5 najdziwniejszych sposobów uczenia się

Wiedza, która sama wchodzi do głowy – któż z nas o tym nie marzył? Naukowcy i wynalazcy od wielu lat próbują osiągnąć coś takiego. Oto najbardziej niezwykłe pomysły, na jakie wpadli do tej pory

Rozwój naszej cywilizacji jest tak szybki, że coraz trudniej za nim nadążyć. W ciągu całego życia musimy przyswajać coraz więcej informacji – wymagają tego od nas zwłaszcza nauczyciele w szkole czy na studiach. Firmy obiecujące przyśpieszenie nauki dobrze zarabiają. Jednak oferowane przez nie metody często nie są poparte jakimikolwiek badaniami naukowymi. Czy naukowcy w ogóle zajmują się takimi kwestiami? Owszem i to nie od dziś. Historia badań nad przyswajaniem wiedzy obfituje w dziwaczne pomysły, ale niektóre z nich wydają się działać!


Wiedza w pigułce, czyli jadalna informacja

To rozwiązanie wydaje się najbliższe ideału. Wystarczy połknąć pastylkę, ewentualnie dostać zastrzyk, a potrzebne informacje same przenikają nam do mózgu. Fikcja? Już ponad 50 lat temu naukowcy naprawdę badali taki fenomen, a media rozpisywały się o przyszłości jadalnej wiedzy. Wszystko zaczęło się od badań nad robakami zaliczanymi do płazińców.

W połowie XX wieku większość uczonych uważała, że te proste zwierzęta nie są w stanie niczego się nauczyć. Co prawda mają coś w rodzaju mózgu w przedniej części ciała oraz układ nerwowy budową przypominający drabinkę, ale to za mało, by przechowywać na dłużej jakieś informacje. Z tą tezą nie zgadzało się jednak dwóch badaczy z University of Texas – Robert Thomson i James McConnell. W 1955 r. wykazali, że płazińce potrafią reagować trochę tak jak słynne psy Pawłowa. Badacze „nauczyli” robaki, by kojarzyły porażenie prądem elektrycznym z jaskrawym światłem. Okazało się, że po pewnym czasie płazińce kurczyły się w reakcji na sam impuls świetlny. Co więcej, ta pamięć zostawała w ich ciałach na długo. Płazińce mają to do siebie, że przecięte na pół w poprzek potrafią zregenerować się tak, że powstają dwa nowe osobniki. Gdy potraktowano tak robaki po elektryczno-świetlnym treningu, okazało się, że każdy z „potomków” pamięta lekcję równie dobrze.

W tym miejscu historia przenosi się w rejony pseudonauki. James McConnell uznał wyniki tych badań za dowód na to, że pamięć nie jest zapisana w synapsach układu nerwowego. Jego zdaniem wspomnienia zakodowane miały być gdzie indziej – w cząsteczkach kwasu rybonukleinowego (RNA), rozsianych po całym organizmie. Żeby to udowodnić, w 1962 r. zaczął kroić „wytrenowane” robaki na kawałki i karmił nimi inne osobniki. Opis efektów doświadczenia można znaleźć w książce „Potomkowie Frankensteina” Aleksa Boese: „Ku naszemu wielkiemu zdumieniu (i radości) już od pierwszych prób zwierzęta prezentowały wyraziste dowody na to, że w jakiś sposób »wchłonęły« część szkolenia razem z wyszkoloną tkanką (…) W sposób, który wciąż nie do końca możemy zrozumieć, pewna część procesu szkoleniowego została przeniesiona z jednego płazińca na drugiego poprzez spożycie”.

