Sobota, 24 sierpnia 1963 r., godz. 6. Czterech uzbrojonych mężczyzn wkrada się do hotelu Potomac w Caracas, stolicy Wenezueli. Odnajdują apartament zajmowany przez ich cel. Przystawiają mężczyźnie lufę do skroni, zakładają mu worek na głowę i porywają go.
Świat błyskawicznie obiega informacja o dramatycznym incydencie. Porywaczami okazują się partyzanci z rewolucyjnego ugrupowania FALN (Uzbrojone Siły Narodowego Wyzwolenia), dążący do obalenia wenezuelskiego rządu. Jednak mija czas, a nie pojawia się żadne ultimatum w sprawie okupu – wszystko dlatego, że porywacze nie motywują uprowadzenia ani pieniędzmi, ani zemstą. Potrzebują międzynarodowego rozgłosu. Porwanym jest bowiem nie byle kto – uznawany za ikonę ówczesnego futbolu Alfredo Di Stéfano. Kilka dni wcześniej przybył do Caracas z legendarną drużyną Realu Madryt w trakcie przedsezonowego touru po Ameryce. „On skierował na nas oczy całego świata” – powie wiele lat potem dowódca bandy Maximo Canales, dziś ceniony artysta działający pod pseudonimem Paul del Rio.
Po 56 godzinach, kiedy to ruchowi FALN udaje się przyciągnąć uwagę mediów, Di Stéfano zostaje wypuszczony przed ambasadą hiszpańską. „Nigdy mnie nie skrzywdzili. Grałem z nimi nawet w domino i nazywałem dżentelmenami” – wspomni z uśmiechem. Gdy następnego wieczora pojawia się na boisku w meczu towarzyskim przeciwko São Paulo, publiczność na stadionie wiwatuje. Wszyscy pragnęli zobaczyć geniusza całego i zdrowego.
ZIOMEK PAPIEŻA
Alfredo Di Stéfano urodził się 4 lipca 1926 r. w Buenos Aires. Jak wielu innych Argentyńczyków, w dzieciństwie odkrył w sobie pasję i talent do gry w piłkę nożną. Zawodową karierę w miejscowym River Plate rozpoczął, mając 17 lat. Obok tych profesjonalnych wy-stępów uwielbiał też spędzać całe dni rozgrywając mecze na ulicach Buenos Aires. Nikt nie dorównywał mu umiejętnościami, młodsi go podziwiali. „Jednym z dzieciaków, którzy kopali ze mną piłkę, był pewnie papa Franciszek – powie Di Stéfano po ostatnim watykańskim konklawe. – Jestem starszy o 10 lat, ale wychowaliśmy się w sąsiedztwie i obydwaj uczyliśmy się w miejscowej szkole”.
Z River Plate Alfredo dwukrotnie sięgnął po mistrzostwo Argentyny. Sławę wykraczającą poza granice swej ojczyzny zyskał w wieku 21 lat, kiedy w 1947 r. został powołany do kadry Argentyny na Copa America, mistrzostwa kontynentu południowoamerykańskiego. Drużyna „biało-błękitnych” triumfowała i główna w tym zasługa Alfredo, który z 6 golami na koncie został królem strzelców.
PETRODOLARY Z KOLUMBII
Mimo międzynarodowych sukcesów argentyński futbol „kulał” finansowo. Wielu graczy z najwyższych lig nie dostawało pensji. Choć Di Stéfano ten problem nie dotyczył, postanowił solidarnie wziąć udział w proteście piłkarzy z Buenos Aires. A kiedy argentyńskie władze futbolowe wstrzymały rozgrywki ligowe, Di Stéfano skorzystał z propozycji gry za granicą.
