8 grudnia 1991 r. prezydenci Rosji, Ukrainy i Białorusi podpisali układ o rozwiązaniu ZSRR. Zgoda Moskwy na pokojowy demontaż budowanego od wieków imperium otwierała zupełnie nowy rozdział w historii. Zwłaszcza że ekipa Jelcyna opowiadała się jednoznacznie za demokracją i gospodarką wolnorynkową, więc znikał zimnowojenny podział świata na dwa wrogie obozy.
Dlatego amerykański politolog Francis Fukuyama wieszczył w 1992 r., że wraz z zakończeniem zimnej wojny skończyła się historia. Jego zdaniem ludzie jako istoty racjonalne wreszcie zrozumieli, że nic nie zapewni im większego dobrobytu i bezpieczeństwa niż liberalna demokracja. To była jedna z najbardziej optymistycznych wizji przyszłości [czytaj obok: Iluzja lat 90.]. Dzisiaj Francis Fukuyama przyznaje, że się pospieszył i tezę o końcu historii sformułował przedwcześnie. „Czekają nas trudne czasy” – pisze wręcz w swojej najnowszej książce, zatytułowanej „Ład polityczny i polityczny regres”.
Bo choć od roku 1989 świat się raczej demokratyzuje, to dwóch z pięciu stałych członków Rady Bezpieczeństwa ONZ – Chin i Rosji – do liberalnych demokracji zaliczyć nie można! Bez najludniejszego i największego państwa świata optymistyczna wizja Fukuyamy straciła sens. Z kolei USA coraz gorzej wywiązują się z roli „żandarma” światowego porządku…
ZAGROŻENIE 1. DŻIHAD KONTRA MCŚWIAT
Przy spadku roli Kremla, jako jedyne już światowe supermocarstwo, Amerykanie interweniowali w Iraku (1991), Somalii (1992), na Haiti (1994) i w Jugosławii (1999). Jednak zamachy z 11 września 2001 r. pokazały, że i oni mają słabe strony. Wprawdzie Waszyngton zmontował globalną koalicję, która uderzyła na bastiony Al-Kaidy w Afganistanie, a dwa lata później wojska amerykańskie ponownie wkroczyły do Iraku i obaliły reżim Saddama Husajna, ale oba te kraje nie stały się zalążkami demokracji w świecie islamu. Nie podważyły tym samym teorii amerykańskiego politologa Benjamina Barbera, że tym, czym dla XX w. był konflikt Wschód–Zachód, dla nowego stulecia będzie starcie sił określanych jako „Dżihad” (wojujący islam, a szerzej: nacjonalizm i fanatyzm) oraz „McŚwiat” (czyli liberalna demokracja, globalizacja itd.).
Co więcej, na północy Iraku zamiast demokracji wyrosło skrajnie fana-tyczne, terrorystyczne Państwo Islamskie. Lepiej zorganizowane i znacznie groźniejsze od Al-Kaidy.
Na ten konflikt nakłada się jeszcze jeden: o rolę Kremla w nowym świecie. Wspomniany Fukuyama, przyznając się do błędu, w swych najnowszych analizach wyjaśnia, że jego optymizm był przedwczesny nie z powodu terrorystów czy islamistów, lecz właśnie Rosji! Wszystko według niego potoczyłoby się inaczej, gdyby władze na Kremlu kontynuowały politykę zbliżenia z Zachodem.
ZAGROŻENIE 2. APETYTY PUTINA
Nieudolne rządy prezydenta Jelcyna sprawiły, że większości Rosjan demokracja zaczęła się kojarzyć z chaosem, korupcją i „gangsterskim kapitalizmem”. Na tym rozczarowaniu zbudował swą potęgę Władimir Putin, który przywrócił społeczeństwu poczucie mocarstwowej dumy i stabilności, jaką w czasach ZSRR zapewniała autorytarna władza.
Stworzony przez niego system rządów jest ekonomicznie niewydolny, więc jak każdy autokrata Putin odwraca uwagę rządzonych od problemów wewnętrznych, strasząc wrogiem zewnętrznym. Nie byłoby to tak groźne, gdyby nie zaczął łamać zasad, na jakich opiera się cały system światowego bezpieczeństwa. Nawet w okresie zimnej wojny mocarstwa atomowe, które podzieliły się strefami wpływów, uznawały granice państw za niezmienne. Putin podważył to, anektując Krym i udzielając wojskowej pomocy separatystom na wschodniej Ukrainie.