Media ochoczo podchwyciły ten wątek i zaczęły fantazjować na temat zbliżającej się epoki wiedzy w pigułkach, ewentualnie w zastrzykach. Inni naukowcy byli jednak sceptyczni i wzięli odkrycia McConnella pod lupę. Nikomu nie udało się osiągnąć podobnych rezultatów. Nie było też szans, by podobne zjawisko mogło zajść u ludzi. Płazińce mają bardzo prosty układ pokarmowy, więc teoretycznie możliwe by było, by cząsteczki „pamięciowego RNA” ze zjedzonego robaka trafiły nietknięte do komórek kanibala. Natomiast praktycznie wszystko to, co my zjadamy, jest rozkładane w żołądku i jelitach na podstawowe „cegiełki”. (Z tego właśnie powodu nie mają sensu lęki przeciwników GMO – nie ma możliwości, by do organizmu człowieka wniknęły jakiekolwiek geny ze zjadanych przez niego roślin czy zwierząt.)

Smutny wyjątek od tej reguły pokazuje, że wiara w „jadalną informację” pokutowała wśród ludzkości od dość dawna. W 1957 r. amerykański uczony Daniel Carleton Gajdusek odkrył na Papui-Nowej Gwinei chorobę zwaną kuru. Atakowała ona mózg, niszcząc go stopniowo i doprowadzając w końcu do śmierci. Chorowali wyłącznie członkowie plemienia Fore, które od niepamiętnych czasów praktykowało rytualny kanibalizm ciał osób zmarłych. Za najcenniejszy organ uważano mózg – przywilej jego zjedzenia miała najbliższa rodzina. Lud Fore uważał, że w ten sposób można przejąć „siłę życiową” zmarłego. Niestety, zamiast tego kanibale spożywali zakaźne cząsteczki białkowe zwane prionami. To one wywoływały kuru – schorzenie zaliczane do tzw. encefalopatii gąbczastych wraz z chorobami Creutzfeldta-Jakoba (CJD) i wściekłych krów (BSE).

Badania Gajduska nad prionami zostały uhonorowane Nagrodą Nobla w 1976 r. Natomiast hipoteza „pamięciowego RNA” McConnella trafiła do naukowego lamusa. Co jakiś czas odżywa tylko w science fiction – „pigułki umiejętności” pojawiały się m.in. w opowiadaniach z uniwersum „Star Treka”. I zapewne tylko w nim będą naprawdę działać.

 

Gdy umysł śpi, czyli nauka przez sen

Wielu z nas tego próbowało – jeśli w noc poprzedzającą ważną klasówkę czy egzamin włożę książkę pod poduszkę, to może informacje „wejdą” mi do głowy podczas snu? Cóż, prawdopodobnie niewiele to pomogło – co nie znaczy, że jest to zupełnie niemożliwe. Ostatecznie śpiący człowiek nie jest kompletnie odcięty od świata. Owszem, ma zamknięte oczy, ale nadal odbiera informacje przez inne zmysły. A skoro we śnie spędzamy osiem godzin w ciągu doby (czyli łącznie jakieś 26 lat w ciągu całego życia), czemu by nie wykorzystać chociaż części tego czasu na naukę?

 

Badaczy szczególnie interesował słuch. Już w 1942 r. prof. Lawrence LeShan z amerykańskiego College of William & Mary postanowił oduczyć chłopców brzydkiego nawyku obgryzania paznokci, stosując edukację we śnie. W tym celu wykorzystał fonograf odtwarzający zdanie: „Moje paznokcie są okropnie gorzkie”. Uczestnicy letniego obozu słyszeli je przez 54 kolejne noce po 300 razy. Później fonograf się zepsuł, więc prof. LeShan sam powtarzał sugestię co noc po trzysta razy przez kolejne dwa tygodnie. Efekt? Aż 40 proc. chłopców przestało obgryzać paznokcie. (Złośliwi twierdzą, że ze strachu przed dziwnym mężczyzną, który przychodził w nocy do chłopięcej sypialni i gadał w kółko to samo.)

