Albert Dadas: Wieczny tułacz

Pod koniec XIX wieku francuscy psychiatrzy zdiagnozowali chorobę, która miała odpowiadać za powstanie mitu Żyda Wiecznego Tułacza. A wszystko przez młodego mieszkańca Bordeaux, którego ciągnęło w świat…

Gdy Żydzi ciągnęli Jezusa i dotarli do drzwi [rezydencji Piłata] Cartaphilus, odźwierny (…), gdy Jezus przechodził przez próg, uderzył go w plecy ręką i powiedział szydząc: „Idź szybciej Jezusie, idź szybciej. Czemu się ociągasz?”. Jezus patrząc na niego z surowym obliczem powiedział: „Idę, a ty będziesz czekał, aż ja powrócę”. Taką historię według kronikarza Rogera z Wendover miał opowiedzieć sługa armeńskiego biskupa, który w 1228 roku odwiedził opactwo St. Albans. Wkrótce zaczęła żyć własnym życiem, by stać się jednym z najpopularniejszych toposów europejskich. Cartaphilus bowiem przemierzał cały świat, by odpokutować za swój grzech. Stał się Żydem Wiecznym Tułaczem. Pod koniec XIX wieku pojawił się ktoś, kto według adeptów rodzącej się wówczas psychiatrii mógłby dawać mu lekcje. 

Złap mnie, jeśli potrafisz

W 1886 roku do szpitala Saint-André w Bordeaux zgłosił się dwudziestokilkuletni Albert Dadas, pracownik firmy produkującej instalacje gazowe. Pochodził z dobrej francuskiej rodziny. Pracowity, odpowiedzialny, nienadużywający alkoholu. Z jedną wadą: skłonnością do masturbacji. Niezwykła była jego chorobliwa potrzeba podróżowania. Nieświadomie potrafił wyjść z domu w Bordeaux i przypomnieć sobie, kim jest, kilkaset lub kilka tysięcy kilometrów dalej, nie wiedząc ani jak się tam trafił, ani po co tam pojechał. 3 maja Albert znalazł się na obserwacji na oddziale prof. Pitresa. Zajął się nim Philippe Tissié, dla którego mężczyzna stał się „tematem” pracy dyplomowej.

Albert po raz pierwszy uciekł z domu w wieku 12 lat, gdy pracował jako pomocnik producenta instalacji gazowych w Bordeaux. Brat znalazł go w pobliskim La Teste. Albert jakby nigdy nic pomagał obwoźnemu sprzedawcy parasoli. Przyszedł do siebie, gdy brat klepnął go w ramię. Po kilku dniach jego ojciec wspomniał o Valence d’Agen – miesiąc później, nie wiedząc jak, Albert znalazł się w tym miejscu. I tak już miało być – gdy Albert słyszał jakąś nazwę miejscowości, czuł potrzebę, by tam pojechać. „Budził się” na miejscu, nie pamiętając, jak się tam dostał, często wykonując dziwne prace.

Tuluza, Paryż, Marsylia – to tylko kilka z miast, które zwiedził młodzieniec. Podczas jednej z eskapad trafił nawet do Algieru, odpracowując koszty podróży na statku jako kuchcik.

Niemal równie często jak do obcych miast Albert trafiał do aresztu, ponieważ notorycznie gubił obowiązkowe wówczas we Francji dokumenty. Zawsze jednak udawało mu się wyjść na wolność.

Zmęczony kolejnymi podróżami w sierpniu 1878 roku zaciągnął się do wojska. Został kucharzem w 127. regimencie piechoty. Wojskowa dyscyplina nie zdołała jednak wyleczyć Alberta. Zdezerterował i wraz z przyjacielem zimą ruszył w podróż przez Francję, Belgię i Holandię. Towarzysz nie wytrzymał tempa Alberta. „Czując potrzebę chodzenia zostawiałem mojego przyjaciela wlekącego się z tyłu” – opowiadał w szpitalu. „Nigdy się nie męczę. Chodzę po 70 km dziennie. Chodzenie oczyszcza moją głowę i nie męczy mojego ciała” – dodał innym razem. Przyjaciel zmarł z wyczerpania w Maastricht. 

