Apple: Robaczywe jabłko

Apple to najmodniejsza, najfajniejsza i najbardziej innowacyjna firma świata. Ten wizerunek ma niestety dosyć luźny związek z rzeczywistością.

Sześćset dwadzieścia miliardów dolarów, i ciągle rośnie – giełdowa wycena amerykańskiej spółki Apple dwukrotnie przekracza wartość drugiej w kolejności firmy świata: Exxon Mobil. Rynek wycenia znacznie wyżej firmę, bez której produktów konsumenci mogą się obejść, od tej, która zapewnia paliwo napędzające gospodarkę. Olbrzymi sukces Apple to efekt skutecznego połączenia kreatywności z hippisowskimi ideałami, które zawsze były eksponowane w materiałach promocyjnych firmy. W reklamówce z roku 1984 firma odwoływała się do apokaliptycznej wizji George’a Orwella, sugerując, że prawdziwa wolność może przetrwać tylko pod logiem Maca. W filmiku, zrealizowanym przez samego Ridleya Scotta zastępy ponurych, zahipnotyzowanych wyznawców Wielkiego Brata zostały wyzwolone za pomocą młota, którym wymachiwała młoda, atrakcyjna atletka. Świeży, wolny jak ptak Apple kontra kostyczne i represyjne korporacje – to schemat, który funkcjonuje do dziś. Tyle że firma z romantycznego bohatera już dawno zmieniła się w Wielkiego Brata.

Moralność Kalego

Jak na spadkobiercę hippisowskiej rewolty Apple zdecydowanie za dużo czasu spędza w sądzie. Jego prawnicy atakują bez pardonu każdego, kto konkuruje z firmą na rynku urządzeń przenośnych i smartfonów. Złożyli już  trzynaście pozwów przeciwko Nokii, dwadzieścia przeciwko HTC, jeden przeciw Motorola Mobility (przejętej niedawno przez Google), cztery przeciw Samsungowi i dwa, w których oskarżają o naruszenie patentów upadłego fotograficznego giganta Kodaka. Śledząc medialne doniesienia, można odnieść wrażenie, że kalifornijski gigant walczy w  słusznej sprawie, broniąc swoich rewolucyjnych wynalazków. Rzeczywistość sądowa jest nieco inna. Apple wygrał co prawda z Samsungiem proces w USA, ale już w Japonii i Wielkiej Brytanii sądy uznały, że firma nie ma monopolu na dotykowe smartfony i tablety.

Sądowa strategia Apple kojarzy się trochę z moralnością Kalego. Prawnicy ruszają do ataku za każdym razem, gdy ktoś ośmieli się choćby zainspirować pomysłami firmowanymi przez koncern Steve’a  Jobsa. Zapominają przy tym, że pierwsze sukcesy Steve Jobs też zawdzięcza skopiowaniu wynalazków innych. Pomysł na sterowany myszą komputer, w którym męczące rzędy kodów zostają zastąpione grafiką wyświetlaną na ekranie, Jobs podpatrzył podczas wizyty w  laboratorium Xerox w Palo Alto i natychmiast zastosował go w swoim komputerze Lisy. Nie przeszkodziło to Apple’owi pozwać w marcu 1988 roku Microsoftu za… skopiowanie tych rozwiązań w programie Windows. To nie jedyny przykład, wskazujący że nie wszystkie patenty Apple’a to owoc wizjonerskich pomysłów Steve’a Jobsa. Jego firma, jak każda inna w tej branży, karmi się innowacyjnymi projektami. Przejęta przez Apple’a firma AuthenTec ma łącznie 200 patentów dotyczących np. identyfikacji odcisków palców; inna, FingerWorks, opatentowała 13 pomysłów na rozpoznawanie gestów na ekranach dotykowych. Polując na patenty, Apple nie waha się współpracować z najgroźniejszymi konkurentami, takimi jak Google, LG, HTC czy Microsoft, dzieląc między siebie patentowy dorobek Kodaka czy Nortela.