To zapoczątkowało całą falę badań zdających się potwierdzać fenomen nauki przez sen. Wkrótce na rynek trafiły pierwsze urządzenia, mające nie tylko zmieniać złe nawyki, ale też wspierać np. naukę nowych słówek obcego języka. Wynalazca Max Sherover próbował sprzedawać coś, co nazwał cerebrografem, a potem dormifonem. „Była to kombinacja magnetofonu, zegara i poduszkowego mikrofonu. Sherover zebrał wyrazy aprobaty wielu gwiazd, w tym śpiewaka operowego Ramona Vinaya, który twierdził, że maszyna pomaga mu zapamiętywać arie” – pisze Alex Boese w książce „Potomkowie Frankensteina”.

Złotą erę nauki przez sen zakończyły brutalnie badania przeprowadzone w 1956 r. Uczeni z Santa Monica College postanowili sprawdzić, czy osoby uczące się w ten sposób faktycznie śpią. Wykorzystali w tym celu elektroencefalograf, czyli EEG. Cudowny efekt natychmiast znikł. Okazało się, że nauka przez sen tak naprawdę była nauką w trakcie bezsenności, wywołanej zapewne przez ekscytację użytkownika maszyny lub – co bardziej prawdopodobne – przez gadający do ucha głośnik. W tym miejscu historia mogłaby się zakończyć, gdyby nie nowe, tym razem rzetelne badania naukowe.

Część badaczy postanowiła wykorzystać zmysł węchu. Zapachy w porównaniu z dźwiękami mają tę zaletę, że nie budzą nas ze snu. Co więcej, informacje o bodźcach węchowych w mózgu trafiają prosto do hipokampa – fragmentu odpowiedzialnego m.in. za zapamiętywanie informacji. Eksperymenty wykazały, że jeśli w ciągu dnia uczyliśmy się czegoś, wąchając przy tym róże, to wiedza lepiej nam się utrwali w mózgu, jeśli potem podczas snu będziemy czuli różany aromat. Ciekawostka? Niekoniecznie. Badacze z izraelskiego Instytutu Nauki Weizmanna poszli o krok dalej. Śpiącym palaczom podawali do nosa zapach dymu papierosowego połączony z wyjątkowo nieprzyjemną wonią ze-psutych ryb lub jajek. Po tygodniu takiej terapii badani ograniczyli palenie o 30 proc. Gdy podobny zabieg zafundowano im na jawie, nic się nie zmieniło.

Kluczowym odkryciem był fakt, że mózg bardzo rzadko może się nauczyć czegoś w czasie snu REM. Jest to faza związana z szybkim ruchem gałek ocznych i to w jej czasie pojawiają się marzenia senne. Natomiast podczas tzw. snu wolnofalowego (NREM) mózg, choć nieświadomy, może przyswajać nowe informacje – tyle że wolniej niż w czasie czuwania. Dotyczy to nie tylko zapachów, ale także dźwięków. Możliwe więc, że w eksperymentach z lat 40. i 50. tkwiło jednak jakieś ziarno naukowej prawdy.

Badacze przyznają, że choć nauka przez sen może przeżyć swój renesans, ma jeszcze poważne przeszkody do pokonania. „Zawsze trzeba uważać, żeby nie zakłócić samego snu” – wyjaśnia Susanne Diekelmann z niemieckiego Uniwersytetu Eberharda Karola w Tybindze. U niewyspanych gorzej funkcjonuje nie tylko pamięć, ale i cały organizm, co zwiększa ryzyko różnych chorób. Jeśli jednak uda się dopracować technologie, w przyszłości być może będziemy mogli nocami szlifować swoją znajomość języków, a nawet biegłość w grze na instrumencie czy technikę sportową – przewiduje Diekelmann. Czy tak się stanie? Czas pokaże, a my na razie możemy tylko przespać się z tym problemem.