Mimo to Albert wyruszył do Wiednia, „bo zawsze chciał go zobaczyć”. Na miejscu  w kwietniu 1880 roku znalazł zatrudnienie u gazownika, który kiedyś pracował w Bordeaux. Po jakimś czasie Albert przyszedł do siebie… na parowcu w drodze do Budapesztu. Gdy dowiedział się o amnestii dla dezerterów we Francji, wrócił do jednostki, gdzie pracował w kuchni. Była to jednak cisza przed burzą. Wkrótce Albert miał zacząć swoje prawdziwe grand tour.

Precz z nihilistą!

„Torturowała mnie potrzeba podróży” – uzasadniał kolejną ucieczkę. Zaliczył Liege, Kassel, gdzie podziwiał „imponująco rzeźbiony ratusz, który przypomina  kościół;  zamek, w którym więziono Napoleona III”, następnie: Ratyzbonę, Passau, Linz, Wiedeń (znowu pracował), Pragę, Lipsk, Berlin, by nagle znaleźć się w… Poznaniu! Stolica zaboru pruskiego nie przypadła Francuzowi do gustu. „Poznań to biedne miasto. Mieszkańcy żywią się ziemniakami, które ugotowali lub usmażyli na tłuszczu. (…) Ludzie wydawali mi się brudni”.

Na terenie jakiejś posiadłości Alberta pogryzł pies. Jego właściciel zapłacił za leczenie w Warszawie. Tamtejsi Żydzi polecili Albertowi pobyt w Moskwie. Latem 1882 roku udał się koleją do stolicy Imperium Rosyjskiego, pracując  jako opiekun bydła transportowanego w wagonach. Francuz trafił do Moskwy w niezbyt dobrym momencie. Po zamachu na cara Aleksandra II w marcu, policja wyłapywała wszelkich podejrzanie wyglądających osobników. Czujny funkcjonariusz aresztował Francuza, gdy przyglądał się pomnikowi Piotra Wielkiego. 

„Do więzienia z nihilistą!” – usłyszał Albert, gdy usiłował wytłumaczyć Rosjanom, kim jest. Spędził w areszcie 3 miesiące. Kompletnie nie zdawał sobie sprawy z grożącego mu niebezpieczeństwa. „Dowiedziawszy się, że gustuję w podróżach, rosyjski rząd wyśle mnie na wycieczkę daleko, daleko stąd” – pomyślał, gdy 50 współwięźniów zesłano na Syberię… Alberta czekał jednak inny los – jako obywatel francuski miał zostać odstawiony do granicy tureckiej. Stamtąd, żebrząc, dostał się do Konstantynopola, skąd udał się do Wiednia. Zamiast do domu pojechał jednak do… Szwajcarii, o której opowiedział mu spotkany przypadkowo Francuz. Dopiero po zwiedzeniu tego kraju wrócił do ojczyzny. Pod koniec 1882 roku Albert trafił do więzienia wojskowego i został skazany na 3 lata ciężkich robót. Po odbyciu kary uznano go za niezdolnego do służby z powodu perforacji błony bębenkowej lewego ucha.

 

Podczas swej najdłuższej podróży, niemal bez grosza przy duszy, Albert przebył kilkanaście tysięcy kilometrów! W większych miastach pomagali mu francuscy dyplomaci – podróż z Konstantynopola do Wiednia zasponsorował ambasador w Turcji. We Frankfurcie i Düsseldorfie pieniądze otrzymał od konsulów. We wsi Friedrichsdorf zadbali o niego potomkowie francuskich hugenotów. W Pradze zrzutkę na jego podróż zrobili francuscy studenci. Gdzie tylko mógł, Albert dorabiał. Podróżował głównie pieszo lub najniższą klasą kolejową. Wyjąwszy Rosję, nie był niepokojony przez władze krajów, przez które przejeżdżał. 

