Zgasło światło całego świata – napisał święty Hieronim po otrzymaniu wiadomości o zdobyciu Rzymu przez Wizygotów. Jeżeli taki pesymizm ogarnął teologa, który bardziej zajmował się sprawami ducha niż materii, co musieli czuć ludzie twardziej stąpający po ziemi. Świat bez cesarstwa rzymskiego był zapewne dla nich równie trudny do wyobrażenia jak dla nas bez Stanów Zjednoczonych Ameryki. A jednak stało się. Lekceważeni, pogardzani, stojący bez wątpienia niżej pod względem rozwoju cywilizacyjnego barbarzyńcy zgasili światło „świata”.
Wielkie imperia nie upadają ani z dnia na dzień, ani z powodu jednej przyczyny. Krach jest zawsze następstwem splotu wielu zdarzeń i procesów, także obiektywnych, niezależnych od woli władców i elit rządzących. Można jednak w ich dziejach odnaleźć punkt zwrotny, od którego zaczęło się załamywanie potęgi, oraz – zazwyczaj wpisane w samą naturę systemu – wirusy zniszczenia, które tym silniej dawały o sobie znać, im słabszy stawał się imperialny organizm.
Faraon był bogiem. Nie w przenośni, lecz dosłownie. Należała do niego cała egipska ziemia i jej mieszkańcy. Tylko on miał prawo do monumentalnego grobowca-piramidy, który wyposażano we wszystko, co niezbędne do panowania również po śmierci. Od jego woli zależało, kto w ogóle dostąpi życia pozagrobowego, gdyż pochówek bez mumifikacji ciała i ekwipunku na przeprawę przez zaświaty skazywał człowieka na nicość. A zgodę na zbudowanie przez poddanych choćby skromnego grobowca mógł wydać jedynie on.
Kierowanie pracą tysięcy robotników wznoszących piramidy wymagało stworzenia olbrzymiej machiny biurokratycznej, co nieuchronnie prowadziło do wynaturzeń typowych dla ustrojów opartych na kulcie władcy i rządach armii urzędników – korupcji, marnotrawstwa, brakoróbstwa…
Egiptem rządziło 31 (lub jak chcą niektórzy historycy 30) dynastii i kilkuset faraonów, jednak pozostało po nich zaledwie kilka piramid i to tych najstarszych, z okresu pierwszych pięciu dynastii. Dlaczego? Bo następnych nie budowano już ze skalnych bloków, lecz z tłuczonych byle jak kamieni i cegieł. Nie przetrwały więc próby czasu i rozsypały się. Skoro bóg na tronie nie zauważał malwersacji, rosło poczucie bezkarności. Bogacący się dygnitarze tworzyli własne udzielne księstwa, nad którymi władza faraona była już tylko iluzoryczna. Boski status monarchy stał się dla nich wygodnym parawanem, ale mało kto naprawdę w ten status wierzył.
– Król musi zawsze być czujny – pouczał syna faraon Amenemhat, który cudem przeżył zamach na swoje życie. Na boga nikt nie odważyłby się podnieść ręki, na człowieka dybano nieustannie. By rozładować napięcia, faraonowie decydowali się na podboje, opanowali Bliski Wschód i Nubię. Ciągłe wojny rujnowały jednak budżet, gospodarka podupadała, armia słabła. Gdy Ramzes II poniósł upokarzającą klęskę w bitwie z Hetytami, pozostała już tylko propaganda sukcesu – pokonanemu władcy wszędzie stawiano posągi, rozgłaszając wieści o jego niebywałym bohaterstwie. Te monumenty przetrwały do naszych czasów i dzięki nim nieudolny Ramzes II jest jednym z najbardziej znanych faraonów.
Porażka w starciu z barbarzyńcami do reszty odarła monarchę z boskości. Jego następcę Ramzesa III zamordowano, po władzę sięgali rozmaici uzurpatorzy. Kwitła korupcja, rosła przestępczość, grobowce „bogów” przestały być świętością i masowo je plądrowano. Gdy w VI w. p.n.e. nadciągnęli Persowie, Egipt był już tak słaby, że uległ im niemal bez walki.
