W swoich książkach i artykułach Dunbar – patrząc przez pryzmat ewolucyjnej przeszłości człowieka – wyjaśnia mechanizmy regulujące funkcjonowanie współczesnych społeczeństw. Jest autorem hipotezy, zgodnie z którą istnieje maksymalna liczba (ok. 150) osób, z którymi człowiek jest w stanie utrzymywać bliskie relacje. Dunbar przebywał w Polsce na zaproszenie organizatorów III Międzynarodowej Konferencji Polskiego Towarzystwa Nauk o Człowieku i Ewolucji (PTNCE) w Toruniu.
Anna Ślązak: Na początku XIX w. w miastach żyło zaledwie 2,4 proc. populacji świata, a według ONZ od 2008 r. w miastach mieszka już ponad połowa wszystkich ludzi żyjących na Ziemi. Jak na proces urbanizacji patrzy antropolog?
Robin Dunbar: Z ewolucyjnego punktu widzenia mieszkanie w miastach to dla nas – ludzi – nowość: żyjemy w ten sposób najwyżej od ok. 8 tys. lat. Wcześniej, przez jakiś milion lat, żyliśmy jako wędrowni łowcy i zbieracze w niewielkich, elastycznych grupach, liczących ok. 150 osób. Nie wszyscy członkowie tych społeczności przebywali razem: rozpraszali się oni i przebywali w mniejszych obozach na terenie określonego terytorium całej grupy. Z czasem jednak zaczęli żyć razem w wioskach. Wydaje się, że zmusiły ich do tego najazdy, ataki sąsiadów. Presja z ich strony była tak duża, że osiedlanie stało się mechanizmem obronnym. Wspólne życie w wioskach, budowa ogrodzeń czy murów, oznaczały bezpieczeństwo i możliwość skuteczniejszej obrony.
Z czasem osady rozrastały się, powstawały miasta, które tworzyły alianse z innymi miastami. Ich wielkość spowodowała jednak inny problem: stresy i napięcia związane z życiem w tak dużej gromadzie.
Zwierzęta społeczne posiadają mechanizmy, które pozwalają rozładowywać napięcia i dobrze funkcjonować w grupach.
Wszystkie małpy, w tym człekokształtne, żyją bardzo blisko siebie – w dosłownym, fizycznym sensie, i utrzymują silne więzi społeczne. Jest z tym jednak problem, gdyż w takim układzie stale się na kogoś wpada. Życie w grupie oznacza stres i napięcie – trochę podobne do tego, jaki odczuwamy w ciasnym metrze podczas dojazdu do pracy. Małpy radzą sobie z tym, tworząc niewielkie alianse, w ramach których mogą się iskać.
Największe grupy łowców i zbieraczy radziły sobie, dziejąc się na mniejsze obozy. Gdy ktoś miał dość życia w jednym obozie, ludzie go tam nazbyt denerwowali – mógł się przenieść do innego obozu, co pozwalało rozproszyć stresy. Problem pojawia się wtedy, gdy wszyscy zbiorą się w jednym miejscu – trochę, jak we współczesnych miastach – i w razie problemów nie mają dokąd uciec.
Skoro życie w ogromnych skupiskach wywołuje takie napięcia, jak udaje się nam zapobiegać sytuacji, w której wszyscy będą chcieli wszystkich mordować?
Wykorzystujemy te same mechanizmy, na których opierają się społeczne relacje u naczelnych, a które obejmują wydzielanie endorfin w mózgu. Ich działanie pozwala kontrolować ból, ale też czuć się lepiej z innymi. I dlatego wykonujemy różne czynności, które pobudzają wydzielanie endorfin. U zwierząt jest to iskanie czy też głaskanie. Jest jednak problem: iskanie to czynność bardzo prywatna, jeden osobnik może iskać tylko jednego innego osobnika. To ogranicza wielkość grupy, w której stres jest rozładowywany właśnie w ten sposób, przez bliski kontakt. Nie może mieć ona więcej niż ok. 15 osobników.
Aby zwiększyć wielkość grupy – nasi przodkowie musieli wynaleźć inne sposoby pobudzenia systemu wydzielania endorfin: takie, by wielu ludzi mogło w tym uczestniczyć jednocześnie. Na początku był to śmiech, taniec i śpiewanie. Później – kiedy wynaleźliśmy język – było to opowiadanie historii i religia.
