Każdy normalny człowiek boi się zabrać za projekt, który nie ma gwarancji powodzenia. Każdy zastanawia się, czy zdoła zbudować zespół i będzie dobrym liderem. Hamulcowymi są także liczne finansowe i rodzinne zobowiązania, kredyt i więcej niż naście lat na karku. Dlaczego więc niektórym udaje się nacisnąć w końcu na gaz i ruszyć z kopyta?
#ZMIEŃ WEKTOR STRACHU
Adam Grant, profesor ekonomii z Wharton School of Business, w wydanej w lutym w Stanach Zjednoczonych głośnej książce „Originals: How Non-conformists Move the World” (Oryginalni: Jak nonkonformiści zmieniają świat) opisuje początki Larry’ego Page’a, Elona Muska i Jacka Dorseya. Wszyscy trzej opowiadali mu o swoim przeraźliwym strachu na starcie. Założyciele start-upów, które zmieniły świat, dziś szefowie najpotężniejszych firm też się bali. Pod tym względem nie różnili się od reszty z nas. Wyróżniali się za to tym, w jaki sposób ten strach rozumieli.
Większość z nas po prostu żegna się ze swoimi planami, gdy przerażenie to 90 proc. tego, co czujemy na samą myśl o nowym wyzwaniu. Ale przedsiębiorców, którym się udało, bardziej od wyzwania paraliżowało coś innego – myśl, że nie wykorzystają szansy, że nie spróbują.
Co jest lepsze: mimo strachu zadziałać, ale ponieść porażkę czy pójść bezpieczniejszą ścieżką i nie podejmować ryzyka? Najpierw warto uświadomić sobie, że są dwa typy porażek. Te wywołane naszym działaniem i te, które ponosimy, bo nie działamy. Możesz rzucić etat, otworzyć firmę i po dwóch latach z hukiem zbankrutować. Na pewno zaboli i to dotkliwie. Możesz więc nie otworzyć biznesu i pozostać czyimś pracownikiem. Z pensją i stabilnością, ale bez finansowych fajerwerków ani większego powołania i spełnienia.
Gdy dziś, tu i teraz, stoisz przed takim wyborem, zapewne bardziej boisz się działać. Ale uważaj, żeby potem nie żałować. Badania psychologów pokazują, że gdy ludzie patrzą na życie z perspektywy, wcale tak bardzo nie rozpamiętują porażek związanych z podjęciem jakiegoś wyzwania, nawet sromotnych, takich jak strata domu czy firmy. Jako największa porażka jawi się bowiem to, że czegoś nie zrobili. Że nie zmienili kierunków studiów, że nie starali się o inną pracę czy o awans, nie założyli firmy, nie pojechali w podróż dookoła świata lub nie spędzali czasu z kimś bliskim.
#ZACZNIJ OD NOWA
Ludzie, którym w życiu wszystko wychodzi, nie podchodzą też do porażki jak do czegoś ostatecznego. Porażka to dla nich tylko przystanek na długiej drodze do sukcesu. Jak mówią Amerykanie z Doliny Krzemowej to „element wliczony w proces”. Czyli nasze góralsko-narciarskie „Jak się nie wywrócisz,
to się nie nauczysz”. Ale chyba najlepiej opisał to Thomas Edison (który wedle dzisiejszych kryteriów był start-upowcem). Zanim stworzył żarówkę, złożył ponad tysiąc wniosków patentowych na wynalazki żarówkopodobne, które do niczego się nie nadawały.
Gdy wreszcie się udało, ktoś spytał, jak to jest ponieść tysiąc porażek. Edison odpowiedział, że dla niego było to tysiąc kroków do sukcesu. Amerykanie traktują porażki jak dobrą okazję do case study. Omawiają to, co nie wychodzi, analizują, i jak trzeba, zmieniają działanie. Powtarzają, że gdy coś nie idzie po naszej myśli, to nic strasznego. Bo to po prostu dobry znacznik tego, że mamy jakieś braki w wiedzy albo niedociągnięcia w strategii. Trzeba wrócić do początku i zacząć od nowa.
Zdarza się to w wielkich koncernach, a w start-upach jest to wręcz nie do uniknięcia. Dlaczego? Jeśli tworzymy coś naprawdę przełomowego, jak jakąś nową technologię czy model biznesowy, którego jeszcze nie było, nie sposób jest przewidzieć, jak zareaguje na to rynek.
Możemy planować jak najlepiej potrafimy, ale zawsze może zdarzyć się coś, na co nie wpadniemy, bo przecieramy zupełnie nowy szlak. Albo ludzie po prostu nie są jeszcze na naszą nowość gotowi. Larry Page i Sergey Brin na samym początku pracy nad Google próbowali sprzedać firmę za dwa miliony dolarów, ale kupujący się wycofał. A „Harry’ego Pottera” nikt nie chciał wydać, bo wszystkim wydawało się, że książka jest za długa.
#ZALICZ KONTUZJĘ
Porażka ma też inną zaletę. Gdy wszystko idzie idealnie, tracimy czujność. Fizyk Richard Feynman przyczyny katastrofy Challengera widzi w 24 lotach próbnych, podczas których nic złego się nie działo. Wszyscy nabrali więc przekonania, że nie mogą się już pomylić i ta pewność siebie ich zgubiła. A przecież lekkie potknięcia są wskazane, bo stawiają nas do pionu i przypominają, że nie można przedwcześnie osiąść na laurach.
Oczywiście mam tu na myśli raczej zbite kolana, a nie przetrącony kręgosłup. Ale jeśli zakładasz start-up, musisz przyzwyczaić się do zaliczania biznesowych kontuzji. Bo działanie oznacza ryzyko. Też ryzyko tego, że coś pójdzie nie tak. Amerykanie powtarzają, że tylko ludzie, którzy nic nie robią, nie ponoszą żadnych porażek. I chyba naprawdę w to wierzą, bo dają sobie przyzwolenie na to, żeby upaść. Po naszej europejskiej stronie oceanu nie do pomyślenia jest chwalenie się doprowadzeniem firmy do upadku.
W USA uznawane jest to za dobry punkt w CV. Bo to lekcja, z której powinno wyciągnąć się wnioski i więcej nie popełnić podobnych błędów. I gdy przyjrzymy się CV najbardziej znanych przedsiębiorców, zobaczymy, że coś w tym jest.
Richard Branson odniósł sukces w muzyce, liniach lotniczych i telefonach komórkowych. Ale kompletnie położył linię sukni ślubnych oraz swoją własną colę. Travis Kalanick, zanim założył Ubera, prowadził firmę, która upadła. A Steve Jobs zanim powrócił do Apple’a, musiał pożegnać się z firmą. Potem też nie było tak kolorowo, jak wszyscy chcieliby myśleć. Po sukcesie iPoda zaliczył wpadkę, gdy postawił na Segway, czyli dwukołowy transporter, który zupełnie się nie przyjął, chyba że jako temat żartów i pośmiewisko roku.
Adam Grant mówi, że nie ma co się bać porażki. Gdy osiągniemy sukces, będziemy mieli po prostu o czym opowiadać, jeśli raz czy drugi powinie nam się noga. Porażka dodaje kolorów temu, co robimy. A jeśli zamiast sukcesu, ponosisz porażkę, może nie mierzysz wystarczająco wysoko. Czas więc zacząć działać.