Przez półtora tysiąca lat Babilonia rywalizowała z sąsiednią Asyrią o pozycję największego mocarstwa w jednej z kolebek ludzkości – dorzeczu Eufratu i Tygrysu. W roku 612 p.n.e. odniosła ostateczne zwycięstwo przypieczętowane zburzeniem asyryjskiej stolicy – Niniwy. Odtąd już nikt nie śmiał wątpić, że Babilon z wiszącymi ogrodami Semiramidy jest najwspanialszym miastem świata, a jego królowie – najpotężniejszymi władcami. Ich legendę, tyle że czarną, utrwalili Żydzi, utożsamiając Babilon w tekstach biblijnych z największym złem. Babilończycy zapracowali na tę opinię, gdyż złupili Jerozolimę, a jej mieszkańców uprowadzili w niewolę.
Zaledwie pół wieku po tych triumfach na tronie zasiadł król Nabonid. Tak jak poprzednicy sprawował władzę absolutną, posłużył się nią jednak nie do wzmacniania imperium, lecz wprowadzenia nowej religii. Zamiast dawnego boga Marduka kazał czcić boginię księżyca Sin. Narzucał jej kult tak nachalnie i brutalnie, że popadł w konflikt z potężną kastą kapłanów Marduka, którzy podburzali przeciwko niemu społeczeństwo. Mimo rosnącego zamętu Nabonid wyjechał ze stolicy, by nadzorować budowę systemu umocnień na granicach. Rządzenie państwem przekazał swemu synowi Baltazarowi, zresztą równie znienawidzonemu.
Następca tronu krzewił nową wiarę z jeszcze większą gorliwością niż jego ojciec. Do historii przeszedł dzięki uczcie, podczas której w złotych naczyniach zrabowanych ze świątyni jerozolimskiej wznosił toasty na cześć bogini Sin. W pewnym momencie biesiadnikom ukazała się ręka, która wypisała na ścianie tajemnicze słowa „Mane, tekel, fares”. Żydowski prorok Daniel przetłumaczył je jako „Policzono, zważono, podzielono” (twoje królestwo).
Na spełnienie przepowiedni nie trzeba było długo czekać. W granice Babilonii wtargnęli Persowie. Wielu wpływowych Babilończyków tak bardzo nienawidziło swych fanatycznych władców, że od razu przeszło na stronę wroga. Siły wierne Nabonidowi zostały pokonane w bitwie nad rzeką Opis (539 r. p.n.e.). Stołeczny Babilon w ogóle się nie bronił, kapłani Marduka kazali otworzyć bramy miasta i powitali najeźdźców jak wyzwolicieli.
Persowie opanowali cały Bliski i Środkowy Wschód, zajęli Egipt, połamali sobie zęby dopiero na Grekach. Po klęskach marynarki wojennej pod Salaminą (480 r. p.n.e.) i armii lądowej pod Platejami (479 r. p.n.e.) zrezygnowali z dalszej ekspansji. Elity władzy przystąpiły do konsumowania owoców podbojów. Przykład dawali królowie, poświęcający więcej czasu na uciechy w haremie niż administrowanie krajem. Ich gnuśność wykorzystywali zarządzający prowincjami satrapowie, którzy przekształcali oddane im do administrowania rejony w samowładne państewka. Gdy kończyły się pieniądze na zbytki, podnosili podatki. Eksploatowani do granic wytrzymałości chłopi nie mieli już ani czasu, ani sił na umacnianie dróg czy udrażnianie systemów nawadniających. Kryzys gospodarczy stawał się widoczny gołym okiem.
Słabła też armia. Persowie, którzy stanowili zaledwie 20 proc. ludności imperium, masowo wykupywali się od służby wojskowej, opłacając zastępców, z reguły cudzoziemców. Dowodzenie zbieraniną ludzi różnych kultur, języków i religii było bardzo trudne. Koordynowanie działań w skali całego kraju, co wymagało zgodnej współpracy satrapów – niemożliwe.
W porównaniu z Macedonią Persja była gigantem. A jednak runęła pod jej ciosami. Wprawiani od małego do wojskowego trybu życia oficerowie Aleksandra Macedońskiego nie mogli się nadziwić wyposażeniu namiotów perskich dowódców, pełnych dywanów, poduszek, pachnideł. Dla nich nawet kąpiel w ciepłej wodzie była oznaką zniewieścienia, a perski dygnitarz nie wyruszał na wojnę bez wanny.
Greccy doradcy Dariusza III podpowiadali mu, by zastosował taktykę spalonej ziemi. Ale drżący o swoje bogactwa Persowie nawet nie chcieli o tym słyszeć. Mimo liczebnej przewagi nie wygrali ani jednej bitwy. O upadku ich bojowego ducha najdobitniej świadczyło zachowanie Dariusza III, który uciekł z pola walki pod Issos (333 r. p.n.e.) w takim pośpiechu, że zostawił na łasce losu nawet swoją rodzinę. Schronienia szukał u satrapy Baktrii. Ten jednak nad patriotyzm przełożył własny interes i chcąc się przypodobać Aleksandrowi, kazał zabić własnego króla.
