„Tknęło mnie: Umarła? pytam, ale nie pytanie to, a pewność, Handzia nie odpowiada, tylko Słoneczko moje, radość moja, szczęście moje! Zawiązuje ja lejcy na kłonice i krokami długimi lece, a w głowie strach się kotłuje: ot tobie masz, ciele wywróżyło, psiakrew, zarżne, nima co, zarżne albo utopie, toż ono nas wszystkich po jednemu wytraci!” – mówił Kaziuk, narrator i główny bohater powieści Edwarda Redlińskiego „Konopielka”.
Miał przy tym więcej racji, niż mu się wydawało. Chłop z podlaskiej wsi uważał co prawda, że to cielę przyniosło śmierć jego maleńkiej córeczce, bo „raz, że ono czarne, dwa że wczesne, trzy że kobyła lizała”. Nie zdawał sobie jednak sprawy, o ile ważniejsze było co innego: „tato położyli cielaczka do łóżka, pod pierzyne między dzieci, dzieci jak bąki cielaka obsiedli, gębe jemu rozdziawiajo, zaglądajo, za ogon ciągajo”. Taka sytuacja to przecież doskonała okazja, by rozmaite zarazki przeskoczyły ze zwierzęcia na ludzi.
Nas, nowoczesnych i wyedukowanych mieszkańców Ziemi, ignorancja Kaziuka oczywiście oburza albo śmieszy – co kto woli. Tyle że, widząc drzazgę w jego oku, nie dostrzegamy belki we własnym. Bo to właśnie nowoczesne podejście do życia doprowadziło do pojawienia się kolejnej fali chorób odzwierzęcych. AIDS, SARS, ptasia grypa, Ebola – to tylko kilka przykładów epidemii, które ostatnimi laty z naszej winy przeskoczyły ze zwierząt na ludzi. Zapewne wkrótce pojawią się następne. A więc śmiejmy się z Kaziuka, bo niedługo to Kaziuki śmiać się będą z nas!
ROBACZYCE OD ŁOWCÓW ZBIERACZY
Zanim jednak poznamy nasze błędy, cofnijmy się o ponad 10 tys. lat. To wtedy narodził się styl życia, który Kaziukowi z „Konopielki” wydawał się niemal odwieczny. Tymczasem w dziejach Homo sapiens był to nowoczesny i rewolucyjny wynalazek. Chodzi, oczywiście, o rolnictwo. Wcześniej przez prawie 200 tys. lat przedstawiciele naszego gatunku żyli w społecznościach zbieracko-łowieckich. Były to nieduże, złożone z raptem kilkudziesięciu członków, grupy, które wędrowały po świecie w poszukiwaniu pokarmu. A żywiły się tym, co – zgodnie z ich nazwą – złowiły lub zebrały (z przewagą zbierania).
Gdy ludzie odkryli, że rośliny można uprawiać, a zwierzęta hodować, diametralnie zmienił się ich styl życia. Z koczowników przekształcili się w lud osiadły. Z małych egalitarnych grup – w wielkie scentralizowane społeczeństwa. Miało to sporo zalet, ale i parę wad. Jedną z nich był rozkwit tak zwanych chorób tłumu.
Oczywiście w żadnym razie nie oznacza to, że łowcy zbieracze żyli w pełnym zdrowiu. Chorowali, i to ciężko. Ale były to inne choroby. Zarazki, które je wywoływały, zazwyczaj musiały dbać, by ich gospodarze nie umierali zbyt szybko. Weźmy choćby trąd albo wszelkie robaczyce. Człowiek, który na nie cierpi, ma czas, by spotkać się z członkami innych grup łowiecko-zbierackich i sprezentować im swoje bakterie czy pasożyty. W ten sposób choroba roznosi się po całej populacji powoli, ale skutecznie. I trwa. Setki, tysiące, dziesiątki tysięcy lat.