 

Wtyczka w głowie, czyli z komputera do mózgu

To chyba jedna z najsłynniejszych scen w pierwszej części trylogii „Matrix”. Główny bohater, czyli Neo, zostaje podłączony do komputera poprzez gniazdko w tylnej części głowy, kładzie się na fotelu i przechodzi błyskawiczny kurs sztuk walki. Po pewnym czasie otwiera oczy, mówi: „Znam kung-fu” i daje tego dowód podczas pojedynku z Morfeuszem. Taki transfer wiedzy wydaje się czymś nieuniknionym w przyszłości. Mamy mnóstwo komputerów gromadzących ogrom wiedzy, coraz lepiej rozumiemy działanie ludzkiego mózgu. Wystarczy połączyć elektroniczną maszynę z tą biologiczną i załadować informacje, prawda?

Niestety, nie. „Nie rozumiemy, jak działa mózg, nie wiemy, skąd bierze się świadomość, i nie potrafimy odczytywać myśli” – wylicza prof. Piotr Durka z Wydziału Fizyki Uniwersytetu Warszawskiego. Jego zdaniem porównywanie mózgu do komputera nie ma sensu, ponieważ nasze szare komórki działają zupełnie inaczej niż maszyny. Co więcej, budowa mózgu jest bardzo zagmatwana. Na próżno szukać w nim jednego miejsca magazynującego informację, takiego jak twardy dysk w komputerze. Wiele wskazuje na to, że różne rodzaje pamięci są rozsiane po różnych zakamarkach mózgu. Niektóre informacje występują w kilku kopiach, a na dodatek podczas przypominania sobie czegoś mózg „skleja” wspomnienie z różnych kawałków, nierzadko trochę je przy tym zmieniając. Załadowanie czegoś do takiej pamięci z komputera jest na razie niewyobrażalnym zadaniem.

 

Tym bardziej że w „Matriksie” i wielu podobnych wizjach jest mowa o jakimś gniazdku czy interfejsie dającym bezpośredni dostęp do ludzkiej pamięci. Oczywiście w mózgu niczego takiego nie ma i raczej nie będzie. Nawet w komputerze nie możemy podłączyć kabla byle gdzie – służą do tego specjalnie zaprojektowane gniazda i oprogramowanie, pozwalające na przesyłanie danych. W przypadku mózgu jest podobnie: odbieramy informacje przez narządy zmysłów, które „zaprojektowała” ewolucja. A jeśli chcemy te informacje z mózgu wydobyć, posługujemy się interfejsami, takimi jak narząd mowy albo ręka, którą piszemy.

Owszem, naukowcy próbują „podsłuchiwać” nasze myśli np. poprzez fale mózgowe, elektrody umieszczone w mózgu czy rezonans magnetyczny. Ale nadal uzyskują w ten sposób bardzo nieprecyzyjne dane. Wystarczy spojrzeć na działanie interfejsów mózg-komputer. Pozwalają one osobom sparaliżowanym na komunikowanie się z otoczeniem, ale wymaga to długiego treningu i nawet po nim jest to proces powolny.

Czy można go usprawnić? Zdaniem futurologów – tak. Jeden z nich, amerykański naukowiec i wynalazca Raymond Kurzweil, twierdzi, że umożliwią to mikroskopijne roboty. Po wstrzyknięciu do krwi dotrą one do mózgu i utworzą w nim bezprzewodową sieć dającą dostęp do różnych jego części jednocześnie. Przez taki mózgowy internet będzie można zarówno pobierać dane z neuronów, jak i je do nich wgrywać drogą radiową. A to oznacza bezpośrednie podłączenie mózgu do komputera czy globalnej sieci. Kiedy? Zdaniem Kurzweila dopiero ok. 2045 r. Mamy więc dużo czasu, by skorzystać z innych metod szybkiego przyswajania informacji.

 

Kątem oka, czyli przekaz podprogowy

Jeśli nie sposób załadować wiedzy do mózgu z pominięciem narządów zmysłów, to może chociaż mogłaby się ona sączyć do naszych szarych komórek bez udziału świadomości? Szansę na to dawały badania nad bodźcami podprogowymi, które zyskały rozgłos pod koniec lat 50. XX wieku. Chodzi o informacje, które byłyby dostępne tak krótko (lub „zamaskowane” innymi), że miałyby trafiać bezpośrednio do naszej podświadomości.

