Szczupła, krótkowłosa Manon w koronkowej halce i seksownym pasie do pończoch, Violetta w czerwonej minisukience i dwunastocentymetrowych szpilkach? Tak prezentuje się w kreacjach najsłynniejsza śpiewaczka operowa ostatnich lat Rosjanka Anna Netrebko. Mówią o niej: sopran stulecia. W ubiegłym roku trafiła na listę stu najbardziej wpływowych osób prestiżowego „Time” (nie licząc okładki „Playboya”). W jej ślady idzie cała generacja śpiewaczek operowych: Danielle De Niese paradująca w baby doll jako kultowa Poppea, Nino Machaidze, która w sierpniu oczarowała publiczność Salzburga. To było niezwykłe przedstawienie „Romea i Julii”. Jak stwierdziła Katia Ricciarelli, żyjemy w dobie pięknych, zmysłowych śpiewaczek. To właściwie modelki o urzekających głosach. Żegnajcie soprany z nadwagą! Wielu melomanów może już tylko usychać z tęsknoty za tęgawą Montserrat Caballe – niezapomnianą Toscą, wielką Mimi, wzruszającą Liu. A co powiedziałby Verdi o Traviacie w zabójczych szpilkach? Czy Pucciniemu podobałaby się Netrebko – Manon w zmysłowym dezabilu?
To właśnie z powodu tego kompozytora przyjechałam do Pizy, przechodzę obok Teatru im. Giuseppe Verdiego. To ważne miejsce w życiu Giacomo Pucciniego. Miał 18 lat, gdy przyszedł tu pieszo, czy jak chcą niektórzy – przybył na grzbiecie muła z oddalonej o 30 km rodzinnej Lukki, aby zobaczyć „Aidę”. Już po pierwszych taktach uświadomił sobie, co go naprawdę interesuje. Nie mógł mieć pewności, że spod jego pióra wyjdą najsłynniejsze opery wszech czasów, ale zdał sobie sprawę, że nie ma ochoty być kapelmistrzem w lukkańskiej katedrze, jak jego przodkowie i wujek Fortunato Magi, u którego jako chłopiec szkolił się w grze na organach i który, nawiasem mówiąc, uważał go za niezdyscyplinowanego i mało pojętnego ucznia.
TRZY PERŁY W DZIEWIĘĆ LAT
Jadę do Torre Del Lago – miejscowości, którą autor „Cyganerii” kochał nade wszystko. Boczne uliczki mają muzyczne nazwy: via Tosca, via Turandot, Butterfly. Po raz pierwszy Puccini przyjechał tu w 1886 roku z przyjaciółmi na polowanie. Rok później zamieszkał z towarzyszką swego życia Elwirą Bonturi. Poznali się w 1884 roku, dwa lata później mieszkali już razem. Elwira opuściła męża i syna, zabierając ze sobą najmłodszą córkę Foscę. Skandal był ogromny. Najpierw wynajmowali niewielkie mieszkanko, bo na więcej Puccini nie mógł sobie pozwolić. Był autorem jednoaktówki „Le Villi” (spolszczonej jako „Duchy”, „Rusałki” lub „Willidy”) oraz opery „Edgar”. Dopiero raczkował. To na wsi nad jeziorem zaczął pisać „Manon Lescaut”. Opera odznaczała się zawiłym librettem, jednak bardziej skomplikowane miały okazać się perypetie miłosne autora partytury. Pełne uznanie przyniosła mu skomponowana w 1895 roku „Cyganeria”. Trzy lata później skończył „Toscę”. Kolejny sukces. Triumfalnego marszu nie przerwało nawet lodowate przyjęcie „Madame Butterfly”. 17 lutego 1904 roku podczas premiery w mediolańskiej La Scali gwizdom nie było końca, ale po stosownych przeróbkach historia nieszczęsnej gejszy Cio-cio-san, która popełniła samobójstwo, gdy odkryła, że jej mąż, amerykański oficer marynarki, nigdy jej nie kochał, została w Teatro Grande w Brescii nagrodzona rzęsistymi oklaskami, na stałe wchodząc do operowego panteonu. W ciągu dziewięciu lat Puccini nie tylko stworzył swoje trzy największe dzieła, ale i dorobił się fortuny. Nikt przed nim nie zbił takiego majątku, zapisując papier nutowy.
