na kruche osobowości, łatwo podatne na stany lękowe i depresję” – twierdzi Marano. Namawia rodziców, by odważnie sprawdzali, gdzie leżą rzeczywiste granice możliwości ich dzieci.

 

Tygrysy czają się do skokuDwa lata temu władze Korei Południowej wydały rozporządzenie, że dzieci mogą się uczyć na dodatkowych zajęciach tylko do godziny dwudziestej drugiej. Nauka odbywa się tam na dwóch poziomach – do popołudnia w szkole, a po południu w 25 tys. tzw. hagwonów – prywatnych ośrodków, uczących dodatkowo języka koreańskiego i angielskiego, matematyki, rysunku i innych przedmiotów. Nierzadko zdarzało się, że dzieci wracały z tych zajęć do domu dopiero o północy. Rozporządzenie wywołało wielkie oburzenie w całym kraju, szczególnie na prowincji. Rodzice argumentowali, że dzieci z mniejszych miast nigdy nie dogonią swoich rówieśników ze stolicy, jeśli władze nie pozwolą im uczyć się dłużej. Rząd skapitulował i ostatecznie ograniczenia weszły w życie tylko w dwóch największych miastach – Seulu i Busanie. Ale i tu rodzice nie dali za wygraną. Zaskarżyli decyzję rządu do trybunału konstytucyjnego, ten jednak uznał, że nie łamie ona podstawowych wolności, „bo uczniowie muszą mieć także czas na sen”.

Koreańczycy nie mają wątpliwości, że to „obsesja edukacji” uczyniła ich kraj jedną z najnowocześniejszych gospodarek na świecie. Jeszcze 65 lat temu tylko co piąty Koreańczyk umiał czytać i pisać, a kraj należał do najbiedniejszych w Azji. Nie mają więc pobłażania dla tych, którzy uczyć się nie chcą. Karierę robią letnie obozy wojskowe, na których trudna młodzież dostaje wycisk jak w armii. Nocne alarmy, przenoszenie kłód drewna przez bagna, musztra w pomieszczeniach, do których wpuszcza się gaz łzawiący – dobre jest wszystko, co pomaga wyrabiać charakter i dyscyplinę potrzebną do nauki. Podobną drogą idą Chiny. Tam również za najważniejszy warunek sukcesu w szkole i w życiu uważa się ciężką pracę. O ile amerykańscy studenci uzależniają swoje sukcesy od dobrego nauczyciela, a kiedy ich nie ma – zrzucają na niego odpowiedzialność, o tyle chińscy wierzą przede wszystkim w rezultaty własnych działań. W efekcie 96 proc. z nich zdobywa w testach z matematyki więcej punktów niż ich rówieśnicy ze Stanów Zjednoczonych.