Tymczasem 10 tys. lat temu wśród ludzi rozpowszechniły się zarazki, które zabijały szybko i bezwzględnie. Z łatwością przeskakiwały na kolejne ofiary, zbierając w krótkim czasie obfite i krwawe żniwo. Zapewne takie mordercze mikroby działały i wcześniej w historii ludzkości. Tyle że wówczas wybijały do nogi jedną grupę łowców zbieraczy i nigdy nie wracały. Gdy ludzie żyli w małych społecznościach, takie szczepy zarazków skazane były na wymarcie. Ich długotrwałe istnienie stało się możliwe dopiero wraz z rozwojem dużych skupisk ludzkich. Te zaś powstały właśnie dzięki rolnictwu.
ODRA OD BYDŁA
Ale – jak trafnie zauważa Jared Diamond w słynnej książce „Strzelby, zarazki, maszyny” – „w stwierdzeniu tym tkwi jednak paradoks. Otóż oznacza ono, że choroby te przedtem nie istniały, że są zupełnie nowymi jednostkami chorobowymi. Skąd więc pochodzą?”.
Odpowiedź przyniosły badania molekularne. Najbliższych krewnych zarazków, które wywołują choroby tłumu, znaleziono „wśród różnych gatunków zwierząt gospodarskich i naszych domowych ulubieńców”. Krowy, świnie czy drób od dawna były nosicielami tych drobnoustrojów chorobotwórczych. Przy czym u nich mogły działać powoli lub łagodnie. Długotrwały i bliski kontakt z ludźmi pozwolił jednak zarazkom przystosować się do nowego żywiciela. Nie musiało to oczywiście odbywać się od razu. Wirus czy bakteria potrzebowały trochę czasu, by „nauczyć się” pasożytowania w organizmie człowieka. Przy okazji nierzadko zdobywały nowe właściwości.
I tak na przykład wirus księgosuszu, epidemicznej choroby bydła, przeskoczył na naszych rolniczych przodków i zamienił się w odrę. Prawdziwa ospa to z kolei pochodna bydlęcej krowianki. Grypę otrzymaliśmy dzięki bliskim kontaktom ze świniami i kaczkami. Krztusiec jest „podarunkiem” od świń i psów. A gruźlica – od krów.
Liczbę ludzkich ofiar tych chorób można liczyć w dziesiątkach milionów. Przez setki lat ludzie modlili się o skuteczne lekarstwa, które je pokonają. Przyniósł je dopiero rozwój nowoczesnej nauki i technologii w XIX i XX wieku. Odkrycie szczepionek pozwoliło na całkowite wyeliminowanie ospy. Odra stała się chorobą lokalną. Krztusiec znamy głównie z dawnych powieści. Gruźlica jeszcze czasem straszy, ale generalnie udaje się ją trzymać w ryzach. Triumfu jednak ogłosić nie można. Koniec XX i początek XXI wieku dowiodły bowiem, jak przesadnie ufaliśmy swym umiejętnościom.
GRYPA OD DROBIU
„Musimy zdać sobie sprawę, że wiele spośród ludzkich aktywności może wywoływać problemy” – mówi „Focusowi” prof. Marion East, brytyjska uczona, obecnie pracująca w berlińskim Leibniz-Institut für Zoo- und Wildtierforschung (Instytucie Badań nad Zwierzętami Dzikimi i z Ogrodów Zoologicznych).
Weźmy choćby nasze upodobanie do mięsa. Im bardziej się bogacimy, tym więcej go jemy. Ale i tak wzrost jego spożycia w krajach Zachodu to nic w porównaniu ze zmianami, jakie zachodzą na Wschodzie. Różnica jest tym bardziej spektakularna, że do niedawna mieszkańcy Orientu prawie w ogóle nie jedli mięsa, a zachodni idealiści tam właśnie szukali źródeł naturalnego wegetarianizmu oraz prawdziwego człowieczeństwa.