To wyjątkowo niebezpieczny precedens, którego złowrogą wymowę dodatkowo wzmacnia jego oficjalne uzasadnienie – ochrona rodaków żyjących poza granicami kraju. Mniejszość rosyjska jest rozproszona po wszystkich państwach wchodzących niegdyś w skład Związku Radzieckiego, a zatem osławione „zielone ludziki” mogą pojawić w każdym z nich – od republik bałtyckich przez Mołdawię aż po środkową Azję.
Zaniepokojony Zachód po raz pierwszy od wkroczenia w 1979 r. armii radzieckiej do Afganistanu obłożył Moskwę sankcjami. Historia zamiast się skończyć zaczęła zataczać koło, a atmosfera przypominać tę z czasów zimnej wojny. Nie ma jeszcze podziału na strefy wpływów, bo Rosja jest dużo słabsza, jednak już widać, że bez niej nie da się rozwiązać konfliktów, w których widzi swoje interesy. Przykładem wojna domowa w Syrii, program nuklearny Iranu czy eksploatacja złóż ropy w Arktyce.
Do otwartej konfrontacji między NATO a Rosją, tak jak w XX w., nie dojdzie. Obie strony dysponują wystarczającym potencjałem nuklearnego odstraszania. Za to liczba lokalnych wojen, która dwie dekady temu wydawała się zmniejszać do zera, znów szybko rośnie. W 2014 r. było ich już 20!
ZAGROŻENIE 3. DZIKIE WOJNY
Czy rzeczywiście aż tyle państw walczy ze sobą? Nie, ale cechą współczesnych konfliktów zbrojnych stała się ich nieczytelność. Jak to ujmuje Herfried Münkler, autor książki „Wojny naszych czasów”, nie do końca wiadomo kto, z kim, dlaczego i o co się bije. W pełni potwierdza to sytuacja w Syrii, Afganistanie, Iraku, Libii, Jemenie, Południowym Sudanie, Somalii – nawet eksperci i analitycy wywiadów mają problem ze zdefiniowaniem walczących tam stron.
W okresie zimnej wojny lokalni watażkowie musieli się liczyć z żądaniami wspierających ich mocarstw. Jeśli Moskwa lub Waszyngton zakręciły kurek z pomocą lub wstrzymały dostawy broni, konflikt wygasał. Dziś na warlordów nikt nie ma wpływu. Są panami życia i śmierci, a motywy, którymi się kierują, to mieszanina religijnego fanatyzmu, nienawiści plemiennych, żądzy władzy i zwykłej chciwości. Dochody czerpią z handlu narkotykami (talibowie, FARC w Kolumbii), sprzedaży kamieni szlachetnych i surowców (Państwo Islamskie, Kongo, Sierra Leone), porwań dla okupu (Jemen, Nigeria), piractwa (Somalia). Przemyt czy półlegalny handel zapewniają wystarczające środki na zakup broni, zwłaszcza że warlordowie nie potrzebują czołgów czy samolotów, ich potrzeby zaspokaja kałasznikow i furgonetka z karabinem maszynowym.
Profity czerpane z wojen wielokrotnie przewyższają ponoszone koszty, dlatego przywódcy walczących stron nie są wcale zainteresowani ich zakończeniem.
Najwyższą cenę płacą mieszkańcy rejonów objętych konfliktem. Jak zauważa Münkler, w wojnach prowadzonych do końca XIX w. 80 proc. zabitych i rannych stanowili żołnierze, a jedynie 20 proc. cywile. Dziś proporcje są dokładnie odwrotne. Zyski samozwańczych wodzów i ich podkomendnych zależą bowiem nie od wygranych bitew, lecz od tego, co wymuszą na sterroryzowanej ludności. Z makabryczną bezwzględnością stosują więc strategię zastraszania i na terenach ogarniętych wojną nikt już nie może czuć się bezpiecznie. Dlatego tak gwałtownie roś- nie liczba uchodźców.
O skali zagrożenia świadczy również wzrost liczby zabijanych dziennikarzy. Z danych zebranych przez organizację Reporterzy bez granic wynika, że w pierwszej dekadzie nasze-go stulecia ginęło ich rocznie 60–70. W ubiegłym roku aż 110! To uboczny efekt procesu, w którym coraz bardziej zaciera się granica między wojną a bandytyzmem. Słynna maksyma Clausewitza głosząca, że „wojna jest przedłużeniem polityki, ale za pomocą innych środków”, traci sens, gdy wojnę traktuje się jak przestępczy biznes.