Rajem dla piłkarzy w Ameryce wydawała się wtedy Kolumbia. Biznesmeni, którzy wzbogacili się na złożach ropy, sporo inwestowali w piłkę nożną (zresztą do dziś wiele się pod tym względem nie zmieniło). Di Stéfano podpisał kontrakt z klubem Milionarios z Bogoty. Grając dla „Milionerów”, trzykrotnie zdobył mistrzostwo Kolumbii, raz triumfował też w krajowym pucharze. Ale był pewien problem – na prowincji trwały walki zbrojne, wojna domowa zwana La Violencia. Z tego powodu tamtejszych rozgrywek nie autoryzowała Międzynarodowa Federacja Piłkarska (FIFA). Liga miała de facto status samozwańczy i wkrótce spowodowało to w karierze Di Stéfano nie lada zamieszanie.
NA STARYM KONTYNENCIE
Tymczasem na drugim końcu Oceanu Atlantyckiego, w Hiszpanii, dominowała FC Barcelona. Mimo brutalnych represji, które reżim generała Franco skierował przeciwko językowi katalońskiemu i narodowym tradycjom Katalończyków, miasto Barcelona rozwijało się. Napływ ludności (w tym emigrantów) dał klubowi zastrzyk finansowy ze sprzedaży biletów na mecze. Przez 5 sezonów, między 1948 a 1953 r., mądrze kierowana FC Barcelona czterokrotnie zdobyła mistrzostwo Hiszpanii. Dla Katalończyków stała się nie tylko powodem do dumy, ale i ostatnim bastionem kultury. Mes que un club („więcej niż klub”) to do dziś motto zespołu.
Real Madryt tylko marzył, by kiedyś dorównać „bordowo-granatowym”. Wystarczy wspomnieć, że wielu młodszych kibiców nie pamiętało nawet ostatniego mistrzowskiego trofeum zdobytego aż 20 lat wcześniej.
Ale Blancos mieli u władzy zmyślnego stratega. Prezes klubu Santiago Bernabéu był wizjonerem: postanowił, że uczyni z ligowego średniaka potęgę. Proces ekonomicznego i sportowego modernizowania klubu zaczął od wzniesienia nowoczesnego stadionu (dziś nosi jego nazwisko) z miejscami dla 75 tys. widzów, potem powiększonego do 120 tys. Fani tłumnie gromadzący się na stadionie, by dopingować piłkarzy w białych koszulkach, reperowali klubowy budżet. Dzięki temu prezes miał środki, by zrealizować drugie marzenie: zaangażować w Realu najlepszych piłkarzy świata.
TRANSFER Z REŻIMEM W TLE
Szczegóły transferu Di Stéfano do stolicy Hiszpanii do dziś pozostają tajemnicą. Narosło wokół nich mnóstwo kontrowersji i spekulacji. Niczym bumerang powracają teorie spiskowe o zastraszanych działaczach, porwanym kontrakcie, a nawet interwencji samego generała Franco. Tego, co naprawdę zaszło, próżno szukać nawet w biografiach piłkarza.
Sprawa zaczęła się, gdy w 1952 r. kolumbijski klub Milionarios przybył do Hiszpanii na przedsezonowy tour. Di Stéfano zaintrygował nie tylko kibiców, ale też skautów Realu Madryt i FC Barcelony. Jako pierwsi sieci zarzucili Katalończycy. Błyskawicznie uwierzyli w umiejętności Di Stéfano. Postanowili wzmocnić nim szeregi, podejmując negocjacje z… no właśnie: z kim? Dylemat polegał na tym, że nikt do końca nie wiedział, do kogo należy zawodnik. Di Stéfano opuścił przecież Argentynę podczas strajku i wyjechał do Kolumbii, gdzie rozgrywek nie autoryzowała FIFA. Dlatego prawa do piłkarza rościli sobie działacze i w jednym, i w drugim miejscu. Prawnik Barcelony Ramon Trias Fargas skontaktował się więc z obydwoma klubami. Milionarios po zapoznaniu się z „lekceważąco niską” ofertą poczuło się podobno urażone. Napięcie między stronami narastało. Wtedy Katalończycy postanowili wysłać do klubu z Bogoty agenta. Pomysł znakomity, lecz decyzja, kto ma nim być – fatalna. Postawiono bowiem na Joana Busquetsa, Katalończyka mieszkającego w Kolumbii, który był… dyrektorem klubowym w zespole Santa Fe, odwiecznego przeciwnika Milionarios! Z nim działacze Milionarios nie chcieli współpracować i zerwali negocjacje.