Persja nie zniknęła z mapy świata, lecz po ciosach zadanych przez Macedończyka już nigdy nie odzyskała statusu mocarstwa.
Zwycięzców się nie sądzi, więc Juliusz Cezar i Oktawian August przeszli do historii jako wybitni wodzowie i politycy. Według dzisiejszych kryteriów stworzony przez nich system rządów był jednak brutalną dyktaturą wojskową ustanowioną w wyniku zamachu stanu. Przekraczając Rubikon, Cezar rzucił wyzwanie rządom republikańskim, na czele armii wszedł do stolicy i po zwycięskiej wojnie domowej przejął pełnię władzy. Przeprowadził reformy, które bez wątpienia wzmocniły państwo, ale obrońców republiki nie przekonał i został zamordowany na posiedzeniu senatu.
Jego następca Oktawian August również zdobył władzę siłą. Nie chcąc podzielić losu poprzednika, sporządził listy proskrypcyjne i systematycznie likwidował wszelką opozycję; według szacunkowych danych zamordowano ok. 130 senatorów i 2 tys. przeciwników reżimu. Odtąd już nic nie ograniczało rzymskich samowładców.
Nic prócz armii, która – po tym, jak raz wyręczyła bogów i lud we wskazaniu osób godnych cesarskiego tronu – nigdy nie zrezygnowała z tego „uprawnienia”. Spośród pierwszych następców Oktawiana tylko Tyberiusz zmarł śmiercią naturalną. Kaligulę zasztyletowano, Klaudiusza otruto, Nerona zmuszono do popełnienia samobójstwa. W roku 69 n.e. legioniści zrzucili z tronu i osadzili na nim aż czterech cesarzy, pozwalając im panować zaledwie po kilka miesięcy.
Według Edwarda Gibbona, autora klasycznego dzieła „Zmierzch i upadek cesarstwa rzymskiego”, rozkład imperium rozpoczął się pod koniec II w. n.e., za rządów Marka Aureliusza i jego następcy Kommodusa. To wtedy koszty utrzymania sił zbrojnych przekroczyły możliwości budżetu. Pojawiła się inflacja, w ślad za nią kryzys gospodarczy, wzrost cen żywności i niepokoje społeczne. Kommodus sięgnął po terror. I szybko dołączył do zamordowanych poprzedników.
Septymiusz Sewer spróbował polityki reform. Zaczął od dewaluacji denara, ale spadek wartości rzymskiej waluty podważył jedynie zaufanie do imperium. Doszło do tego, że bankierzy w Egipcie i na Bliskim Wschodzie odmawiali jej przyjmowania. Dowódcy wojskowi również nie chcieli wynagradzania w słabnącym pieniądzu, woleli nadania ziemi. Gdy ich nie dostawali, buntowali się. Tymczasem granice cesarstwa ze wszystkich stron atakowały ciągnące z głębi Azji ludy germańskie.
W roku 286 Dioklecjan sięgnął po ostatnią deskę ratunku, dzieląc się władzą ze współcesarzem i dwoma niższymi rangą cezarami. Odroczył tym wyrok, ale nie zapobiegł jego wykonaniu. W roku 410 padł Rzym, w 476 imperium dobił germański wódz Odoaker, który po prostu wypędził z Wiecznego Miasta ostatniego cesarza Romulusa Augustulusa i sam ogłosił się królem.
Przez siedem wieków pierwsze w dziejach chrześcijańskie imperium osłaniało Europę przed najazdami muzułmanów i ludów pogańskich. W roku 1071, po przegranej bitwie pod Manzikertem, cesarz Roman IV został wzięty przez Turków do niewoli. To wydarzenie przełamało barierę nienawiści między dwoma odłamami chrześcijaństwa i prawosławny Wschód zwrócił się o pomoc do katolickiego Zachodu.
Gotowość jej udzielenia chętnie zadeklarowała Wenecja, żądając jednak w zamian przywilejów handlowych i takich samych praw dla swoich kupców, z jakich korzystali obywatele Bizancjum. Gdy je uzyskali, doświadczeni Wenecjanie błyskawicznie uporali się z lokalną konkurencją i zmonopolizowali handel, pozbawiając budżet imperium jednego z głównych źródeł dochodów.
