Przed erą dronów było niebezpiecznie. Armia USA stawiała na jednoosobowe latające platformy

Dziś armia USA zapewne nie wyobraża sobie przeprowadzania misji bez udziału dronów latających i trudno się temu dziwić, bo dążenia do osiągnięcia ledwie namiastki możliwości tych bezzałogowców miały miejsce już w latach 50. ubiegłego wieku… i skończyły się paskudnie.
Drony najłatwiej strącać laserami, nie klasyczną amunicją /Fot. Unsplash

Drony najłatwiej strącać laserami, nie klasyczną amunicją /Fot. Unsplash

Armia USA łatała szalonymi pomysłami technologiczne braki

Dla żołnierzy możliwość latania nad polem bitwy, badania pozycji wroga, omijania przeszkód i lądowania w dowolnym miejscu bez potrzeby angażowania wielkich maszyn latających, była kusząca już w zeszłym wieku. Armia USA poszła jednak o krok dalej i w latach 50. postanowiła sprawdzić, jak wielki sens mają jednoosobowe śmigłowce w formie “platform latających”. Tego typu sprzęt miał zapewnić każdemu żołnierzowi możliwość latania w dowolnym terenie, jako “mały i prosty sprzęt”, którego można byłoby transportować ciężarówkami i wykorzystywać nawet bez dostępu do pasów startowych.

Czytaj też: USA zdradzą swoje tajemnice Tajwanowi. To dzięki nim amerykańska marynarka jest na szczycie

Innymi słowy, armia USA pragnęła stworzyć coś w rodzaju prostych jednoosobowych helikopterów, których funkcję aktualnie pełnią proste drony za ledwie kilka tysięcy dolarów. W tamtych czasach latające platformy musiały jednak stawiać czoła znacznie większej liczbie wyzwań oraz ograniczeń, takich jak stabilność, kontrola, bezpieczeństwo i koszty. Pomimo kilku testów i prób, żadna z nich nigdy nie osiągnęła finalnie statusu operacyjnego i ostatecznie sam pomysł został porzucony przez wojsko.

Czytaj też: Te niszczyciele to przyszłość marynarki USA. Pierwszy z nich zapisał się właśnie na kartach historii

W toku rozwoju tych latających platform firma Hiller Aircraft w 1953 roku stworzyła Latającą Platformę 1031, która to składała się z okrągłej platformy z dwoma przeciwbieżnymi śmigłami pod spodem, które to były napędzane silnikiem o mocy 44 koni mechanicznych. Pilot stał na szczycie platformy i kontrolował ją, przenosząc ciężar ciała w odpowiednie miejsca. Mógł rozpędzać się do prędkości aż 40 km/h i wznosić na pułap 4,57 metra, ale proces szkolenia był wymagający, każdy lot był krótki, a porywisty wiatr praktycznie go uniemożliwiał. Nic więc dziwnego, że armia po testach uznała tę platformę za nieodpowiednią do misji bojowych.

Czytaj też: USA musi spojrzeć prawdzie w oczy. Przyszłość latających czołgów stoi na kruchych filarach

W kolejnych latach powstawały następne potencjalne “jednosobowe platformy latające” pokroju HZ-1 Aerocycle, A-1 czy XRON-1 Rotorcycle. Każda kolejna platforma tego typu była jeszcze potężniejsza od wcześniejszej, ale finalnie dręczące je problemy związane nie tylko z samym lotem, ale też kosztami i proesem szkolenia, pogrążyły je na dobre. Z perspektywy czasu wiemy, że były one zwyczajnie zbyt ambitną i innowacyjną próbą stworzenia nowego typu samolotu dla pojedynczych żołnierzy, ale rozwój technologii sprawił, że z czasem w platformie można było zastąpić człowieka stosownym systemem i voila – tak oto powstały drony.