Po II wojnie światowej między Polakami i Niemcami wybuchła kolejna batalia. Tym razem jej żołnierzami byli archeologowie, spierający się o słowiański rodowód Ziem Odzyskanych
Po II wojnie światowej Polska, w zamian za ziemie utracone na rzecz ZSRR, uzyskała terytoria należące wcześniej do Niemiec. Władzom PRL zależało jednak na tym, aby nie było to uzyskanie, lecz odzyskanie – nie reparacja wojenna, ale powrót na prastare, należne nam od wieków ziemie piastowskie. Szybko stało się jasne, że samo wysiedlenie ludności niemieckiej z Pomorza czy Śląska nie wystarczy, aby regiony te uczynić rdzennie polskimi czy szerzej – słowiańskimi. Należało postarać się o podbudowę ideologiczno-naukową, a tę zapewnić mogli jedynie historycy i archeologowie, którzy otrzymali misję do wykonania: spolonizować to, co przez wieki pozostawało w germańskich rękach. Czyli na Ziemiach Odzyskanych odnaleźć choćby najdrobniejsze ślady słowiańskiego administrowania, uwiarygodnić je i nagłośnić. Uzasadnić tezę, którą rzucił w 1945 roku historyk, twórca Instytutu Zachodniego Zygmunt Wojciechowski: „Jeżeli przez wędrówkę tę (chodzi o napływ niemieckich kolonistów – przyp. AG) przenikła do Polski pewna ilość krwi niemieckiej, to w każdym razie mniejsza od tej ilości krwi słowiańskiej, która pozostała na zachód od Odry, lub która – w czasach późniejszych – zgermanizowana została na pierwotnie rdzennych polskich obszarach nadodrzańskich”.
Ba – w odwecie za zagarnięcie naszych ziem nad Odrą – nasi historycy postanowili zakwestionować pewne symbole, kojarzące się niemal wyłącznie z III Rzeszą. Wybitny badacz Józef Kostrzewski ogłosił tezę, jakoby swastyka, choć oryginalnie pochodzi z Azji Mniejszej, była pięknym prasłowiańskim znakiem, zagarniętym bezprawnie przez nazistów. Można ją wszak odnaleźć choćby na prasłowiańskich naczyniach kultury amfor kulistych, odnalezionych w Rębkowie Parcelach w powiecie garwolińskim – dowodził, podając wiele innych przykładów.
ARCHEOLOGIA IDEOLOGICZNA
Machina propagandowa ruszyła z wielkim hukiem – transparenty, plakat i znaczki pocztowe informowały, że wracamy do macierzy, i tym razem na tysiąc lat. Albo jeszcze dłużej. W objazd po kraju ruszył Bolesław Bierut, pozdrawiający z trybuny mieszkańców piastowskiego Szczecina (gdzie miał się znajdować ośrodek kultu boga Trzygłowa) czy Wrocławia. Równocześnie rozpoczęły się prace badawcze, które – niezależnie od swego politycznego charakteru – w krótkim czasie miały wywindować rodzimą archeologię na najwyższy światowy poziom.
Jak napisał w jednym z artykułów profesor archeologii Przemysław Urbańczyk: „Archeolodzy byli mało przydatni w sferze bezpośredniej propagandy, przymusu czy produkcji, ale mieli do zaoferowania cenne narzędzia, które można było wykorzystać w walce ideologicznej”. Mieli kopać w ziemi, a odkrycia – jeśli zajdzie taka potrzeba – postarzać. Jak sławetną misę chrzcielną z Wiślicy, którą datowano na 2. poł. IX w., aby dało się uzasadnić tezę o obecności chrześcijan na naszych ziemiach jeszcze przed Mieszkiem (wiarę przynieśliby nam nie Niemcy, ale wysłannicy Cyryla i Metodego).
W 1949 r. władze zdecydowały o powołaniu do życia Kierownictwa Badań nad Początkami Państwa Polskiego. Sprawa zyskała więc olbrzymią rangę, zaś sam komitet (w 1951 roku zatrudniał już 221 osób, czyli tyle, ile przeciętne ministerstwo) – niemal nieograniczone fundusze na wypełnienie misji. Stający na jego czele profesorowie: historyk Aleksander Gieysztor oraz archeolog Witold Hensel (dla świętego spokoju wstąpił do Stronnictwa Demokratycznego, będącego satelitą partii komunistycznej) mieli za zadanie nie tylko szperać w księgach i kopać w ziemi, ale również pośredniczyć między światem nauki a światem polityki, czuwać, aby badania mieściły się w ideologicznym gorsecie. „Rzesze zaangażowanych w tamte badania archeologów nie zdawały sobie zapewne sprawy ze wszystkich niuansów politycznych przychylności państwowego skarbnika. Pocąc się w terenie i ślęcząc w pracowniach, wykonywali rutynowe czynności badawcze, nie zastanawiając się nad tym, czy ich wyniki mają wartość propagandową” – pisze Urbańczyk.