MUZY KRÓLA PIĘCIOLINII
Nie jest tajemnicą, że Giacomo Puccini – pracując nad nowym dziełem – miał z reguły nową muzę. Elwira, która nigdy nie była natchnieniem dla towarzysza swego życia, urządzała mu sceny zazdrości, ale w gruncie rzeczy wiedziała, że są to tylko przelotne miłostki. Poczuła się niepewnie dopiero wtedy, gdy w Turynie poznał Corinnę. Tym razem kompozytor zakochał się naprawdę. Nie mając ślubu z Elwirą (we Włoszech nie było wówczas rozwodów), zaproponował dziewczynie małżeństwo. I pewnie stanęliby na ślubnym kobiercu, gdyby 25 lutego 1903 roku, jadąc samochodem, Puccini nie stracił panowania nad kierownicą (prasa szeroko o tym pisała, ponieważ był pierwszą znaną osobą, która uległa wypadkowi).
Z ogólnymi obrażeniami i skomplikowanym złamaniem nogi kompozytor potrzebował opieki – przebywająca u siostry Elwira wróciła do domu. Następnego dnia została wdową, jej mąż Narciso umarł nagle i niespodziewanie – nie było przeszkód, żeby wreszcie zalegalizowała swój 17-letni konkubinat z Puccinim. „To jedyna uczciwa rzecz, jaką możesz zrobić. Pomyśl o waszym synu” – przekonywał kompozytora jego wydawca Giulio Riccordi. Arturo Toscanini też podzielał to zdanie. Siostry, Puccini miał ich sześć, przestrzegały brata, że Corinna to niezłe ziółko. Miały rację. Detektyw bez trudu odkrył, że ma innego kochanka. Ze złamanym sercem Puccini pisał ostatni akt „Madame Butterfly”. Piękna i nieszczęśliwa gejsza przebija się sztyletem w takt najbardziej tragicznych nut operowych wszech czasów. Tydzień później kompozytor poprowadził do ołtarza Elwirę.
Nic dziwnego, że przez sześć lat nie był w stanie skończyć swej następnej opery. „Dziewczyna z Zachodu”, której premiera odbyła się w Metropolitan Opera z udziałem Enrico Caruso, okazała się sukcesem, ale nie dotrzymuje już kroku poprzednim dziełom.
Główna bohaterka w niczym nie przypomina Mimi, Butterfly, Toski, to właścicielka gospody, której bywalcami są głównie poszukiwacze złota, pełna werwy i życia kobieta interesu. Jej pierwowzorem była sąsiadka Pucciniego Giulia Manfredi – prowadziła austerię „Emilio” nad jeziorem, tuż naprzeciwko posiadłości kompozytora.
Za godzinę mam spotkać się z wnuczką Pucciniego Simonettą Giurumello. W 1980 roku wniosła sprawę do sądu o uznanie ojcostwa na podstawie listów i zeznań przedstawionych przez nią świadków: że Antonio, jedyny syn Pucciniego i Elwiry, traktował ją jak córkę. To wystarczyło, żeby najwyższy włoski trybunał cywilny uznał jej racje. Zmieniwszy nazwisko na Puccini, była nauczycielka łaciny objęła we władanie spuściznę po słynnym dziadku.
„Kim była jej matka?” – zagaduję starszego mężczyznę, mieszkańca wioski. „Tancerką” – odpowiada. „W La Scali?” – pytam. „Ale gdzie tam! W różnych lokalach, wątpliwej reputacji”. „Myśli pan, że rzeczywiście jest wnuczką Pucciniego? W końcu nie przeprowadzono badań DNA”. „Co do tego nie ma wątpliwości, jego syn był, jak on, kobieciarzem. Puccini mieli to we krwi” – mówi mój rozmówca. W Torre Del Lago wiele osób podejrzewa się o geny Pucciniego. „Widziała pani muzealnego ogrodnika? Jest podobny do Pucciniego jak kropla wody”. „A poza tym, że lubił kobiety, jakim był człowiekiem?” – indaguję. „Typowy dorobkiewicz; kiedy się tu osiedlił, nie miał grosza przy duszy, jeździł na rowerze tak jak ja. Jak już się dorobił, to nigdy nikomu nie pomógł. Był sławny, to fakt, ale dobrym człowiekiem nie był. Miał w głowie tylko polowania, romanse, luksusowe samochody, jachty”. Rozmawiamy o austerii, którą w czasach kompozytora prowadziła Giulia Manfredi. Dowiaduję się, że ciągle należy do jej rodziny. „Reżyser Paolo Benvenuti odkrył, że to Giulia była kochanką Pucciniego, gdy pisał »Dziewczynę z Zachodu«, a nie jej kuzynka Doria, jak zawsze uważano” – mówię. „Nie było czego odkrywać. Wszyscy o tym wiedzą. Torre Del Lago to mała miejscowość, Puccini był jej jedynym sławnym mieszkańcem, historie jego miłostek zawsze się tu opowiadało. Przechodzą z pokolenia na pokolenie. Każdy wiedział, że miał nieślubnego syna z Giulią”.