Tymczasem agentom Barcelony udało się osiągnąć porozumienie z River Plate oraz samym Di Stéfano. Piłkarza ściągnięto do Bar-celony, pokazano mu miasto i hotel. Zdążył nawet wystąpić w bordowo-granatowym trykocie w towarzyskim meczu przedsezonowym.
I wtedy nastąpił nagły zwrot akcji. Hiszpańska federacja odmówiła zalegalizowania transferu ze względu na brak porozumienia Barcelony z Milionarios. Na nic zdały się protesty prezesa Katalończyków Martiego Carreto, argumentującego, że prawnym pracodawcą Di Stéfano był klub River Plate, oraz fakt, że operacja została zatwierdzona nawet przez FIFA! Z chaosu skorzystał… Santiago Bernabéu. Prezes Realu Madryt nie zamierzał obserwować biernie wydarzeń. Jego negocjacje zakończyły się pełnym sukcesem i na kontrakcie transferowym zdobył sygnatury wszystkich 3 zainteresowanych: Di Stéfano, River Plate i Milionarios. Hiszpańska Federacja Piłkarska uznała dokument za zgodny z przepisami
.Jednak gdy FC Barcelona zgłosiła stanowczy sprzeciw, zapadła decyzja rozejmowa: Di Stéfano rozegra 2 sezony dla Realu Madryt, a potem 2 dla Barcelony. Werdykt nie satysfakcjonował Katalończyków. Zarząd Barcelony postanowił zerwać kontrakt z Di Stéfano, pozwalając mu, aby dołączył do Blancos. Bernabéu musiał tylko opłacić sumę 4,5 miliona peset, którą Katalończycy przelali wcześniej na konto River Plate. Był pewien, że kwota w przyszłości zwróci się wielokrotnie.
Zapewne nigdy nie dowiemy się, czy w odmowie rejestracji transferu do Barcelony przez Hiszpańską Federację Piłkarską albo w rezygnacji z praw do piłkarza przez Barcę maczał palce gen. Franco. Choć w okresie dyktatury po puchary w krajowych rozgrywkach sięgały obydwa kluby, to faktem pozostaje, że generał chciał błyszczeć w blasku sukcesów Realu Madryt. A te wielkie miały dopiero nadejść.
BLOND ZDOBYWCA EUROPY
Los chciał, że w pierwszym El Clásico w barwach Realu 27-letni Di Stéfano strzelił Barcelonie 2 bramki. Jego klub zakończył sezon z mistrzostwem kraju, pierwszym od 21 lat. Rok 1955 był przełomowy dla europejskiego futbolu. Wtedy z inicjatywy francuskie-go dziennikarza „L’Equipe” Gabriela Hanota odbyła się inauguracyjna edycja rozgrywek Pucharu Europejskich Mistrzów Klubowych, które dziś nazywa się Ligą Mistrzów. Real z Di Stéfano w składzie przystępował do turnieju, sięgnąwszy po drugie mistrzostwo Hiszpanii z rzędu. Blancos udało się awansować do finału rozgrywanego w Paryżu. Zwyciężyli w nim z francuskim Stade de Reims 4:3, stając się pierwszym zdobywcą Pucharu Europy.
Sukces w premierowym turnieju rozpoczął triumfalny marsz Realu, który przez 5 ko-lejnych lat zwyciężał w Pucharze! Z kwitkiem odprawiali Fiorentinę, Milan, ponownie Stade de Reims i Eintracht Frankfurt. Warto wspomnieć, że finał z Niemcami z 1960 r. przeszedł do historii futbolu. Oglądając nawet dziś czarno-białe powtórki, ma się wrażenie, że nie brakowało w nim ani rywalizacji, ani spektakularnych zagrań, a zwłaszcza bramek (7:3).