Państwo jednak dobrze wiedziało, czego chce – Stettin miał się stać Szczecinem, a Oppeln Opolem. Co więcej – ślady Prasłowian miały prowadzić dalej, za Odrę, aby dało się uzasadnić tezę, że choć nie rościmy sobie pretensji do Saksonii ani Brandenburgii, to jednak i one mają słowiański rodowód.
– To nie było szczególnie trudne zadanie – twierdzi profesor Andrzej Buko, dyrektor Instytutu Archeologii i Etnologii PAN (powstałego w miejsce KBnPPP i d. Instytutu Historii Kultury Materialnej PAN).
– Ślady obecności Słowian na naszych Ziemiach Zachodnich, podobnie jak po drugiej stronie Odry, także w samym Berlinie, są liczne i dokopanie się do nich nie stanowiło wielkiego wyzwania. Czy to jednak znaczy, że można mówić o terenach czysto słowiańskich? Nie, tak samo jak nie ma ziem wyłącznie niemieckich. Ludy wędrowały – jedne opuszczały dane terytorium, inne pojawiały się na nim i pozostawiały po sobie materialne ślady swojej obecności – mówi prof. Buko.
Władze PRL jednak nie interesowały się niuansami historii – ci historycy i archeologowie, którzy reprezentowali pogląd inny niż marksistowski (wielu deklarowało, że godzi się z nową doktryną, choć to nie była prawda), musieli opuścić scenę. Stanowili bowiem potencjalne zagrożenie. Tak jak wybitny przedwojenny archeolog Józef Kostrzewski, którego rola w tym wielkim zadaniu została zmarginalizowana. Było to dla Kostrzewskiego szczególnie bolesne. Jako współtwórca teorii, zakładającej ciągłość osadnictwa słowiańskiego na ziemiach polskich od czasów prehistorycznych, był w czasie II wojny światowej poszukiwany przez gestapo. Niemcy doskonale pamiętali mu sukcesy naukowe na tym polu – badania nad Słowiańszczyzną były wszak prowadzone także w dwudziestoleciu.
Historycy i archeologowie w pierwszych latach PRL mieli zresztą dodatkowo utrudnione zadanie: komunistom zależało również na tym, aby rozwój prapolskich plemion dokonywał się zgodnie marksistowską logiką dziejów.
– Dobrym przykładem jest powstawanie miast na naszych ziemiach. Włodarze PRL niewątpliwie życzyli sobie, aby udowodnić, iż rozwijały się one w miarę wzrostu sił wytwórczych – od zalążków do stanu, w jakim znalazły się u schyłku X wieku. W ten sam obiektywny sposób należało pokazać proces przekształcania organizacji wielkoplemiennych w państwa. Problem w tym, że nie ma żadnego związku pomiędzy owymi zalążkami z VIII czy IX wieku a grodami Mieszka czy Bolesława Chrobrego – twierdzi prof. Buko, autor wydanej niedawno „Archeologii Polski wczesnośredniowiecznej”. Czytamy w niej: „Archeolodzy tamtych lat w różnym stopniu okazali się chłonni na przyswojenie nowej wizji dziejów. Niektórzy byli zafascynowani nowymi czasami, podczas gdy inni, dla zachowania stanowisk i możliwości wykonywania pracy, posługiwali się (…) jedynie sloganami »nowej wiary«”.
PIAST GERMANINEM?
Postępy prac archeologicznych satysfakcjonowały Polaków. Dlatego sławny archeolog Konrad Jażdżewski mógł napisać: „Należy uznać tezę o stałym pobycie Słowian w dorzeczu Odry i Wisły od początku II okresu epoki brązu, tj. od czasów ok. 1300 roku przed Chrystusem, za naukowo udowodnioną i wolną od wewnętrznych sprzeczności. Teza ta zgoła nie wyklucza równoczesnego pobytu na tych ziemiach szeregu obcych, najeźdźczych grup ludnościowych, takich jak przede wszystkim Germanie i Celtowie, redukując tylko ich rolę do właściwych rozmiarów”.