Każdy oprócz żony! Elwira była przekonana, że towarzysz życia zdradza ją z pokojówką Dorią Manfredi. Zwiedzając dom Pucciniego, przyglądam się portretowi Elwiry. Nie grzeszyła urodą, ale wyglądała dystyngowanie w długiej białej sukni i upiętych w kok włosach. Trudno uwierzyć, że obrzuciła pokojówkę wyzwiskami. „Ty szmato, przestań uganiać się za moim mężem!” – krzyczała, nie bacząc na obecność gości. Upokorzona dziewczyna otruła się tabletkami. Trzy dni wiła się w bólach. Przeprowadzona po jej śmierci sekcja zwłok wykazała, że Doria była dziewicą. Nie mogła więc być kochanką mistrza i jego muzą. Dlaczego się nie broniła? Co ukrywała?
Przechodzę do gabinetu kompozytora. Patrzy na nas z wiszącego nad kominkiem portretu – młody, pełen nadziei. Miał 25 lat, studiował w Mediolanie, owdowiała w wieku 34 lat matka wystarała mu się o stypendium u królowej Małgorzaty. Albina musiała być silną kobietą, została sama z sześcioma córkami i pięcioletnim synem, oczekując kolejnego dziecka.
Na następnym obrazie Giacomo Puccini ma 38 lat, jest u szczytu kariery. Bogaty i sławny. Ostatni portret mistrza powstał w 1924 roku. Dystyngowany elegancki mężczyzna o nostalgicznym spojrzeniu. Jakby przeczuwał, że kilka miesięcy później, nocą, po raz ostatni usiądzie do ulubionego Forstera, na którym skomponował większość dzieł… O świcie włożył do walizki niedokończony manuskrypt III aktu opery „Turandot” (27 kartek) i zgodnie z zaleceniem profesora Torrigianiego pojechał do szpitala w Brukseli. Sam. 24 listopada 1924 roku miał operację nowotworu gardła. Pięć dni później, 29 listopada, tuż przed południem zmarł.
„Na każdym portrecie z papierosem w ustach, musiał odpalać jednego od drugiego, nic dziwnego, że umarł na raka” – szepcze korpulentna kobieta, która też zwiedza dom Pucciniego…
W garażu, niestety, nie zachowało się żadne z 17 aut kompozytora, jest natomiast międzynarodowe prawo jazdy z 1906 roku z fotografią kierowcy we francuskiej limuzynie wytwórni La Buire (nie miałam pojęcia, że zdjęcie musiało przedstawiać nie tylko kierowcę, ale przede wszystkim wehikuł). „Przepraszam, że nie mogliście państwo zobaczyć kaplicy, ale właśnie odbywa się msza w intencji rodziny Puccinich – w kaplicy spoczywa nie tylko kompozytor, ale i jego żona Elwira oraz ich syn Antonio i jego małżonka Rita” – informuje przewodniczka. Przez moment jestem sama w domu mistrza. Mam wrażenie, że z gabinetu kompozytora dochodzą dźwięki cudownej arii: „Tu, che di gel sei cinta” – to łabędzi śpiew Liu, za chwilę umilknie na zawsze, przebijając się sztyletem. Ależ rozpacza po jej śmierci biedny Timur, król na wygnaniu. To jedna z najładniejszych barytonowych arii. Dokładnie dwa takty po słowach: „Liu, poesia”, kończących tragiczny śpiew tatarskiego króla nad ciałem Liu, Arturo Toscanini podczas premiery w Mediolanie zatrzymał dyrygencką pałeczkę, mówiąc: „Tu kończy się opera, bo napisawszy te nuty, mistrz umarł”. Dopiero po chwili dyrygent ponownie uniósł batutę, zapoznając publiczność z owym szczęśliwym zakończeniem, nieprzystającym do opowieści o zimnej Turandot, które jemu samemu nigdy się nie podobało. Wyszło spod ręki neapolitańczyka Franco Alfano. Napisał je na zamówienie rodziny zmarłego kompozytora. Alfano komponował opery i balety, jak chociażby „Vesuvius” czy „Napoli”. Nie podejrzewał, że podejmując się dokończenia dzieła zmarłego kolegi, na zawsze pozostanie w jego cieniu. Dlaczego Giacomo Puccini osobiście nie ukończył swej ostatniej opery? Przecież pracował nad nią przeszło cztery lata…