Chorobliwa turystka

Gdy trafił do szpitala, Albert niemal niczego nie pamiętał ze swoich podróży. Lekarze szybko znaleźli na to sposób. „Albert łatwo poddaje się hipnozie i jest podatny na sugestie. Podczas hipnotycznego snu przypomina sobie szczegóły swego pełnego przygód życia, których nie pamięta w stanie świadomym” – zanotował lekarz wojskowy Emile Duponchel, późniejszy profesor w słynnym szpitalu Val-de-Grace, który konsultował przypadek Alberta. Czy jednak możemy ufać jego opowieściom? „Przyjmujemy, że gdy osoba jest »w drodze«, nieświadoma swojej prawdziwej tożsamości, inna osobowość dysocjacyjna dominuje świadomość i zachowanie – opowiada „Focusowi Historia” profesor Onno van der Hart, psycholog i psychoterapeuta z Utrecht University. – Hipnoza to sposób, aby dostać się do tej osobowości, która kierowała osobą podczas ucieczki, gdy ponownie dominuje prawdziwa tożsamość. Toczy się zażarta debata wokół  prawdziwości wspomnień odzyskanych podczas hipnozy. W fundamentalnej pracy »Memory, trauma treatment, and the law« [Pamięć, leczenie traumy a prawo] Brown, Scheflin i Hammond stwierdzili, że dowody wskazują na ich prawdziwość, jeśli lekarz nie sugeruje odpowiedzi i zadaje pytania otwarte”. Lekarze z Saint-André uwiarygodnili wspomnienia Alberta, pisząc do francuskich dyplomatów, z którymi zetknął się w trakcie swoich podróży. Urzędnicy potwierdzili jego historię.

Tissié na podstawie obserwacji Alberta zdiagnozował u niego chorobę, która w podręcznikach figuruje dziś jako fuga dysocjacyjna (dromomania, poriomania). Charakteryzuje ją niewyjaśniona skłonność do ucieczki i podróży oraz przyjęcie nowej tożsamości. Gdy chory przychodzi do siebie, zwykle nie pamięta tego, co robił. Diagnoza idealnie wpisywała się w swoje czasy. Po pierwsze XIX w. to stulecie, w którym narodziła się współczesna turystyka. Po drugie od połowy wieku Francja zmagała się z falą włóczęgostwa. To właśnie przeciw włóczęgom uchwalono w 1885 r. prawo o recydywie – za powtórne popełnienie tego samego przestępstwa, np. włóczęgostwa, lądowało się w kolonii karnej (aż dziw, że Albert tego uniknął). Ponadto w latach 80. XIX w. Francję zalała fala żydowskich uchodźców, uciekających przed pogromami z Rosji. Adepci rodzącej się psychiatrii mieli wkrótce połączyć te dwie sprawy. 

Żydzi na kozetce

Na początku lat 60. XIX wieku badania statystyczne, przeprowadzone w Prusach i Danii, wskazywały, że największy odsetek chorób psychicznych występuje wśród Żydów. Podobne wyniki przyniosła kwerenda w 1884 roku. W latach 80. ojciec psychiatrii, neurolog Jean Martin Charcot podczas swoich słynnych  wtorkowych wykładów stwierdził, że „żydowskie rodziny dostarczają nam najlepszych osobników do studiowania dziedzicznych chorób nerwowych” oraz „w rasie żydowskiej symptomy nerwowe różnych rodzajów są nieporównywalnie częstsze niż u innych”. To przekonanie trafiło także do repertuaru autorów niezwiązanych z medycyną. „Takie i inne stwierdzenia takiego autorytetu jak Charcot doprowadziły bezpośrednio do psychiatrycznego antysemityzmu we Francji fin-de-siecle, który uosabiał nowy obraz Żyda tułacza jako typu psychopatologicznego” – stwierdziła prof. Jan E. Goldstein w artykule „The Wandering Jew and the problem of psychiatric anti-Semitism in fin-de-siecle France”.