Ćwierć wieku później cesarz Aleksy Komnen uznał, że nadeszła pora odwetu na osłabionych z powodu konfliktów wewnętrznych Turkach. Sam był na to za słaby, więc zaproponował wspólną operację odbicia z rąk muzułmanów Ziemi Świętej papieżowi. Liczył na przybycie dobrze zorganizowanej armii, tymczasem z Zachodu nadciągnęła zbieranina włóczęgów, zubożałych rycerzy, mnichów i zbiegłych chłopów. Komnen czym prędzej wyprawił to pospolite ruszenie do Palestyny, gdzie zostało zmasakrowane.
Następne ekspedycje, które przeszły do historii jako wyprawy krzyżowe, były już lepiej przygotowane. Tyle że do prawdziwego przymierza Wschodu z Zachodem nigdy nie doszło, obie strony wzajemnie sobą pogardzały, a z powodu różnic religijnych szczerze się nienawidziły. W 1204 r. uczestnicy IV krucjaty zamiast na muzułmanów uderzyli na prawosławnych chrześcijan, zdobyli Konstantynopol i doszczętnie go splądrowali.
– Od stworzenia świata w żadnym mieście nie zdobyto tylu łupów – napisał kronikarz wyprawy Gotfryd z Villehardouin.
Po tym kataklizmie Bizancjum już się nie podniosło. Biedowali wszyscy, od chłopów po cesarzy. Janowi VI (1347 r.) podczas koronacji nałożono diadem z oszlifowanego szkła, gdyż wyprzedano już nawet insygnia władzy. Jego zdesperowani następcy gotowi byli uznać prymat papieża, co jednak wywoływało gwałtowne protesty konserwatystów i plebsu podburzanego przez ortodoksyjnych duchownych.
– Wolałbym zobaczyć w środku mojego miasta turecki turban niż papieską tiarę – oświadczył monarsze jeden z liderów opozycji. I szybko zobaczył. W 1453 r. pod mury Konstantynopola nadciągnęli Turcy. Bez większego trudu wdarli się do miasta bronionego zaledwie przez 7 tys. ludzi. Sułtan Mehmed II wkroczył do jednej z najwspanialszych świątyń chrześcijaństwa – bazyliki Mądrości Bożej (Hagia Sophia), przemianował ją na meczet i odprawił dziękczynne modły do Allaha.
75 lat po zdobyciu Konstantynopola sułtan Sulejman Wspaniały żegnał wyruszających na kolejną wojnę wezyrów słowami: „Do zobaczenia w Rzymie”. Zdobyli Belgrad i Budapeszt, ale osiągnięcie głównego celu przekraczało ich możliwości. Sulejman musiał zawrócić flotę, która już zacumowała u ujścia Tybru, bowiem jego armia lądowa została powstrzymana pod Wiedniem (1529 r.).
Następni władcy nie mieli podobnej charyzmy, więc gros czasu i energii musieli poświęcać na walkę o utrzymanie się na tronie. Nie było to łatwe, gdyż ze względu na poligamię każdy sułtan pozostawiał po sobie liczne potomstwo, a przyrodnie rodzeństwo nie przebierało w środkach, by przejąć schedę po ojcu. Problem radykalnie rozwiązał Mehmed III, który zamordował wszystkich, co najmniej 20 braci, i dla wycięcia zagrożenia do korzeni zabił dziesięć ich ciężarnych małżonek. Ta masakra zagroziła ciągłości dynastii, więc po śmierci Mehmeda III wprowadzono zakaz bratobójstwa, ale całe rodzeństwo następcy tronu musiało odtąd przebywać w wydzielonej części pałacu, której nie mogło opuszczać. Uwięzieni w złotych klatkach mężczyźni nie godzili się z losem, nieustannie spiskowali i napawali się myślami o zemście. Odizolowani od świata nie mieli jednak żadnej wiedzy o rządzących nim mechanizmach. Jeśli więc szczęśliwe zrządzenie losu czy – co zdarzało się częściej – wojskowy zamach stanu spełniał ich marzenia, zabiegali jedynie o to, by niczego nie zmieniać. W efekcie system rządów kostniał i coraz mniej przystawał do otaczającej imperium rzeczywistości.
Ani władze świeckie, ani duchowe nie przyjmowały do wiadomości, że po serii porażek w wojnach z Rosją tureckie imperium utrzymuje swą międzynarodową pozycję już tylko dzięki poparciu Francji i Anglii, które traktowały je jako państwo buforowe blokujące Moskwie dostęp do Morza Śródziemnego.