WNUCZKA DOMNIEMANA
Słyszę zmęczone kroki. Przygarbiona kobieta o pooranej zmarszczkami twarzy patrzy na mnie pytająco. „Czekam na Simonettę Puccini” – tłumaczę. „To ja” – odpowiada. „To nie jest dobry początek – przemyka mi przez głowę. Wiem, że zawsze podkreśla swoje podobieństwo do dziadka, to dla niej powód do dumy. Nie rozpoznałam jej, bo na zdjęciu, opublikowanym w prasie z okazji jej niedawnej wizyty w Bostonie, wyglądała jakieś 20 lat młodziej.
Starsza pani najpierw prowadzi mnie do kaplicy, wie, że jej nie widziałam. Potem siadamy w niewielkim pokoju. „Polacy to wielki naród, są tacy religijni i kochają muzykę” – mówi. Nie jestem pewna żadnego z tych stwierdzeń, ale oczywiście przytakuję. To miły gest z jej strony. „Szczerze mówiąc, nie mam pojęcia, jak mogłam pani nie poznać. Jest pani tak podobna do swojego słynnego przodka” – odwdzięczam się. Chciałabym zapytać o Pucciniego, jakim był człowiekiem, czy opowiadał jej bajki, czy brał ją na kolana, ale przecież nie jest typową wnuczką. Urodziła się w 1929 roku, pięć lat po śmierci kompozytora. Pewnie nie byłby zachwycony, że nosi jego nazwisko. W końcu nawet jej naturalny ojciec Antonio, jedyny ślubny syn Giacomo Pucciniego, nigdy jej nie uznał za córkę, chociaż nie miał potomstwa z żoną Ritą. Postarała się o to 34 lata po jego śmierci. W sądzie.
Rozmawiamy o jubileuszu, o imprezach i uroczystościach rozsianych po całym świecie, na które jest, jako jedyna wnuczka słynnego kompozytora, zapraszana. Pytam, czy ukaże się jakaś nowa biografia – najważniejsza jak dotąd książka o Puccinim wyszła spod pióra Mosco Carnera ponad pół wieku temu i jest mocno zabarwiona ideami Zygmunta Freuda, który mówił o tzw. archetypie operowym (barytony, czyli ojcowie lub rywale w miłości, walczą z tenorami kochankami o względy heroin – sopranów). Według biografa Puccini zmieniał kochanki jak rękawiczki, ponieważ był nieszczęśliwy. Osierocony w wieku pięciu lat przez ojca interesował się kobietami, które mógł zdominować – w ten sposób nieświadomie starał się przełamać swą uległość wobec matki. Jego kochanki – podobnie jak bohaterki większości jego oper – to kobiety „upadłe”, „niegodne”. Pozbawione honoru przedstawicielki płci pięknej są rywalkami matki, to sposób, aby ją upokorzyć. Ba! W swojej freudowskiej interpretacji Carner doszukuje się w splatających się ze sobą twórczości i biografii implikacji kazirodczych i sadystyczno-masochistycznych! To, co mogło w latach 50. wydawać się właściwym kluczem do odbioru Pucciniego, dziś trąci myszką i śmieszy. Według autora biografii, zatytułowanej bez wielkich pretensji „Puccini”, operowym portretem matki kompozytora jest zimna Turandot – obwieszczająca, że żaden mężczyzna jej nie posiądzie. Biedna Albina, czym sobie zasłużyła na taką opinię! Moim zdaniem Turandot to raczej kłótliwa Elwira. Ale bez żartów! W jednym punkcie zgadzam się z Mosco Carnerem, to nie choroba przeszkodziła Pucciniemu w dokończeniu opery. To zbyt banalne.