Żyd Wieczny Tułacz zadebiutował na psychiatrycznych salonach w 1887 r. wraz z publikacją pracy dyplomowej Tissiégo na temat Alberta. Właśnie lekarz z Bordeaux porównał swego pacjenta z Żydem Wiecznym Tułaczem. Wtórował mu Emile Duponchel. „Czy od razu nie przychodzi na myśl starożytna legenda o Żydzie Wiecznym Tułaczu, zmuszonym przez boską siłę do podróżowania po świecie, zawsze idącego naprzód, bez wytchnienia i litości?”– pisał na początku 1888 r. Lawina ruszyła. Charcot w lutym 1889 r. podczas jednego z wtorkowych wykładów zaprezentował węgierskiego Żyda Kleina, który 3 lata podróżował przez Węgry, Niemcy, Belgię, Anglię i Francję, uciekając przed ścigającymi go we śnie psami. „Prezentuję go Państwu jako prawdziwego potomka Ahaswerusa [imię, jakie tułacz przyjął na początku XVII w. – przyp. red.] lub Cartaphilusa ” – mówił. O ile Charcot swe słowa traktował jako metaforę, jego uczeń  Georges Sous wziął je dosłownie. „Starożytna legenda, z głosami mówiącymi: »Idź dalej!«, »Idź dalej!« wydaje się mieć jako źródło jeden z tych ciekawych przypadków ambulatoryjnego determinizmu, który pan Tissié z Bordeaux tak dokładnie przestudiował w swojej pracy o szalonych podróżnikach” – pisał w 1890 r. A więc według Sousa kiedyś żył sobie Żyd, który miał taki problem jak Albert, i tak narodziła się legenda o Żydzie Wiecznym Tułaczu… 

Taką samą drogą poszedł inny student Charcota Henry Meige, który połączył ikonografię europejską przedstawiającą tułaczy z legendą  i żydowską „skłonnością” do chorób nerwowych.  Zauważył, że legendy powstają na podstawie „obserwacji faktów”, a potem są ubierane w „dodaną cudowność”. W tym wypadku ludowi autorzy obserwowali Żydów dotkniętych „neurozą podróżną”. Uważał, że Żydzi wcale nie zostali ukarani za grzech, oni po prostu chorują na irracjonalną potrzebę podróży… Dlaczego uczniowie Charcota potraktowali dosłownie słowa swego mistrza? „Cóż, uczniowie często nie są tak inteligentni jak ich nauczyciel” – komentuje dla „Focusa Historia” dr Ian Hacking z College de France, autor książki o „szalonych podróżnikach”. 

Tymczasem antysemicka atmosfera we Francji gęstniała. Dyskusja o teorii Meige’a i Sousa „zaplątała się w publiczną manifestację antysemityzmu – sprawę Dreyfussa” – dodaje dr Hacking. 

 

Po publikacji Tissiégo Francję zalała fala szalonych podróżników. Psychiatrzy prześcigali się w opisywaniu przypadków, z których większość odnotowano w Bordeaux i Paryżu. Co ciekawe, poza kilkoma pacjentami z Niemiec i Rosji, epidemia ograniczyła się do Republiki. „W innych krajach młodzi mężczyźni nie musieli nosić ze sobą dokumentów potwierdzających odbycie służby wojskowej. Tak więc »podróżnicy« byli niewidzialni” – tłumaczy dr Hacking. Epidemia wygasła z wybuchem I wojny światowej. „Palącym problemem były wówczas wojenne neurozy. Pojawiła się duża ilość pacjentów z innymi przypadłościami, pod które podciągnięto fugę. Podczas wojny było bardzo wielu »podróżników« z nerwicą frontową. Koniec epidemii »szalonej turystyki« wiąże się również z zanikaniem histerii” – wyjaśnia.

Sam pacjent alfa, Albert, nie zaznał spokoju. Żądza podróży prześladowała go do końca życia. W 1889 r. przeprowadził się z żoną do Paryża.Tam kobieta zmarła na gruźlicę. Albert również prawdopodobnie był na nią chory. Córkę pary adoptowali ogrodnicy z Montreuil. Zniknęła w wieku 15 lat w grudniu 1907 roku. Wszystko wskazuje na to, że dziewczynę  porwano do burdelu. Dokładnie w tym czasie zmarł Albert. Wkrótce (niemal) zapomniano o chorobie, którą pomógł stworzyć. Choć dziś fuga dysocjacyjna figuruje na liście chorób WHO i Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, diagnozuje się ją niezwykle rzadko.