Współczesna medycyna zajmuje się zdrowiem człowieka: jego organizmem, narządami, komórkami, genami. Tylko czy słusznie? Nasze myślenie o własnym organizmie zaczyna się zmieniać. Nie możemy dłużej ignorować faktu, że żyje w nim mnóstwo innych stworzeń. Naukowcy zaczynają traktować Homo sapiens nie jak osobny gatunek, lecz raczej jak spółkę, w której udziały mają także setki odmian mikrobów, pierwotniaków, a nawet robaków.
„Ludzie rozpaczają, gdy umiera człowiek, ale nikt nie płacze nad miliardami bakterii jelitowych, które umierają wraz z nim” – mówi prof. John McCarthy ze Stanford University. To stwierdzenie tylko z pozoru brzmi dziwnie. Od tych bakterii zależy w dużym stopniu nasze zdrowie, a zwłaszcza podatność na alergie, które stały się prawdziwą epidemią. Według prognoz w 2020 r. co drugi Europejczyk może być alergikiem.
Pokochaj swoje mikroby
Jaki z tym związek mają bakterie? Każdy z nas „gości” w sobie ogromną liczbę mikrobów. Do niedawna mówiło się nawet o 100 bilionach (!) bakterii, które miały zamieszkiwać przede wszystkim nasze jelita. Dziś uczeni są ostrożniejsi i szacują ich liczbę na 39 bilionów. To nadal bardzo dużo, gdy weźmiemy pod uwagę, że ciało dorosłego człowieka składa się z „zaledwie” 30 bilionów komórek. „W pewnym sensie jesteśmy bardziej bakteriami niż ludźmi” – podsumowuje prof. Jeffrey Gordon z Washington University. Nie jest to przesada, bo wiele bakterii pracuje także dla nas – są odpowiedzialne m.in. za syntezę niektórych witamin i trawienie pokarmu w jelitach.
Sprawdza się tu stara zasada ewolucji: bakteriom najczęściej nie opłaca się wyrządzanie nam wielkiej krzywdy, bo znacznie użyteczniejsi jesteśmy dla nich wtedy, kiedy żyjemy i np. dostarczamy im resztek pokarmu. Dlatego w toku ewolucji wykształciły różne sposoby na „uspokajanie” naszego układu immunologicznego. Jeśli tych bakterii nam zabraknie, zaczynają się kłopoty. Rozregulowany układ odpornościowy zaczyna atakować niegroźne obiekty, takie jak pyłki roślin (co prowadzi do rozwoju alergii) albo nawet tkanki własnego organizmu (wówczas mamy do czynienia z chorobami autoimmunologicznymi).
Tymczasem, zgodnie z tzw. hipotezą higieniczną, mieszkańcy krajów rozwiniętych mają zbyt rzadki kontakt z mikrobami. Trudno w to uwierzyć, bo takie stwierdzenie wydaje się negować wielkie osiągnięcia współczesnej cywilizacji: antybiotyki, konserwanty żywności, środki bakteriobójcze. Wygląda jednak na to, że wszystkie te wynalazki – choć same w sobie dobre – stosujemy zbyt często i bez umiaru. Dlatego twórca hipotezy higienicznej dr David Strachan, epidemiolog z London School of Hygiene and Tropical Medicine, już w 1989 r. apelował do rodziców: „Odłóżcie te miotły!”.
Co na alergię?
Szkodzi:
- Obsesyjne dbanie o czystość, zwłaszcza częste używanie bakteriobójczych mydeł do rąk w warunkach domowych.
- Potrawy pozbawione naturalnych bakterii, zawierające dużo syntetycznych dodatków.
- Nadużywanie antybiotyków (np. stosowanie ich w przypadku zwykłego przeziębienia czy wirusowego zapalenia gardła).
Pomaga:
- Kontakt ze zwierzętami hodowlanymi lub domowymi, np. psami (a zwłaszcza z ich śliną, zawierającą dużo nieszkodliwych bakterii).
- Jedzenie takie jak produkty kiszone, kefiry i jogurty naturalne – jeśli zawierają żywe bakterie.
- Preparaty zawierające przebadane przez naukowców probiotyki (np. bakterie Lactobacillus rhamnosus GG).
Zbytnia czystość szkodzi
Podstawą jego odkrycia były badania, w których udział wzięło ponad 17 tys. brytyjskich dzieci. Te posiadające starsze rodzeństwo znacznie rzadziej chorowały na alergie niż jedynaki i pierworodni. Dr Strachan uznał, że w wielodzietnych rodzinach maluchy mają większy kontakt z bakteriami poprzez zakatarzonych, ubrudzonych starszych braci i siostry.
