Zaledwie 0,8 litra spirytusu i nieco ponad trzy litry piwa. Tylko tyle alkoholu wypił, według danych GUS-u, statystyczny Polak w roku 1933. Dla władz II Rzeczypospolitej był to dowód wielkiego sukcesu akcji abstynenckiej. Dla trzeźwych – nomen omen – obserwatorów sytuacji w kraju raczej dowód bezwartościowości oficjalnych danych.
Lex Moczydłowska
Fala kampanii trzeźwościowych, przetaczająca się przez cały świat zachodni na początku XX w., nie ominęła i Polski. W 1919 r. grupa pierwszych posłanek do Sejmu Ustawodawczego usiłowała wprowadzić w kraju pełną prohibicję. Polityczki przekonywały, że zakaz sprzedaży alkoholu podniesie „kondycję fizyczną i moralną” narodu. Nie zyskały wystarczającego poparcia. Przepchnęły jednak ustawę, która i tak, z dzisiejszej perspektywy, wydaje się wprost skrajnie restrykcyjna.
Tak zwane lex Moczydłowska – od nazwiska prezeski towarzystwa „Trzeźwość” Marii Moczydłowskiej – wprowadzało szereg ograniczeń co do miejsc i zasad sprzedaży alkoholu. Handel trunkami nie mógł odbywać się w odległości 300 m od kościołów, więzień, szkół, sądów, dworców, stacji kolejowych, przystani i dużych zakładów pracy. W wielu ciasno zabudowanych miejscowościach formalnie nie dało się otworzyć ani jednego „monopolowego”. Handel napojami o zawartości alkoholu powyżej 45 proc. został całkowicie zakazany. Wymuszono też, by jeden punkt sprzedaży przypadał na nie mniej niż 2,5 tys. mieszkańców. Przede wszystkim jednak samorządom pozwolono, by robiły to, na co nie zdecydował się sejm.
Pełna prohibicja: lek na alkoholizm w Polce przedwojennej?
Lokalne władze miały prawo wprowadzić pełną prohibicję. Do 1930 r. zdecydowało się na to 10 proc. wszystkich gmin. „Za prohibicją wypowiadają się głównie kresy małopolskie. Zaprowadzono ją w szeregu gmin województwa lwowskiego, tarnopolskiego, stanisławowskiego” – informował dziennik „Rozwój”.
Tam gdzie legalny handel jednak się odbywał, ograniczano czas sprzedaży. Prohibicja obowiązywała w święta państwowe, podczas wyborów, jarmarków, targów, pielgrzymek, tłumnych zgromadzeń ludności i w dniach poboru do wojska; ponadto w każdym tygodniu od godz. 15 w sobotę do 10 w poniedziałek.
Mogło się wydawać, że restrykcje przynoszą efekty. To był jednak tylko pozór…
Państwo wolało zwiększyć swoje dochody, niż dalej walczyć
Na wsiach kwitło bimbrownictwo, w miastach spracowani robotnicy pili jak zawsze. Tyle że w pokątnych lokalach, których nikt nie uwzględniał w statystyce. Oficjalne bary i wyszynki też swobodnie i bez przerw serwowały piwo i wódkę. Sposób był bajecznie prosty. Od poniedziałku do piątku piło się z kieliszków. W soboty i niedziele – z filiżanek. Gdyby ktoś pytał – to była kawa, nie alkohol. W praktyce, jak stwierdził pewien polski ksiądz z Ameryki, cytowany przez „Echo Wieczorne” w 1926 r., sytuacja nad Wisłą niewiele odbiegała od tej panującej w USA czasów Ala Capone. Zakazy były martwe.
„Z różnych stron kraju [docierają wieści] o szerzącej się klęsce alkoholizmu. W soboty i niedziele panoszy się pijaństwo w domach prywatnych. Tajny wyszynk uprawiany jest na wielką skalę” – alarmowała łódzka Sekcja do Walki z Alkoholizmem rok później. Podobne słowa nie pozostały zupełnie bez efektu. W 1931 r. lex Moczydłowska odwołano. Na miejsce nieprzestrzeganego prawa weszła o wiele mniej restrykcyjna ustawa. Teraz mająca na celu już nie ograniczanie alkoholizmu… ale zwiększenie legalnych dochodów skarbu państwa z akcyz i monopolu spirytusowego.
Więcej felietonów Kamila Janickiego znajdziesz na łamach „Focusa Historia”.