Monopol doskonały

Apple nie ogranicza się do nękania konkurentów pozwami o naruszenie patentów. Firma pilnie strzeże swojej dominującej pozycji. Dlatego usuwa z najnowszych iPhone’ów bezpośredni dostęp do YouTube i dotychczasowej wersji map. Wszystko to wyłącznie dlatego, że właścicielem obu usług jest Google. Do niedawna Apple’owi to nie przeszkadzało.

Odkąd jednak Android, system operacyjny Google, zaczął odbierać klientów firmie Steve’a Jobsa, Apple wyciął związane z konkurentem aplikacje ze swoich produktów. Był to strzał w stopę: nawet najwierniejsi użytkownicy iPhone’ów się wściekli, bo nowa aplikacja do nawigacji jest zupełnie bezużyteczna. „The Economist” szacuje, że osiągnięcie poziomu Google Maps zajmie Apple’owi co najmniej trzy lata. Interesy klientów przyzwyczajonych do jakości produktów z jabłuszkiem zeszły w tym wypadku na dalszy plan. Nie pierwszy zresztą raz. Apple blokuje możliwość prostego kopiowania muzyki z iPoda do komputera. Wcześniej przez wiele lat muzyki ze sklepu internetowego iTunes można było słuchać  wyłącznie na urządzeniach z  jabłuszkiem. Firma tłumaczyła to zwalczaniem piractwa, dopóki urząd antymonopolowy w USA nie zakazał tej praktyki.

Wiele wątpliwości budzi także sposób selekcjonowania programów, które mogą działać na urządzeniach produkowanych przez Apple. Poza eliminowaniem potencjalnych wirusów firma bez litości wycina także potencjalną konkurencję. Dlatego też na smartfonach i tabletach z jabłuszkiem nie działają aplikacje do wysyłania wiadomości tekstowych i prowadzenia rozmów głosowych przez internet bez płacenia operatorom. Nie da się także skorzystać ze Spotify, popularnego serwisu, umożliwiającego legalne i darmowe słuchanie muzyki, co zagrażałoby pozycji iTunes. Z internetowego sklepu AppStore znikają też programy, które zmieniają urządzenia Apple’a w przenośne głośniki; programy odtwarzające pliki wideo, które obsługują więcej formatów, niż zezwala producent, a także drobne programy rozszerzające lub poprawiające niektóre funkcje telefonu.

 

Duże koncerny, takie jak Google ze swoim Google Voice, potrafią na drodze prawnej zmusić Apple do otworzenia wrót swojego sklepu z aplikacjami. Na to trzeba jednak determinacji w walce z gigantem, z którym lepiej nie zadzierać. W 2005 r. Steve Jobs kazał usunąć z internetowej księgarni handlującej książkami na iPada wszystkie tytuły oferowane przez wydawnictwo John Wiley & Sons. Była to zemsta za publikację „iCon: Steve Jobs”, biografii Jobsa, której on sam nie autoryzował. Partnerzy biznesowi Apple grają więc raczej tak, jak im następca Jobsa – Tim Cook zagra, mogąc tylko liczyć, że firma w końcu zmieni zdanie. Doświadczył tego wydawca „Financial Times”, którego program do przeglądania wydań dziennika na tablecie był blokowany przez Apple, dopóki FT nie zgodził się dzielić zyskami z opłat subskrypcyjnych.

Dziś każda gazeta, dodatkowo płatne poziomy w grach, opcje rozszerzające funkcje programów czy jakiekolwiek inne źródło zysków dla twórców korzystających z AppStore to także strumień pieniędzy dla Apple. Firma zagarnia aż 30 centów z każdego wydanego przez klienta dolara.