Na początku wśród ludzi obecna była religia typu szamanistycznego – taka, w której nie ma teologii i kościoła, ale jest duchowość. Dzięki śpiewom i tańcom ludzie doświadczają transów, podczas których zwracają się ku duchom przodków. Wydaje się jednak, że w neolicie – ok. 8 tys. lat temu, kiedy zaczęliśmy żyć w miastach – nastąpiło szybkie przejście od religii typu szamanistycznego – ku jej typowi dogmatycznemu. W takiej religii obecna jest teologia i konkretny bóg, który przekazuje zasady moralne, których łamanie pociąga perspektywę kary. W takich religiach bóg widzi wszystko, co robimy; jest kimś w rodzaju policjanta. Moralizujący bóg istnieje w religiach abrahamistycznych – judaizmie, chrześcijaństwie i islamie. Analogiczne mechanizmy funkcjonują jednak i w innych religiach, np. buddyzmie, gdzie istnieje karma.
Co ma właściwie religia do życia w grupie?
Kiedy grupy, w których żyjemy, stają się ogromne, a relacje między ludźmi – coraz bardziej anonimowe – potrzebujemy mechanizmów regulujących. W małych grupach ludzi, np. wioskach, rolę policjanta pełni cała społeczność: ludzie obserwują się i rozmawiają o innych, co stanowi system kontroli. W dużych miastach, nie mówiąc o metropoliach, ludzie się nie znają; nie wiedzą, kim są inni, i czy można im ufać. I choć tworzy się prawa i zasady – np. nie wolno kraść albo przekraczać prędkości na drogach – to ludzie chętnie je ignorują, gdy jest im tak wygodnie.
Religie okazują się zaskakująco wydajne i skuteczne jako mechanizm regulujący funkcjonowanie społeczeństw. Sprawdzają się też w skali, w jakiej nie działają żadne “religie” świeckie – komuny czy kibuce. Sprawiają, że ludzie bardziej tolerancyjnie znoszą zachowania innych członków ich społeczności. I dlatego w perspektywie historycznej wspólnoty religijne trwają o wiele dłużej niż świeckie.
Społeczeństwa zachodnie są coraz bardziej zsekularyzowane. Czy wobec tego, że religia pełni ważną rolę regulującą – społeczeństwa świeckie szukają czegoś w zamian?
Kiedy religii brakuje, gdy jesteśmy przekonani, że nie ma nieba, piekła ani boga – tego “policjanta patrzącego na nas z góry” – mniej się przejmujemy tym, by żyć zgodnie z prawem. To trochę jak z jazdą samochodem: każdy musi przestrzegać przepisów ruchu drogowego, ale kiedy mamy okazję i wydaje się nam, że nikt nie widzi – zdarza się, że przekraczamy prędkość.
Religia to coś w rodzaju projektu dla wspólnoty: wszyscy wierzymy w to samo i sądzimy, że może się do tego samego przekonać sąsiadów. Czy istnieją świeckie projekty, które działają w podobny sposób? Można tu pomyśleć o ruchach na rzecz środowiska. Są bardzo podobne; to coś w rodzaju świeckiej religii.
Przykładem systemu, w którym stworzono świecką religię bez boga, był nazizm. Sukces nazizmu wynikał jak sądzę z faktu, że jego zwolennikom udało się – choć prawdopodobnie nie celowo – naśladować właśnie te elementy religii, które sprawiają, że religie “działają”. Miał swoje rytuały, marsze, śpiewy, przemówienia i coś w rodzaju teologii. To było coś w rodzaju życia duchowego i sprawiało, że ludzie czuli się bardzo związani. Jednocześnie coś, czego powtórki nie chcemy.
Wróćmy do miast. Im są większe – tym gorsze?
Jeśli chcemy, aby społeczeństwo działało w sposób zbliżony do naturalnej harmonii – maksymalna liczebność grupy nie może przekraczać ok. 150 osób. Daleko nam do tego. Powiedziałbym, że sposób, w jaki dziś żyjemy, to prawdziwy Armagedon.
Życie w miastach – dużych skupiskach – powoduje ogromne problemy i napięcia wynikające z anonimowości. Ludzie nie czują wobec siebie zobowiązania. W stosunku do innych zachowują się dobrze, o ile zmusza ich do tego prawo: wówczas nie przekraczają prędkości i nie parkują w miejscu dla niepełnosprawnych.
Skoro życie w miastach jest stosunkowo nową formą życia społecznego, to czy z czasem zdołamy się do tego dostosować?