Amerykański psycholog James Vicary spreparował film wyświetlany w kinie, umieszczając w nim pojedyncze klatki z napisami: „Jesteś głodny? Jedz popcorn” i „Jesteś spragniony? Pij coca-colę”. Były one prezentowane przez zaledwie trzytysięczną część sekundy, a więc zbyt krótko, by ktokolwiek mógł je zauważyć. Rezultat? Wzrost sprzedaży coli o 18 proc., a popcornu o blisko 58 proc.! – twierdził Vicary. Badania co prawda szybko wykazały, że rewelacyjne dane Vicary’ego były zbyt piękne, żeby mogły być prawdziwe, ale nadzieja pozostała.

Na początku XXI w. bodźce podprogowe znów stały się głośne za sprawą Richarda deVaula – studenta, a później pracownika naukowego prestiżowego Massachusetts Institute of Technology (MIT). Wymyślił on urządzenie zwane pamięciowymi okularami. Podłączone do kieszonkowego komputera czy telefonu komórkowego emitowałyby poprzez miniaturowy wyświetlacz prosto do naszego oka trwające 1/180 sekundy obrazy, kojarzą-ce się np. z rzeczami, które mamy kupić w sklepie, albo z rocznicami, o których powinniśmy pamiętać. „Jeśli mamy coś na końcu języka i w tej chwili do naszej podświadomości dotrze komunikat podprogowy z podpowiedzią, zostanie wykorzystany – przypomnimy sobie, o co chodziło. Cała reszta zostanie pominięta” – twierdził deVaul. W tym ujęciu bodźce podprogowe nie służyłyby co prawda do dostarczania wiedzy do mózgu, a tylko do jej wydobywania, ale lepsze to niż nic.

Niestety, okulary pamięciowe nie pojawiły się do dziś w sprzedaży. Często jednak przypominano ich koncept, z reguły wtedy, gdy w mediach pojawiał się sam deVaul. A było po temu parę okazji, ponieważ po odejściu z MIT założył własną firmę, a potem został zatrudniony przez gigantów – w 2010 r. przez Apple, skąd półtora roku później „podkupiło” go Google. Bardzo możliwe, że deVaul przyłożył rękę do powstania cyberokularów Google Glass. Na pierwszy rzut oka są one podobne do okularów pamięciowych, lecz nie zostały do tej pory wyposażone w funkcję podprogowego przekazywania informacji (a na początku 2015 r.

Google zaprzestało ich produkcji na czas bliżej nieokreślony). Czy taka funkcja kiedyś się pojawi? Niestety, deVaul nie należy do osób szczególnie rozmownych. Jak twierdzi, jego praca jest jedną z najfajniejszych w sektorze nowych technologii i to mu wystarcza. Nie rozmawia o niej nawet z rodziną i przyjaciółmi. Dlatego na razie nie dowie-my się, czy nauka wspierana przez bodźce podprogowe jest faktycznie możliwa i czy to nad nią pracuje obecnie w tajnych laboratoriach Google.

 

Na wysokich obrotach, czyli szybkie czytanie i słuchanie

Ashlee Vance, autor książki biograficznej „Elon Musk: Tesla, SpaceX, and the Quest for a Fantastic Future”, był zaskoczony, gdy otrzymał od czytelnika e-mail: „Uwiel-biam tę książkę. Przesłuchałem ją z prędkością 2x i skoń-czyłem w ciągu trzech dni. Nie mogłem się oderwać. Gratulacje!”. Pisarzowi nigdy nie przyszłoby do głowy coś takiego – a jednak coraz więcej ludzi korzysta w ten sposób z audiobooków czy podcastów (internetowych audycji radiowych).