Na niewiele zdają się wówczas tradycyjne metody wygaszania konfliktu militarnego poprzez ogłaszanie rozejmu, dyplomatyczne mediacje państw neutralnych czy negocjacje pokojowe. Bo z kim negocjować w Syrii, Somalii i innych „państwach upadłych”, jeśli nie ma w nich żadnych struktur władzy? Rozgrywające się tam konflikty coraz częściej określa się więc jako wojny prywatne lub dzikie.
ILUZJA LAT 90.
Na początku lat 90. minionego wieku wydawało się, że wszystko zmierza ku wspaniałej przyszłości. Nie tylko rozpadł się Związek Radziecki. W tym samym czasie biała mniejszość w RPA rezygnowała z polityki apartheidu i najpotężniejszy kraj Afryki również dołączał do wolnego świata. Sielankowy obraz psuła jedynie wojna w rozpadającej się Jugosławii, ale był to jeden z niewielu konfliktów zbrojnych, który wybuchł po 1989 r. Stare ogniska zapalne stopniowo wygasały. W połowie lat 80. toczyło się 25 konfliktów, w których ginęło w walce ponad tysiąc osób rocznie. Dekadę później już tylko 5!
ZAGROŻENIE 4. TANI TERROR
Z raportów Sztokholmskiego Instytutu Badań nad Pokojem (SIPRI) wynika, że światowe wydatki na zbrojenia wynoszą ok. 1750 mld dolarów rocznie, z czego aż 650 mld przypada na USA. Amerykanie dysponują więc taką przewagą militarną, że mogą wygrać każdą wojnę. Potwierdziły to ich błyskawiczne zwycięstwa w Iraku i Afganistanie. Problem jednak w tym, że współczesne wojny nie tylko się „sprywatyzowały” i „zdziczały”, ale stały się także asymetryczne. Strategii walki z dużo silniejszym przeciwnikiem nie odkryto w naszych czasach. Podręcznikowym przykładem zmagań asymetrycznych są wojny partyzanckie. Dotąd miały jednak głównie charakter defensywny i toczyły się na terytorium zajętym przez wroga. Dziś wojny asymetryczne nabrały charakteru ofensywnego.
Od 1945 r. żadne państwo nie odważyło się zaatakować Nowego Jorku, Moskwy, Londynu czy Paryża. Odstraszająca moc broni masowego rażenia wydawała się wystarczającą gwarancją bezpieczeństwa tych metropolii. Dla terrorystów nie stanowi to żadnej bariery. Działania militarne USA kosztują mnóstwo pieniędzy, działania islamistów – nie.
Prof. Sita Mazumder – szwajcarska ekonomistka, autorka książki „Das Geschäft mit dem Terror” (Terrorystyczny biznes) – oblicza, że zaplanowanie i przeprowadzenie ataku na nowojorskie wieże WTC kosztowało około pół miliona dolarów, a wartość bezpośrednich strat zadanych USA sięgnęła 55 mld dolarów! Do tego trzeba doliczyć setki miliardów przeznaczonych na wzmocnienie systemów bezpieczeństwa i kontroli na całym świecie, załamanie ruchu turystycznego, ogólne pogorszenie koniunktury gospodarczej na świecie, utracone korzyści biznesowe. Według corocznych raportów Global Terrorism Index opracowywanych przez Institute for Economics and Peace łączny koszt zamachu z 11 września 2011 r. sięga 600 mld dolarów! Mówiąc w bardziej obrazowy sposób: każdy dolar wydany przez Al-Kaidę kosztował jej przeciwnika milion dwieście tysięcy dolarów! Albo, sumując, była to równowartość rocznego budżetu militarnego USA.
Przy takiej „rentowności” zamachów terrorystycznych wojna asymetryczna staje się niezwykle trudna czy wręcz niemożliwa do wygrania przez atakowane państwa. Zwłaszcza że koszt zorganizowania mniej spektakularnego zamachu jest wręcz symboliczny. Przygotowanie samochodu pułapki to 20 tys. dolarów, wyładowanie plecaka materiałami wybuchowymi – 2 tys.