Tymczasem dynamiczny rozwój gospodarki, jakiego doświadczają Chiny czy Indie, brutalnie obalił ten mit. „My, Chińczycy, zawsze uważaliśmy pokarmy zwierzęce za lepsze” – powiedział Yang Xiao Guang z Chińskiego Towarzystwa Odżywiania reporterowi magazynu „Seed”. „Poprostu wcześniej nie mieliśmy pieniędzy, by je kupować”.
Od 1970 r. konsumpcja mięsa w Chinach wzrosła trzykrotnie. W Państwie Środka na potęgę zaczęły powstawać fermy i ubojnie drobiu. Ludzie chętniej kupowali też mięso dzikich zwierząt. I to najrozmaitszych, nawet takich, na widok których Europejczykom robi się niedobrze. Analogiczny proces, choć na mniejszą skalę, zachodzi również w pozostałych krajach środkowej i południowej Azji.
Nikogo nie zaskoczył więc fakt, że to właśnie tam wybuchła epidemia ptasiej grypy. Niebezpieczny wirus H5N1, który ją wywołuje, przenoszony jest przez dzikie ptactwo wędrowne. Od niego zakaża się drób. W efekcie miliony ptaków zginęły, a dziesiątki milionów zabito w obawie przed rozpowszechnieniem się wirusa wśród ludzi. Domowe kury, kaczki, gęsi palono na stosach. Być może dlatego epidemia nie przybrała jeszcze globalnych rozmiarów. Liczba osób, które zmarły w wyniku zakażenia H5N1, ogranicza się na razie do około dwustu.
WIRUSY OD NIETOPERZY
Więcej ofiar pochłonął wirus SARS (zespołu ciężkiej ostrej niewydolności oddechowej). Na ponad 8 tys. oficjalnych zachorowań odnotowano blisko 800 zgonów. Objawy tej niezwykle zakaźnej choroby zbliżone są do ostrego zapalenia płuc: wysoka gorączka, wycieńczenie, problemy z oddychaniem. SARS zaatakował najpierw w 2002 roku w prowincji Guangdong w południowych Chinach. Początkowo przypuszczano, że rezerwuarem jego wirusów są cywety – dzikie drapieżne ssaki z wyglądu podobne do kotów, a w rzeczywistości należące do ciepłolubnej rodziny łasz. Azjaci chętnie je jadali. I to właśnie miała być droga, jaką wykorzystał wirus, by przeskoczyć na człowieka.
W walce z nim zastosowano więc tę samą metodę, co przy niszczeniu ptasiej grypy – wybito blisko 10 tys. tych sympatycznych zwierząt. Prawdopodobnie jednak zupełnie niepotrzebnie. Kolejne badania wykazały bowiem, że pierwotnym źródłem wirusa były… owocożerne nietoperze. Jak przedostał się on na ludzi? Uczeni do dziś nie są tego pewni. Być może pośredniczyło w tym jakieś inne zwierzę.
Pośrednictwo takie wykorzystał również np. wirus Nipah. Podobnie jak SARS pierwotnie zakażał on głównie nietoperze. Udało mu się jednak przedostać na świnie. Z domowych zwierząt zaś szybko przerzucił się na człowieka. Epidemia, którą wywołał w 1999 roku w Malezji, nie była wielka. Zachorowało raptem 265 osób. Ale przerażająca okazała się śmiertelność – zmarło aż 105 chorych!
Rozprzestrzenianie się Nipah udało się jednak szybko zahamować. Na szczęście. Bo dziś, w dobie globalnego transportu, choroby tłumu uzyskały nadzwyczajne możliwości podboju świata. Weźmy choćby SARS, który trafił do blisko 30 krajów Ameryki, Azji i Europy. Wystarczyło, by chory wsiadł do samolotu, a kilka godzin później chorowali ludzie na innym kontynencie.
Ale to jeszcze nie koniec. Ewolucja ma dla nas w zanadrzu kilka innych groźnych niespodzianek.