Fabryka samobójców

Rozgrywając marketingowo tęsknoty klientów za wolnością i kreatywnością, firma Apple niewiele różni się dziś od kojarzonych z Wielkim Bratem koncernów molochów, przeciw którym się buntowała w początkach swojego istnienia. Jedno ze zgłoszeń patentowych Apple – numer 8,254,902 – to „sposób i metoda na zdalne wyłączanie funkcjonalności urządzenia w zależności od lokalizacji”. Można wyobrazić sobie, że urządzenia nadawcze współpracujące z tym systemem, zainstalowane np. w kinie czy w  teatrze, będą blokować próby nielegalnej rejestracji filmów czy widowisk. Tę samą technologię można też niestety wykorzystać do blokowania niewygodnych dla władz zamieszek, protestów czy choćby relacji z posiedzeń parlamentarnych komisji. 

Ostatnie lata rozwoju Apple położyły kres złudzeniom, że założona przez kalifornijskich hippisów firma traktuje klientów i pracowników inaczej niż wielkie koncerny. Ciosem dla reputacji Apple była fala samobójstw pracowników Foxconnu, składających w Chinach urządzenia Apple. Mieszkający w ciasnych kampusach robotnicy byli tak słabo opłacani, że zamach na własne życie i wypłacone rodzinom odszkodowanie traktowali jako rozsądny sposób na poprawienie sytuacji materialnej rodzin. Po upublicznieniu tych informacji koncern zatrudnił w Chinach psychologów oraz, na wszelki wypadek, owinął fabryki siatkami, by nikt nie mógł wyskoczyć z okna. Chyba niewiele to zmieniło, bo we wrześniu tego roku dziennik „China Daily” poinformował, że do produkcji premierowego iPhone 5 zapędzono studentów z miasta Huai’an w prowincji Jiangsu. Zawieszono wykłady i ciężarówkami dostarczano ich do fabryk, które nie nadążały z produkcją modnego gadżetu. Oczywiście firma Steve’a  Jobsa nie do końca ponosi odpowiedzialność za wybryki podwykonawców, zwłaszcza w krajach takich jak Chiny. Problem w tym, że Apple równie źle traktuje klientów, których z takim zapałem wyzwalał z niewoli Wielkiego Brata w reklamówce, nakręconej w 1984 r. 

Sekta Steve’a Jobsa

Apple uwielbia decydować o tym, co wolno a czego nie wolno użytkownikom.

Trwają już prace nad wprowadzeniem cenzury wiadomości tekstowych tak, by użytkownicy nie mogli sobie przesyłać wiadomości o treściach „tylko dla dorosłych”. Firma zablokowała też możliwość instalacji Adobe Flash na swoich urządzeniach przenośnych, doprowadzając do rynkowej klęski najpopularniejszy do niedawna program do animacji. 

Wiele do życzenia pozostawia także polityka informacyjna firmy, znanej z obsesji na punkcie utrzymywania w tajemnicy szczegółów swojej działalności i produktów. To oczywiście podtrzymuje mit założycielski i z pewnością jest ważną częścią korporacyjnego wizerunku. Tyle że Steve Jobs miał zwyczaj osobiście odpisywać na e-maile. Biuro prasowe firmy nie jest już tak chętne do komentowania. Za każdym razem, gdy pojawiają się kłopoty, firma miga się od odpowiedzialności. Kiedy już nie ma wyjścia, proponuje kuriozalne rozwiązania. Gdy użytkownicy, a wraz z nimi media, zaczęli narzekać na kiepski poziom sygnału komórkowego w iPhonie 4, po tygodniach zaprzeczania firma opublikowała zalecenia, dotyczące „właściwego sposobu trzymania telefonu podczas rozmowy”. Okazało się, że iPhone 4 jest sam w sobie genialnie skonstruowanym urządzeniem. Jedyny problem to ciało użytkownika ekranujące rzekomo odbierany sygnał. Najciekawsze jest jednak to, że wierni wyznawcy sekty Steve’a Jobsa i tak w to wszystko wierzą. Dzięki nim Apple nadal cieszy się reputacją alternatywnej firmy dla wybranych, będącej ucieleśnieniem hippisowskiej wolności i kreatywności zamkniętych w eleganckiej, aluminiowej lub plastikowej obudowie.