Puccini rozpoczął pracę nad „Turandot” w 1920 roku. Zaprzyjaźniony z kompozytorem baron Fassini przywiózł mu z podróży pozytywkę z chińską muzyką. Puccini był oczarowany. Nad librettem opartym na teatralnej bajce Carlo Gozziego pracowali Renato Simoni i Giuseppe Adami. Do opowieści o pięknej i zimnej Turandot Puccini dodał postać Liu. To bez wątpienia drugoplanowa bohaterka – skromna niewolnica na dworze Timura, do której pewnego dnia uśmiechnął się syn tatarskiego króla, przystojny Calaf. Liu zakochała się w tym uśmiechu – z miłości do syna została przy jego ojcu, kiedy skazano go na wygnanie. A kiedy w Pekinie Turandot poddała ją okrutnym torturom, chcąc dowiedzieć się imienia nieznanego młodzieńca, który rozwikłał trzy zadane przez nią szarady, wybrała śmierć aniżeli zdradę. Jej ostatnia aria to przejmujący śpiew zakochanej kobiety. Niektórzy badacze twierdzą, że Puccini zrobił błąd dramaturgiczny – epizodyczna postać stała się bohaterką pierwszoplanową. Ale czy rzeczywiście fabuła wymknęła mu się z rąk? Cóż mógł dodać po samobójczej śmierci Liu? Niełatwo było wrócić do pary Calaf–Turandot.
MISTRZ I POKOJÓWKA
Dlaczego kompozytor tak kochał tę postać? Kim była naprawdę Liu? A jeśli akcja tej opery tak naprawdę nie toczy się w dalekim Pekinie, lecz w toskańskiej wsi nad jeziorem? We wrześniu 1908 roku Giacomo Puccini wysłał z mediolańskiego hotelu telegram do Torre Del Lago, aby służba przygotowała dom na jego przyjazd. Pokojówka Doria Manfredi, otwierając pustą rezydencję, natknęła się na Foscę, córkę Elwiry z pierwszego małżeństwa, w niedwuznacznej sytuacji z Guelfo Civininim, autorem libretta „Dziewczyny z Zachodu”. Fosca była już wtedy żoną impresaria swego ojczyma. Bojąc się, że pokojówka wyjawi jej sekret, uznała, że najlepszą obroną jest atak i oskarżyła Dorię o romans z Puccinim. Resztę już znamy: Elwira wpadła w szał i kilkakrotnie obrzuciła dziewczynę publicznie wyzwiskami, zarzucając jej, że ugania się za Puccinim. Doria, nie chcąc zdradzić swego pracodawcy (pewnie sekretnie się w nim kochała) ani wydać swej kuzynki, wybrała samobójstwo. Oto prawdziwa Liu!
Po śmierci Dorii Liu Elwira opuściła męża, a zdradzony librecista Foscę. Nie na długo jednak. Kiedy Fosca została bez pieniędzy, wyznała matce prawdę, prosząc ją o pomoc. Ponieważ Elwira też nie miała wystarczających środków do życia, a na dodatek rodzina Dorii wniosła do sądu sprawę przeciwko niej, utrzymując, że to jej fałszywe pomówienia doprowadziły do tragicznej śmierci dziewczyny – w skrusze poprosiła męża o ratunek. Mistrz, który jako jedyny zarabiał w tej rodzinie pieniądze, i to ogromne, zapłacił Manfredim, żeby wycofali oskarżenie przeciwko Elwirze i pozwolił jej wrócić do domu. Upokorzona i wdzięczna za wyratowanie z opresji (groziły jej trzy lata więzienia) przestała być dociekliwa. Puccini mógł spokojnie romansować, z kim chciał. Jego związek z Giulią, kuzynką Dorii, trwał do końca jego życia. W czerwcu 1923 roku Giulia urodziła syna, któremu nadali imię Antonio (tak samo miał na imię syn jego i Elwiry).