Głównym celem terrorystów jest sianie paniki i efekt ten coraz częściej osiągają. Wystarczy wspomnieć strach, jaki towarzyszył ubiegłorocznym imprezom sylwestrowym w Paryżu, Brukseli, Monachium…
ZAGROŻENIE 5. BOIMY SIĘ NA WYROST
W roku 2014 w zamachach terrorystycznych zginęło 13,5 tys. osób, w ubiegłym – ponad 11 tys. Te liczby przerażają, ale warto przypomnieć, że według danych ONZ rocznie w wypadkach drogowych ginie na świecie 1,2 mln ludzi! Prawdopodobieństwo, że Europejczyk czy Amerykanin zginie w ataku terrorystycznym przeprowadzonym na terenie jego ojczystego kraju, jest mniejsze niż ryzyko śmierci w windzie. Amerykański Urząd ds. Bezpieczeństwa Pracy i Produktów Konsumpcyjnych (U.S. Bureau of Labor Statistics and the Consumer Product Safety Commission) podaje, że w USA rocznie ginie w takich wypadkach średnio 30 osób, a ok. 17 tys. doznaje obrażeń. Mimo to nikt nie wchodzi do windy z podobnym lękiem jak do restauracji w centrum Paryża czy metra w Londynie.
Organizatorzy zamachów terrorystycznych znakomicie bowiem wykorzystują słabości współczesnych mediów, które goniąc za wskaźnikami oglądalności i poczytności, przekształcają każdy zamach w ogólnoświatowy medialny horror. Całodobowe relacje z miejsca zdarzenia, katastroficzne komentarze i prognozy to elementy wojny psychologicznej, którą wygrywają siewcy strachu. „Wszechobecne media uczyniły świat mniejszym i bardziej krwawym niż jest naprawdę” – diagnozował amerykański publicysta David Carr.
Znacznie dalej w podkreślaniu różnic między poczuciem zagrożenia a rzeczywistością posunął się socjolog z Uniwersytetu Harvarda Steven Pinker, który w wydanej w 2012 r. książce „Zmierzch przemocy. Lepsza strona naszej natury” postawił tezę, że świat jeszcze nigdy nie był tak bezpieczny jak obecnie i wciąż staje się bezpieczniejszy. Powołując się na wyniki badań archeologów, szacuje, że w czasach prehistorycznych i w społecznościach pierwotnych na 100 osób aż 15 ginęło śmiercią nienaturalną, najczęściej z rąk innych ludzi. To zdecydowanie więcej niż podczas II wojny światowej, gdy wskaźnik ten wyniósł 3 na 100!
Pomijając okresy wojen, ryzyko utraty życia nieustannie się zmniejsza. W XIV-wiecznej Anglii na 100 tys. osób 110 padało ofiarą zabójstw. Dziś mniej niż jedna! Podobnie wygląda to w większości państw europejskich; nawet w uchodzących za bardzo niebezpieczne Stanach Zjednoczonych wskaźnik zabójstw spadł poniżej trzech!
ZAGROŻENIE 6. GRZECHY MEDIÓW
W ciągu ostatniego ćwierćwiecza o jedną trzecią obniżyła się liczba wypadków przy pracy, o 40 proc. zmalała liczba zgonów z powodu malarii, o miliard zmniejszyła się liczba ludzi, którzy muszą przeżyć za mniej niż dwa dolary dziennie. Światowa Organizacja Zdrowia ogłosiła właśnie, że w ubiegłym roku nie odnotowano ani jednego przypadku zachorowania na polio w Afryce. Jeszcze 25 lat temu było ich ponad 300 tys.
Steven Pinker stwierdza więc, że „żyjemy w najspokojniejszym okresie w dziejach człowieka na Ziemi”. Powszechne odczucia są jednak zupełnie inne. Dlaczego? „Bo agencja Associated Press jest lepszym źródłem informacji niż zamknięty w klasztorze mnich kronikarz” – odpowiada politolog James Payne, autor „History of Force” (Historia siły). Współczesne media nie przeoczą już żadnego dramatycznego wydarzenia, a proces określany w psychologii jako iluzja poznawcza powoduje, że prawdopodobieństwo wystąpienia jakiegoś zdarzenia uznajemy za tym większe, im łatwiej dostrzegamy podobne incydenty. Jeśli więc telewizje nieustannie serwują obrazy zamachów, wojen i zbrodni, widz nabiera prze-onania, że zagrożenie wciąż rośnie, i postrzega świat jako coraz bardziej niebezpieczny.