Mamy dwa wyjścia. Jedno zakłada odgórne narzucenie porządku, rozwiązanie poniekąd militarne, które pozwala utrzymać porządek ze strachu przed karą. Trochę tak, jak w Moskwie, gdzie istnieje centralne zarządzanie, kontrola, surowe prawo i policja. Albo w Japonii, gdzie mrowie ludzi żyje na skrajnie małej powierzchni. Jest z tym jednak problem, bo jeśli ten system przestaje działać – ludzie dosłownie zaczynają się zabijać.
Lepszym sposobem jest jednak działanie oddolne, kiedy człowiek jest oddany innym członkom swojej społeczności z powodu związku, jaki z nimi czuje – nawet jeśli oni nie wiedzą dokładnie, kim właściwie jest. Właśnie tak powinna działać Unia Europejska (śmiech).
Można więc narzucić system odgórny – albo pozwolić na wykształcenie się oddolnego. Ten ostatni prędzej czy później spowoduje jednak fragmentację społeczeństwa. To trochę tak, jak jest z kościołami. “Zarządzany” odgórnie z Rzymu Kościół rzymsko-katolicki jest bardzo jednolity, niezależnie od kraju. Natomiast Kościoły protestanckie (np. kalwińskie, jak prezbiterianie w Szkocji czy USA) opierają się na istnieniu kongregacji czy też zborów, co w rzeczy samej oznacza fragmentację. Podobnie zresztą jest w islamie, gdzie każdy meczet – każda zbiorowość kościelna, jest niezależna od pozostałych.
Religie sprawiają, że dobrze funkcjonujemy w społecznościach, ale sprawdzają się tylko w grupach ludzi myślących podobnie. W cywilizacyjnym modelu zachodnim stawia się jednak na multikulturowość. Jak pogodzić te dwie filozofie?
Wielka Brytania to trzysta lat współistnienia kultur. Pierwszy hinduski członek Izby Gmin pojawił się tam ok. 1880 r., a przed I wojną światową było tam trzech hinduskich parlamentarzystów. Z wielokulturowością jest jednak problem: jest dobra, o ile wszyscy grają w tę samą grę. Archetypowym przykładem takiego mechanizmu są kraje nordyckie, które mają fantastyczny program opieki społecznej, bodajże najlepszy w Europie, jeśli nie na świecie. Ale on działa, ponieważ wszyscy wiedzą, że to kosztuje, i zgadzają się na ten kontrakt: chcą pracować, unikają naciągania systemu, płacą wysokie podatki. Pomaga w tym fakt, że populacja jest niewielka i wszyscy mogą mieć podobny punkt widzenia.
Jest to jednak system szalenie wymagający, o delikatnej równowadze. Łatwo mogą go zdestabilizować grupy ludzi nie mających takiej samej mentalności kulturowej. Właśnie z tego wynikają problemy z emigrantami, obserwowane w ostatnich dwóch dekadach i coraz bardziej stresujące to społeczeństwo – choćby dlatego, że wiele kosztują.
W historii Polski dochodziło do dużych przemieszczeń ludności… Podobnie jest w Wielkiej Brytanii, gdzie wszyscy dziś ciągną do Londynu. Tak dzieje się od ponad trzystu lat, a nawet od przybycia na Wyspy Brytyjskie wypędzonych z Francji hugenotów (czyli ewangelików reformowanych – PAP) w XVI-XVII w. Oni się jednak asymilowali i stali bardzo dobrą częścią społeczności. Czasami pewne grupy pozostawały w izolacji, jak np. wschodnioeuropejscy Żydzi aszkenazyjscy, którzy jednak stanowili bardzo małe społeczności.
Czyli jednak tolerowanie różnorodności nie musi być problemem?
Biologicznie rzecz biorąc nie jesteśmy stworzeni do bycia multikulturowymi. Musimy nad tym ciężko pracować. Im więcej wspólnego dzielimy z innymi ludźmi, tym większe są nasze więzi – i tym silniejsze przyjaźnie.
Wielokulturowość może sprawiać, że życie jest ciekawsze. Ale pod warunkiem, że wszyscy zgadzają się co do tego, jaki jest cel wspólnoty – czyli kraju: jak go osiągać, i jak czynić to skutecznie. I nawet jeśli mamy ludzi, którzy nie chcą się asymilować, integrować – dopóki jest ich niewielu, nie ma to większego znaczenia.