Bój toczył się nie tylko o Ziemie Zachodnie, ale także wracające do Polski Prusy Wschodnie. W 1952 roku Józef Kostrzewski, podważając niemieckie pretensje do Warmii i Mazur, napisał na łamach pisma „Z otchłani wieków”: „Próby dopatrywania się na tym terenie w VI i VII w. jakichś reemigrantów germańskich (chodziło mu o pragermańskich Galindów – przyp. AG) zaliczyć trzeba do dziedziny fantazji, natomiast podkreślić należy istnienie wyraźnych związków handlowych północnego Mazowsza i Warmii z wschodniosłowiańską ludnością Ukrainy”. Polskiej walce o tożsamość Ziem Odzyskanych opór stawiali historycy z Niemiec Zachodnich, podważający tezy lansowane między Odrą a Bugiem. Ba – pojawiały się, między innymi, teorie, jakoby Piast był… Germaninem, który posiadał, w przeciwieństwie do Słowian, wrodzone zdolności organizacyjne i stworzył wspólnotę plemienną będącą zalążkiem Polski.
Nasi badacze, rzecz jasna, na bieżąco śledzili takie tezy i na łamach rodzimej prasy negowali ich zasadność. W 1953 roku ukazał się artykuł historyka Władysława Kowalenki pod znamiennym tytułem „Co mówi nauka Niemiec Zachodnich o polskich badaniach archeologicznych”. Według autora ideologia niemieckich rewanżystów nawiązuje do tradycji Herdera: „Jak wiadomo, od Herdera bierze swój początek teoria o germańskiej genezie państwa polskiego. Herder – co prawda – przyznawał Słowianom duże zalety, jak gościnność i łagodność, ale odmawiał przy tym wszelkich zdolności państwowotwórczych”. Następnie Kowalenko konkluduje: „Niemcy Zachodnie czujnie śledzą, przy pomocy dobrze zorganizowanego sztabu naukowego, każdy krok naszych badań naukowych w różnych dziedzinach, zwłaszcza dotyczących Ziem Zachodnich, i nie uznają ich za organiczną część Polski. Informacje o naszych osiągnięciach podają w takiej interpretacji, która nie oddaje istotnego ich stanu, lecz służy celom propagandy politycznej”.
Nieformalnym rzecznikiem tej operacji stał się pisarz historyczny Paweł Jasienica, który towarzyszył archeologom na ich stanowiskach i relacjonował stań badań nad Prasłowianami. I choć w latach 60. ten były oficer AK, adiutant słynnego „Łupaszki”, opuści jedynie słuszne ideologiczne pozycje, stając się obiektem drwin Władysława Gomułki oraz ofiarą intryg Służby Bepieczeństwa, w swym „Słowiańskim rodowodzie” pisał mniej więcej to, na co czekała władza.
Mniej więcej, bowiem w szczegółach twórczość Jasienicy cechowało pewne prawicowe odchylenie. Nie doceniał on roli mas – także słowiańskich – w procesach historycznych, zaś fascynowała go jednostka jako motor postępu. Władze przymykały jednak na to oko – ostatecznie zadaniem Jasienicy nie było wychwalanie socjalizmu, ale całej Słowiańszczyzny oraz władz PRL jako sponsora największych w Europie prac wykopaliskowych. Ważniejsze było to, że potrafił przekonać Polaków o odwiecznej solidarności Słowian, która wielokrotnie w historii okazywała się dla nas zbawienną. Na marginesie: ten argument był zresztą szczególnie ceniony przez Moskwę. W 1941 roku Stalin przeżył zawód ze strony teutońskiego sojusznika, który zbrojnie najechał Związek Radziecki – Generalissimus postanowił zwrócić się ku Słowianom. Powstał wówczas Komitet Wszechsłowiański – zalążek kilku instytucji naukowych w państwach bloku wschodniego. Między innymi Międzynarodowej Unii Archeologii Słowiańskiej, która zajmowała się pradziejami narodów państw socjalistycznych. Instytucja ta, jako niesłuszna ideologicznie, sama przeszła do historii. Wracając do Jasienicy: z dzisiejszego punktu widzenia niektóre jego książki wydają się realizacją państwowego zamówienia.
– To bardzo niesprawiedliwy pogląd – mówi prof. Buko. – Należy pamiętać o tym, że wtedy, kiedy Jasienica pisał swoje książki, stan wiedzy historycznej był zupełnie inny niż obecnie. Korzystał z dzieł, które powstały w latach 40., a także przed wojną, i nie miał prawa znać dorobku naukowego choćby lat 80. Zatem nie można go uważać za koniunkturalnego sojusznika władz.
Rzeczywiście, w kolejnych dekadach stanowiska badaczy polskich i niemieckich uległy pewnemu zbliżeniu, a poprawa stosunków politycznych na linii Warszawa-Bonn sprawiła, że wojna o historię Ziem Odzyskanych wytraciła impet z lat 40., 50. i 60. Przynależność do Polski prastarych ziem piastowskich przestała być traktowana jako stan przejściowy, a nowe pokolenia archeologów zaczęły szukać nowych terenów do badań.