W tym medialnym szumie, potęgowanym dodatkowo przez portale społecznościowe, zaciera się też hierarchia wydarzeń. Ważne staje się to, co zostało odpowiednio nagłośnione, skomentowane na Twitterze, uwiecznione w YouTube. Gdy zanikają autorytety objaśniające świat w obiektywny sposób, ludzie wierzą we wszystko, co potwierdza ich wizerunek wroga, i przestają dostrzegać jakiekolwiek odcienie szarości w czarno-białym obrazie świata. Przykładem uchodźcy wrzucani do jednego worka z etykietą „muzułmanie”. A przecież trzecią, najliczniejszą wśród nich grupę stanowią Erytrejczycy, którzy w większości są chrześcijanami.
ZAGROŻENIE 7. BRAK PIENIĘDZY I… WODY
Skupiając uwagę wyłącznie na jednym zagrożeniu, łatwo przeoczyć inne. Kto dziś wie, że przed Trybunałem Arbitrażowym w Hadze toczy się ponad 250 spraw związanych z konfliktami o… wodę. I nie są to spory o drobiazgi, lecz kwestie być albo nie być dla całych państw. Tamy budowane na Mekongu przez Chiny i Laos mogą pozbawić środków do życia kilka milionów wietnamskich i kambodżańskich rolników i rybaków. Tama stawiana przez Etiopię na Nilu Błękitnym tak zaniepokoiła Egipt, że w Kairze rozważano nawet możliwość jej zbombardowania. Jeszcze większe napięcia wywołuje budowa przez Indie zapór na Indusie, przez Turcję na Tygrysie i Eufracie itp. Już w 1995 r. wiceprezes Banku Światowego Egipcjanin Ismail Serageldin wieszczył, że „jeśli w XX wieku toczono wojny o ropę, w XXI będzie się walczyło o wodę”.
Będą to także „dzikie wojny” wywoływane w najbiedniejszych państwach świata przez plemiennych wodzów, lokalnych polityków i wszelkiej maści watażków. Ich skutków nie sposób przewidzieć, ale już dziś mówi się, że po milionach uchodźców wojennych pojawią się jeszcze liczniejsi uchodźcy klimatyczni.
Równie nieprzewidywalne są skutki coraz większych nierówności społecznych. Z raportu Global Wealth opracowanego przez szwajcarski bank Credit Suisse wynika, że 35 proc. światowego bogactwa znajduje się w posiadaniu 0,5 proc. populacji. Statystyczny dorosły mieszkaniec naszej planety posiada majątek wartości 43 800 dolarów. Ale to teoria. Rzeczywistość wygląda tak, że Szwajcar ma 294 tys., Amerykanin ponad 200 tys., a Etiopczyk 202 USD. Organizacja Oxfam zajmująca się badaniem problemów ubóstwa przedstawiła niedawno dane, które jeszcze bardziej przemawiają do wyobraźni. Otóż 85 multimiliarderów okupujących pierwsze miejsca list najbogatszych ludzi świata dysponuje takim samym majątkiem jak… 3,5 miliarda najuboższych. „To nie tylko niemoralne, ale groźne” – piszą analitycy Oxfam w raporcie „Working for the few”.
Działaczy organizacji pozarządowych można posądzać o idealizm, ale podobną opinię wyraził zdeklarowany liberał, wieloletni prezes amerykańskiego banku centralnego Alan Greenspan: „Przepaść między bogatymi a biednymi staje się tak duża, że powoli można zacząć mówić o dwóch różnych gospodarkach światowych. Potężne banki i korporacje dzięki swej wielkości i sztuczkom finansowym zawsze wychodzą na swoje, nawet w czasie kryzysu. Małe firmy pogrążają się w długach, a zwykli ludzie w biedzie i długotrwałym bezrobociu. To prędzej czy później doprowadzi do kolejnego załamania”.
ZAGROŻENIE 8. USA BEZ ENERGII?
Bieda i skrajne nierówności społeczne są najlepszą pożywką dla terrorystów, populistów, szowinistów i wy-stępujących w obronie „ciemiężonego ludu” watażków. A więc tych, którzy stanowią największe zagrożenie dla wciąż jeszcze w miarę bezpiecznego świata. Brytyjski historyk Niall Ferguson straszy jednak, że tego bezpieczeństwa nie zapewni ani gnuśna Europa, ani imperialna Rosja, ani mające za nic prawa człowieka Chiny. Jedyną siłą zdolną wymusić spokój i pokój są Stany Zjednoczone. Jeśli także im zabraknie energii, nadejdzie „epoka gasnących imperiów, szalejącego fanatyzmu religijnego, lokalnego łupiestwa w zapomnianych regionach świata, zastoju gospodarczego i wycofania się cywilizacji do kilku dobrze strzeżonych enklaw”.