Antonio Manfredi nigdy nie dowiedział się, kim był jego rodzic. Matka trzymała to w tajemnicy. Nieślubny syn Pucciniego i właścicielki austerii zmarł w biedzie w 1988 roku. W spadku zostawił swojej córce Nadii sporych rozmiarów kufer z pamiątkami po matce. Nigdy nie zajrzał do środka. Nadia przekazała kufer reżyserowi Paolo Benvenutiemu, który, idąc po nitce do kłębka, któregoś dnia odwiedził ją w mieszkaniu w Pizie i zapytał: „Czy pani wie, że prawdopodobnie jest wnuczką Pucciniego?”. Za jego namową Nadia wniosła sprawę do sądu; chce udowodnić, że jej ojciec był synem kompozytora. W dobie badań DNA nie będzie to trudne. Simonetta Puccini, jedyna obecnie spadkobierczyni rodu, uważa, że jest to atak na jej dziadka. Kazała rozwiesić plakaty z apelem o szacunek dla prywatnego życia kompozytora i jego rodziny.
„Co pani sądzi o roszczeniach Nadii?” – pytam Simonettę. Jej twarz tężeje. „Nie chcę o tym mówić, to wszystko bzdury i pomówienia”. W pierwszej chwili chcę jej przypomnieć, że przecież ona sama 28 lat temu stanęła przed sądem, aby dowieść swego pokrewieństwa z muzykiem. Nie byłby tym zachwycony. Rezygnuję jednak i pytam jedynie, czy mogę zrobić jej zdjęcie. Nie zgadza się, tłumacząc, że przyśle mi je jej biuro (teraz rozumiem, dlaczego w prasie wygląda 20 lat młodziej). Nasze pożegnanie byłoby dość chłodne, gdyby nie miauczenie. „To Orlandino” – mówi, biorąc na ręce burego kotka. Razem odprowadzają mnie do bramki.
„Gdzie jest najbliższy przystanek?” – pytam wsiadającą do samochodu kobietę. Muszę złapać pociąg do Pizy. Mam szczęście. Kobieta podrzuci mnie do Viareggio, skąd będę mogła dostać się do Pizy. Podczas podróży rozmawiamy o Puccinim. „Babcia opowiadała, że był bardzo przystojny, elegancki, wyperfumowany. Miejscowe kobiety padały jak dojrzałe gruszki u jego stóp” – mówi. Pytam, czy według niej Nadia ma szanse na wykazanie, że jej ojciec był synem kompozytora? „Oczywiście. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Wszyscy wiedzieli, że miał nieślubnego syna z kuzynką tej biedaczki, co się zabiła. Simonetta nie chce, żeby prawda wyszła na jaw, bo widzi pani, w grę wchodzą pieniądze. Ona jest strasznie skąpa. Po co jej takie bogactwo? Przecież jest stara, nie ma dzieci, nigdy nie wyszła za mąż”. Kiedy Puccini zmarł, jego majątek oceniano na 100 milionów dolarów. Syn kompozytora Antonio, którego Puccini uczynił jedynym spadkobiercą, zmarł bezdzietnie w 1946 roku i nigdy nie uznał nieślubnej Simonetty za córkę. Wszystko zostawił więc swojej żonie Ricie, a po niej majątek odziedziczył jej brat Livio dell’Anna, który umarł bezpotomnie w 1986 roku.
NIE CHODZI O PIENIĄDZE?
Adwokat Aldo Giarizzo, zajmujący się z urzędu majątkiem rodziny Puccinich, uważa, że spuściznę kompozytora przetrwonił Pasquale Belladonna, wieloletni majordomus ostatniego dziedzica fortuny kompozytora. Obecnie pędzi wesoły żywot między komfortowym mieszkaniem w najbogatszej dzielnicy Mediolanu i luksusowym apartamentem w Monte Carlo.
Nazajutrz w Pizie jadę do peryferyjnej dzielnicy Cisanello. Szukam Nadii. Wiem tylko tyle, że mieszka w bloku komunalnym. Po 20 minutach wyskakuję na właściwym przystanku. Podchodzę do mężczyzny wyglądającego na portiera, tłumaczę, że szukam Nadii Manfredi, Lo Sacco po mężu. Nie zna jej, ale wie, gdzie stoi blok komunalny. Sprawdzam nazwiska przy domofonie. Jest! Naciskam przycisk. Odpowiada mi męski głos. Tłumaczę, kim jestem; mówi, żebym porozmawiała z reżyserem Benvenutim. „Chętnie bym z nim pogawędziła, gdyby to on był wnukiem Pucciniego” – żartuję. „Właściwie chciałabym tylko poznać pańską żonę, porozmawiamy, napijemy się kawy, nie ma w tym nic złego” (kawa jest we Włoszech jak szklanka wody dla chorego w Polsce, nie odmawia się jej nikomu). Fabio wychyla się przez okno i macha mi ręką. Odmachuję. „Nie ma żony, ale powinna wrócić około pierwszej, niech pani zanotuje telefon!” – krzyczy.