Bezkrytyczne wspieranie archaicznego reżimu stawało się jednak dla potęg Zachodu coraz bardziej niewygodne. Zwłaszcza po odwołaniu pod presją islamistów nieśmiałych reform zainicjowanych w latach 70. XIX w. – uchwalenia konstytucji, utworzenia parlamentu. Gdy Francja i Anglia odmówiły pomocy, od imperium szybko oderwały się Rumunia, Bułgaria, Serbia i Czarnogóra. Austro-Węgry zajęły Bośnię i Hercegowinę, Rosja – Zakaukazie.
Upokorzony sułtan Abdulhamid odpowiedział terrorem, ale część oficerów (tzw. młodoturcy), którzy znali rzeczywiste przyczyny klęsk, zbuntowała się i go zdetronizowała. Na reformy było już jednak za późno. Wybuchła I wojna światowa, w której nowy władca Mehmed V opowiedział się po stronie Niemiec. Za ten ostatni sułtański błąd Turcja zapłaciła zepchnięciem na margines światowej polityki.
Imperium stworzone przez wodza niewielkiego plemienia niepiśmiennych hodowców koni i owiec rozciągało się od Węgier po Koreę, od Syberii po Chiny, Birmę i północne Indie. Nikt przed Czyngis-chanem nie panował nad tak rozległym obszarem. „Pojawił się nowy i potężny protektor chrześcijaństwa. Przeciwko niewiernym wystąpił z Indii król Dawid i prowadzi armię, której potęga nie ma sobie równych” – pisał do papieża biskup Akki w Palestynie, na wieść o upadku potężnych państw muzułmańskich w centralnej Azji. Wierzył, że ziściły się krążące od wieków legendy o tajemniczym księdzu Janie, który miał gdzieś w głębi kontynentu utworzyć chrześcijańskie mocarstwo. Już kilka miesięcy później pomyłkę biskupa prostował król Gruzji, informując zwierzchnika Kościoła, że na jego kraj „napadł dziki lud tatarski, który wygląda jak diabły, jest żądny łupów jak wilki i waleczny jak lwy”.
Porównanie z wilkami było jak najbardziej zasadne. Mongołowie nie krzewili żadnej religii ani ideologii, nie stawiali pomników swojej chwały. Interesowały ich wyłącznie łupy, a po podboju regularne płacenie trybutu przez pokonane ludy. Porównując ich najazd na Ruś do panowania Arabów w Hiszpanii, Aleksander Puszkin skonstatował: „Tatarzy nie byli Maurami, zdobyli Rosję, ale nie dali nam ani algebry, ani Alkazaru, ani Arystotelesa”.
To, co nie przeszkadzało im w osiąganiu zamierzonych celów, zostawiali w spokoju, co z ich punktu widzenia było bezużyteczne – niszczyli, często bezmyślnie. By ułatwić sobie podbój Mezopotamii, zdewastowali budowany od tysiącleci system nawadniania i zmienili żyzne krainy w pustynię. Oblegane miasta zalewali wodą z przegradzanych tamami rzek, po ich zajęciu budowle puszczali z dymem, ludność wyrzynali w pień.
Chanowie dysponowali świetnym wywiadem, więc wiedzieli, że są postrzegani jak hordy barbarzyńców. Niektórzy próbowali zmienić ten wizerunek. Panujący w Chinach Kubilaj wszedł w skórę cesarza i założył nową dynastię – Juan. Wnuk Czyngis-chana wielki chan Munke zorganizował debatę teologów chrześcijańskich, muzułmańskich i buddyjskich. Chciał się czegoś dowiedzieć o religiach pokonanych ludów, ale wysłuchiwanie zawiłych wywodów było większym wysiłkiem niż wojowanie i jeszcze w czasie debaty wraz ze swą świtą upił się do nieprzytomności. Następcy już nie zadawali sobie trudu poznawania kultury i osiągnięć podbitych ludów.
Olbrzymie państwo bez spajającej je idei imperialnej nie miało szans przetrwania. Chińczycy szybko pozbyli się mongolskich uzurpatorów, po nich to samo zrobili Persowie, Turcy, Arabowie, a w XV wieku Rusini. Mocarstwo, które zatrzęsło światem, ponownie stało się stepową krainą zwasalizowaną przez Chiny i Rosję, najpierw cesarskie, potem komunistyczne.