GRUŹLICA OD BORSUKÓW
Dobrym przykładem jest epidemia fok. Co prawda jeszcze nie zaatakowała ludzi, ale to dzięki naszej działalności przeskoczyła z jednego gatunku na drugi. Chodzi o wirusa nosówki (PDV), który w 1988 r. zainfekował foki pospolite w Danii. Zginęło wtedy 23 tys. zwierząt. Po tej masakrze foki miały parę lat spokoju. Epidemia zaatakowała ponownie w 2002 r. Tym razem doliczono się 30 tys. ofiar.
Źródłem zarazków okazał się inny gatunek morskich ssaków: foki grenlandzkie. Żyją one bardziej na północy. To tam polują na ryby. Niestety, ich pokarm z miejsc żerowania wyłowili rybacy. Wygłodzone foki ruszyły na południe – liczyły na to, że tam złapią więcej ryb. Gdy dotarły do Danii, napotkały foki pospolite. I przy okazji przekazały im śmiertelnego wirusa.
Jeszcze lepszym przykładem, jak pomóc zarazkom, był przypadek gruźlicy w Wielkiej Brytanii. W latach 80. XX wieku wzrosła liczba przypadków tej choroby wśród bydła. Było to bardzo niepokojące. Po pierwsze dlatego, że prowadziło do poważnych strat w rolnictwie. Po drugie – zwiększało ryzyko zakażenia ludzi. Rząd brytyjski przedsięwziął zdecydowane kroki, by zdusić epidemię w zarodku. Badania dowiodły, że pierwotnymi roznosicielami bakterii są borsuki. W latach 90. rozpoczęła się więc szeroko zakrojona akcja ograniczania liczebności tych dzikich zwierząt. Zabito w sumie blisko 10 tys. brytyjskich borsuków.
Efekt? Zachorowalność na gruźlicę wśród bydła wyraźnie wzrosła! Jak to możliwe? „Odstrzał borsuków zniszczył strukturę społeczną i zachowania terytorialne grup tych zwierząt” – tłumaczy prof. Marion East. „To zaś zwiększyło liczbę kontaktów między osobnikami. Tym samym zaś bakterie gruźlicy miały więcej okazji, by przenosić się z jednego zwierzęcia na drugie. Doprowadziło to do wzrostu przypadków zachorowań wśród borsuków, a w dalszej konsekwencji – również wśród bydła”.
CHLAMYDIE OD PAPUG
Doskonałym sposobem na rozpowszechnianie nowych chorób jest też międzynarodowy transport zwierząt. „Niebezpieczne zarazki mogą być przenoszone przez egzotyczne zwierzątka domowe oraz owady przypadkowo zawleczone na inny kontynent przez statki czy samoloty” – mówi prof. East. Dobrym przykładem są chorobotwórcze drobnoustroje z grupy chlamydii. Człowiek zakaża się nimi od papug – najczęściej drogą kropelkową. Mikrob wywołuje infekcje dróg oddechowych, nierzadko z ciężkim zapaleniem płuc włącznie.
„Rozprzestrzenianiu się nowych chorób odzwierzęcych sprzyjają też globalne zmiany klimatu, ponieważ w ich wyniku zmienia się obszar występowania zwierząt, które mogą potem roznosić bakterie czy wirusy w nowe miejsca. Z kolei zanieczyszczenie środowiska osłabia układ odpornościowy dzikich stworzeń, co prowadzi do większego rozpowszechnienia chorób” – dodaje prof. East.
A są to przecież bardzo nowoczesne sposoby zarażania, zupełnie nieznane Kaziukowi z „Konopielki”. Ileż więcej chorób przynoszą niż trzymanie cielaka pod pierzyną z dziećmi. Pozostaje nam jedynie powtórzyć za podlaskim chłopem: „toż ono nas wszystkich po jednemu wytraci!”. No, chyba że zechcemy się wreszcie poduczyć nieco ekologii. Znajomość samej medycyny to bowiem jeszcze za mało. Dopiero wiedza o zasadach, które rządzą przyrodą, zwierzętami i ich zarazkami, pozwoli nam wygrać odwieczną wojnę z chorobami odzwierzęcymi.