Dzwonię. Zaprasza na filiżankę kawy. Siedzimy w niewielkiej, skromnie urządzonej kuchni. „Widzi pani, mi nie chodzi o pieniądze, chciałabym odkryć prawdę. Mój ojciec był zawsze przygnębiony, musiał być nieszczęśliwy. Nie jest łatwo czuć się bękartem. Niechcianym dzieckiem”. Nadia jest prostą kobietą. „Wszystko zawdzięczam Benvenutiemu i jego żonie, sama nie mam ani wiedzy, jestem zwykłą gospodynią domową, ani pieniędzy, żeby pójść do sądu” – mówi. Podczas mojej wizyty mam okazję poznać jej córkę i wnuka. Ma dziesięć lat. Patrząc na niego, zdaję sobie sprawę, że dokładnie tak musiał wyglądać sławny Giacomo Puccini, kiedy jako wyrostek szkolił się w grze na organach u swego wuja Fortunato.
KOMPOZYTOR SKŁADA BROŃ
Wiem, słuchanie muzyki klasycznej w pociągu to profanacja. Ale mam przed sobą sześciogodzinną podróż. „Principessa di morte, principessa di gelo!” – śpiewa Calaf. Tak zaczyna się końcowy fragment opery „Turandot”. Jego autorem jest Franco Alfano. Jego wersja jest najstarsza, ale nie jedyna; przez 12 lat zapiski Pucciniego studiowała amerykańska kompozytorka Janet Maguire, jej zakończenie było gotowe w 1988 roku, ale nigdy nie zostało publicznie wykonane. Więcej szczęścia miał Luciano Berio, który swą wersję opublikował w 2001 roku. Obecnie nad finałem opery pracuje Chińczyk Hao Weiya – podobno wraca do tematu popularnej w Kraju Środka pieśni jaśminu. Piękny młodzieniec wierzy, że swymi gorącymi pocałunkami obudzi zimne serce Turandot. Wyniosła księżniczka opiera się; zrazu nieczuła szybko topnieje w jego objęciach. Czy to jest miłość, czy tylko pożądanie? Wygląda na to, że okrutnica zapałała uczuciem, bo oto obwieszcza imię nieznanego młodzieńca – Miłość. Tłum wiwatuje na cześć pary. Tak kończy się bajka w trzech aktach, pięciu obrazach.
Jak zwykle, końcowy duet Calafa i Turandot rozczarował mnie. Dramatycznie i muzycznie. Nie mam pojęcia, czy prawdą jest, że Alfano, przynajmniej w pierwszej wersji, wierny był szkicom zostawionym przez Pucciniego – podobno poprosił o partyturę zaledwie kilka dni przed oddaniem zleconej mu pracy – czy też odwrotnie, ślęczał nad nią tak wytrwale, że prawie oślepł na prawe oko i musiał trzy miesiące leżeć w ciemnym pokoju i nie stworzył godnego zwieńczenia opery. Punkt kulminacyjny to śmierć Liu. I jej ostatni śpiew. Historia biednej Dorii poruszyła Pucciniego jak żadne inne wydarzenie w jego życiu – oddawszy jej hołd, wspiął się na artystyczny parnas.
Jak mógł Alfano mierzyć się z mistrzem, skoro sam Puccini zdawał sobie sprawę, że nic bardziej wzruszającego nie wyjdzie spod jego ręki. Wyciąg fortepianowy samobójstwa Liu gotowy był już w listopadzie 1923 roku, na rok przed śmiercią kompozytora. O której przecież nie wiedział. Nie śmierć przeszkodziła mu w dokończeniu opery, lecz świadomość, że nic wspanialszego nie stworzy. Złożył broń. Nie bez buntu. Ale w końcu to takie ludzkie.