O Realu pisano, że podbija Europę niczym wikingowie. A Di Stéfano? Hardy blondyn pasował do wikińskich wojowników. Był bohaterem wszystkich finałów, zdobywając bramkę w każdym – w ostatnim nawet hattricka. „Ze strzelaniem jest jak z uprawianiem miłości: każdy to robi, ale nikt tak jak ja” – żartował.
Kibice Realu z dumą opowiadają o erze Di Stéfano, a także pozostałych legend: Gento, Puskasa i Raymonda „Kopy” Kopaszewskiego (Francuz z polskimi korzeniami). Argentyńczyk był liderem. Motywującym i krytykującym, biegającym od bramki do bramki, atakującym, udzielającym się w defensywie. Kiedy do zespołu dołączył gwiazdor Brazylii Didi i próbował ustawić drużynę „pod siebie”, Di Stéfano rozprawił się z nim tak, że Brazylijczyk wkrótce usiadł na ławce rezerwowych. Bo chociaż Blancos mieli aroganckiego kapitana, wszystkim to pasowało. „Bez Argentyńczyka wielkie sukcesy z lat 50. XX wieku, które uczyniły klub europejskim gigantem, nie byłyby możliwe” – komentuje Łukasz Gąsiorek, prezes Águila Blanca, polskiego oficjalnego stowarzyszenia kibiców Realu Madryt.
Z Di Stéfano w składzie Real zdobył nie tylko 5 Pucharów Europy, ale także 8 mistrzostw Hiszpanii i 1 Puchar Generała. Jak na 11 sezonów, kapitalne statystyki. Argentyńczyk pięciokrotnie zdobywał też koronę króla strzelców w Hiszpanii, a dwukrotnie dostał Złotą Piłkę dla najlepszego piłkarza roku w Europie.
Co ciekawe, Di Stéfano nigdy nie wystąpił na mistrzostwach świata, choć w trakcie kariery reprezentował barwy aż 3 państw: Argentyny, Kolumbii i Hiszpanii! Dziś FIFA nie zezwala na podobne praktyki. Ale on nie zagrał z powodu… pecha. Gdy miał szansę zrobić to z Argentyną, ta weszła w konflikt z FIFA i nie wystąpiła na mundialu. Gdy miał szansę z Hiszpanią, to albo reprezentacja nie zakwalifikowała się do finałów, albo on złapał kontuzję…
BUTY NA KOŁKU
Piłkarską karierę zakończył w 1966 r. „Odszedłem na emeryturę, mając 40 lat, bo córki spojrzały na mnie któregoś dnia i powiedziały: »Tato, nie można być łysym i nosić krótkie spodenki, to do siebie nie pasuje«”– wyjaśnił. Nie oznaczało to jednak rozbratu z futbolem, Di Stéfano wziął się za pracę trenerską. Doprowadził m.in. Valencię do mistrzostwa Hiszpanii. Mniej więcej w tym samym czasie, gdy FIFA wręczała Blancos zaszczytną statuetkę „Najlepszego Klubu XX wieku”, Argentyńczyk otrzymał szacowne stanowisko Honorowego Prezesa Realu Madryt, klubu swego życia. Jego imieniem ochrzczono stadion rezerw zespołu, a przed kompleksem treningowym wzniesiono mu pomnik. Za każdym razem, gdy Królewscy sprowadzali nową gwiazdę, Di Stéfano był obecny na prezentacji. Dziarskiemu staruszkowi kłaniali się Zidane, Beckham i Ronaldo.
Di Stéfano zmarł 7 lipca 2014 r. w wieku 88 lat. Jak ważną był personą, świadczy fakt, że kondolencje przesłali wszyscy wielcy piłkarze, trenerzy i działacze ze świata futbolu, a w po-grzebie uczestniczył nawet król Hiszpanii Filip.
Kilkanaście dni potem, 24 lipca, w Mali rozbił się samolot Air Algerie ze 116 osobami na pokładzie. Wcześniej należał do Realu Madryt i był używany przez klub do podróży na mecze. Na cześć Di Stéfano nosił przezwisko La Saeta – „Strzała”.