Moda na przyspieszone odsłuchiwanie zaczęła się w 2004 r. To wtedy Apple wprowadziło możliwość regulacji tempa odtwarzania w iPodach. Dziś mamy do dyspozycji wyspecjalizowane aplikacje, takie jak Overcast. Jedną z jego funkcji jest SmartSpeed – zwiększanie prędkości odtwarzania plików audio, ale z wykorzystaniem algorytmów wyłapujących długie pauzy, przerwy między zdaniami czy odstępy między rozdziałami audiobooka. Dzięki temu odsłuchujemy nagranie szybciej, ale słowa wciąż odtwarzane są w tempie standardowym i brzmią naturalnie.

Czy taki zabieg faktycznie sprawia, że wiedza szybciej „wchodzi nam do głowy”? Eksperci są sceptyczni. Ich zdaniem szybkie odsłuchiwanie może pomóc, jeśli chcemy zorientować się w zawartości np. audiobooka. „Interesujące nas fragmenty wymagają jednak dłuższego czasu na skupienie się nad materiałem oraz przemyślenia” – mówi Jolanta Liżewska-Zyzek z księgarni Matras. Ponadto szybkie słuchanie wymaga treningu. „Proszę sobie przypomnieć, jak bardzo męcząca jest sytuacja, gdy ktoś nadaje jak katarynka i buzia mu się nie zamyka. Po 30 minutach pęka nam głowa” – zauważa Albert Pietras z EDU Szkoły szybkiego czytania i technik pamięciowych. Jego zdaniem lepiej sprawdza się tradycyjne przyswajanie wiedzy, o ile zwiększymy jego efektywność.

Chodzi o szybkie czytanie, które zyskuje coraz większą popularność. Pewien student z University of Nebraska spytał Billa Gatesa i Warrena Buffeta – jednych z najbogatszych ludzi na świecie – jaką supermoc chcieliby posiadać, jeśli mogliby wybrać tylko jedną. „Umiejętność superszybkiego czytania” – odparł bez chwili namysłu Gates. A Buffet dodał: „Zgadzam się. Prawdopodobnie zmarnowałem dziesięć lat przez powolne czytanie”.

Przyswajanie informacji poprzez wzrok jest najskuteczniejsze, ponieważ nasza pamięć w dużym stopniu opiera się na obrazie. Jednak wielu z nas czyta powoli. Po części wynika to ze szkolnej edukacji. Nauczyciele uczą nas czytać słowo po słowie i proszą o czytanie na głos. Chcą mieć pewność, że poprawnie wymawiamy wyrazy, ale w ten sposób powstaje także problem czytania „w głowie”. Później, już jako dorośli, często podczas czytania słyszymy tego wewnętrznego lektora. A to spowalnia czytanie do tempa, w jakim jesteśmy w stanie mówić.

Wyciszenie wewnętrznego głosu jest kluczem do szybkiego czytania. Wymaga to czasu i praktyki. Można przy tym zastosować kilka metod, takich jak wystukiwanie szybkiego rytmu w czasie czytania lub odliczanie wstecz co najmniej dwucyfrowych liczb. W szybkim czytaniu pomaga również używanie wskaźnika. Jeśli go stosujemy, skracamy przerwy między kolejnymi fragmentami tekstu. Do tego, podążając wzrokiem za wskaźnikiem, nie powracamy do już przeczytanego tekstu, czyli unikamy regresji, która spowalnia czytanie i pogarsza zrozumienie treści.

Przeciętny człowiek czyta w tempie 150–250 słów na minutę. Jakie mogą być efekty intensywnego treningu? Za wynik bardzo dobry uznawany jest poziom 350–400 słów na minutę. Są jednak i tacy, którzy potrafią czytać jeszcze szybciej! 500–600 słów na minutę to wynik uznawany za znakomity. „Osoba po kursie nie tylko czyta szybciej, ale też zapamiętuje więcej, łatwiej porządkuje wiedzę i analizuje informacje” – dodaje Albert Pietras. Nie ma w tym jakiejś supertechnologii rodem z filmów science fiction, ale najważniejsze jest to, że taka metoda działa.