O tym, że miał rację, przekonują wyniki innych badań naukowych. Na alergie kilkakrotnie rzadziej chorują dzieci mieszkające na wsi, które piją niepasteryzowane mleko i mają częsty kontakt ze zwierzętami hodowlanymi. Podobnie działa trzymanie w domu psów czy kotów. Dzieci rodziców, którzy używają dużo środków chemicznych i kosmetyków, dwa razy częściej chorują na astmę niż maluchy wychowujące się ze zwierzętami.
Przed uczuleniami chronią endotoksyny wchodzące w skład ściany komórkowej wielu nieszkodliwych dla zdrowia bakterii. Chodzi o te mikroby, które występują powszechnie w ślinie zwierząt czy zwykłym brudzie. Endotoksyny sprawiają, że układ immunologiczny jest w stałej gotowości, ale nie atakuje niegroźnych dla niego obiektów. Gdy tej stymulacji zabraknie, komórki odpornościowe zaczynają działać nieprawidłowo. Uaktywniają się wówczas mastocyty, zwane inaczej komórkami tucznymi. W zdrowym organizmie odpowiadają one za zwalczanie chorobotwórczych bakterii oraz pasożytów. Produkowana przez mastocyty histamina prowadzi do powstania objawów alergii: zwężenia oskrzeli, nieżytu nosa, zaczerwienienia i swędzenia skóry.
Nic dziwnego, że coraz większą rolę w leczeniu i zapobieganiu alergii zaczynają odgrywać bakterie. Oczywiście nie byle jakie. Chodzi o starannie wybrane gatunki, które są nieszkodliwe dla naszego zdrowia, a zarazem potrafią „wyregulować” działanie układu odpornościowego. To tzw. probiotyki, które wciąż są przedmiotem badań naukowych. W naszym organizmie może żyć od kilkuset do ponad tysiąca różnych gatunków mikrobów. Sytuację komplikuje to, że flora bakteryjna wygląda różnie u poszczególnych osób. Jej „trzon” powstaje w ciągu pierwszych dwóch lat życia, ale potem może się zmieniać zależnie od diety, przyjmowanych leków czy wieku.
Dlatego oprócz probiotyków warto też zwrócić uwagę na dietę. Powinny się w niej znaleźć świeże warzywa i owoce, wyroby kiszone oraz nabiał, taki jak jogurt naturalny czy kefir. Wszystkie te produkty są źródłem dobroczynnych bakterii. Możliwe, że za epidemię uczuleń oprócz przesadnej higieny odpowiada także zbyt sterylna dieta, typowa dla mieszkańców krajów rozwiniętych.
Na nasz układ odpornościowy wpływają nie tylko bakterie. Ważne są również inne stworzenia budzące w nas odruchowy wstręt.
Pożyteczne robaki
Tasiemce, glisty czy owsiki są miniaturowymi fabrykami substancji o działaniu przeciwzapalnym. To pozwala im uniknąć zniszczenia przez nasz organizm. Podobnie jak bakterie stanowią dla nas naturalnych partnerów sparringowych. Walczymy z nimi od milionów lat, więc wykształciliśmy specjalne mechanizmy ochronne przeciwko robakom.
Przeszczep z kału
Brak pożytecznych bakterii w jelitach może doprowadzić do wielu chorób, w tym wyjątkowo przykrego rzekomobłoniastego zapalenia jelit. Stosowanie kolejnych antybiotyków często nie pomaga, a jeszcze bardziej szkodzi. Nowym pomysłem na przywrócenie równowagi w jelitach są transplantacje fekalne, czyli wprowadzenie do układu pokarmowego chorego bakterii pobranych od zdrowej osoby. Materiał do przeszczepu uzyskuje się z odchodów, oczyszcza tak, by pozostały same bakterie, a następnie aplikuje się albo w postaci lewatywy, albo poprzez rurkę sięgającą przez nos do żołądka czy jelita. Są już naukowe dowody na to, że taka terapia jest skuteczna.
Jednak cywilizacja zachodnia sprawiła, że pasożyty szybko wymarły. Postęp higieny oraz nowe metody produkcji i przechowywania żywności wyeliminowały większość pasożytów – nie tylko tych naprawdę niebezpiecznych. Układ odpornościowy został pozbawiony naturalnych przeciwników i wytwarzanych przez nich substancji pełniących rolę hamulców, a my zaczęliśmy z tego powodu cierpieć.
Przykład – objawy astmy to typowe reakcje obronne przeciw inwazji pasożytów. Zwężenie oskrzeli zapobiega przedostaniu się robaka w głąb ciała, gęsty śluz ma go unieruchomić, a silny kaszel wyrzuca na zewnątrz. Pozbawieni robaków współcześni ludzie reagują w ten sposób na zupełnie nieszkodliwe substancje. Co może pomóc? Jak się okazuje, właśnie robaki. „Oczywiście nie mówimy tu o tych najgroźniejszych dla zdrowia pasożytach, które przenikają do krwi czy atakują mózg. Wielki wpływ na nasz organizm – i to pozytywny – mogą mieć te stworzenia, które żyją w naszym układzie pokarmowym” – mówi prof. Joel Weinstock, szef działu gastroenterologii w Tufts-New England Medical Center, światowej sławy ekspert od stosowania pasożytów w medycynie.
Od blisko 30 lat prof. Weinstock zajmuje się pierwszym i na razie jedynym pasożytem leczniczym. To włosogłówka świńska (Trichuris suis) – robak atakujący trzodę chlewną, lecz nie człowieka. Jeśli połkniemy jego jaja, wykluje się z nich, ale szybko opuści nas drugim końcem układu pokarmowego. Nie wyrządzi szkód, może natomiast pomóc, regulując pracę naszego organizmu. Pierwsze dowody uzyskano dzięki pacjentom cierpiącym na wrzodziejące zapalenie jelit i chorobę Leśniowskiego-Crohna. W schorzeniach tych dochodzi do powstania stanu zapalnego w ścianie jelit, co objawia się uporczywymi biegunkami. Leczenie jest trudne – wymaga przejścia na dietę i stosowania silnych leków – i nie zawsze skuteczne. Wielu pacjentom z ciężką postacią choroby pomogła włosogłówka – jej obecność w przewodzie pokarmowym wyciszyła stan zapalny.
Rewolucja w medycynie?
„Bardzo dokładnie przebadaliśmy tego pasożyta. Potrafimy hodować go na dużą skalę w sterylnych warunkach, tak aby jego jaja można było stosować jako lek” – mówi prof. Weinstock. Jego odkryciem zainteresowało się kilka firm, które prowadzą badania kliniczne nad wykorzystaniem włosogłówki w terapii wielu chorób. Marzeniem uczonego jest zaoferowanie bezpiecznej robakoterapii wszystkim potrzebującym jej chorym, ale zawsze na receptę i pod ścisłym nadzorem lekarza. U niektórych osób można by nawet podawać pasożyty prewencyjnie, jak szczepionkę.
Zabójcze odchudzanie
Kilka lat temu do Polski dotarła moda na odchudzające kapsułki z jajami tasiemców. Można je kupić przez internet. Lekarze ostrzegają jednak, że lekarstwo może być groźniejsze od choroby. Tasiemce mogą wywoływać anemię i niedrożność jelit, a gatunek zwany bąblowcem potrafi nawet zaatakować mózg i doprowadzić do śmierci. „Odchudzanie tasiemcem to pomysł sprzed stu lat, ale do dziś nie ma żadnych dowodów na skuteczność takich zabiegów” – wyjaśnia prof. Joel Weinstock z Tufts-New England Medical Center.
Uczony nie obawia się, że pacjenci będą mieli opory przed stosowaniem takiego leku. „Jaja włosogłówki świńskiej są niewidoczne gołym okiem, nie pachną, nic potem z człowieka nie »wyłazi«. Wystarczy wypić porcję płynu, w którym się znajdują. W porównaniu z innymi lekami praktycznie nie dają skutków ubocznych. Czego tu się brzydzić?” – pyta prof. Weinstock.
Czy w przyszłości wystarczy podać ludziom leki zawierające te substancje, a nie robaki? „Możliwe, ale sądzę, że całe robaki będą skuteczniejsze. Można je z łatwością hodować, a ich jaja nadają się do użycia nawet przez 5–10 lat i nie muszą być przechowywane w lodówce. W niczym więc nie ustępują chemicznym lekom” – odpowiada prof. Weinstock.
Jego zdaniem medycynę czeka podobna rewolucja jak w przypadku bakterii wchodzących w skład fizjologicznej flory jelitowej. Tyle że badania nad dobroczynnymi mikrobami są w sporej części napędzane przez koncerny farmaceutyczne i spożywcze, zainteresowane sprzedażą probiotyków, jogurtów itd. Pasożytami, które znacznie trudniej jest wykryć i hodować, wielki biznes jeszcze się nie interesuje. Ale to się może zmienić, gdy pierwsza skuteczna robakoterapia trafi na rynek. „Myślę, że potrzebujemy na to jeszcze kilku lat. Tyle potrwa, bo muszą skończyć się trwające obecnie badania kliniczne” – mówi prof. Weinstock.
Zanim to jednak nastąpi, specjaliści odradzają jakiekolwiek eksperymentowanie z robakami na własną rękę. Z drugiej strony podkreślają, że obsesyjna dbałość o higienę też jest szkodliwa. „Wiemy, że mieszkańcy wsi i pracownicy rolni rzadziej zapadają na alergie i choroby autoimmunologiczne – bardzo możliwe, że także z powodu kontaktu z robakami. Pozwólmy więc dzieciom bawić się na podwórku i trochę się ubrudzić” – radzi prof. Weinstock.