“Ogromne snopy płomienia”. Polska relacja z oblężenia Port Artur w 1905

“Dzień jeden w tem piekle wysiedzieć, trzeba być żelaznego serca człowiekiem” – wspominał oblężenie Port Artur polski inżynier w służbie carskiej i… narzekał na tępotę rosyjskich oficerów. „Focus Historia” dotarł do wspomnień Polaka.

Zdobycie przez Japończyków Port Artur (obecnie Lüshun w Chinach) na początku roku 1905 było kluczowym wydarzeniem wojny rosyjsko-japońskiej. Upadek twierdzy zachwiał carską Rosją.

„Obrona Port Artura zwróciła uwagę opinii światowej na ten mało znany zakątek Azji; podziwiano zarówno wytrwałość obrońców, jak i desperację napastników, którzy w atakach frontalnych ginęli całymi tysiącami” – komentował Józef Wiesław Dyskant w książce „Port Artur 1904”. Japończycy okupili tę wygraną 100 tys. zabitych i rannych. Armia carska straciła 30 tys. żołnierzy. Wśród nich (i tych, którzy płynęli miastu z nieudaną odsieczą) było wielu Polaków. „W rosyjskich pułkach dalekowschodnich prawie co dziesiąty żołnierz był Polakiem lub pochodzenia polskiego, a w marynarce wojennej co pięćdziesiąty” – pisał Dyskant. Podkreślał, że uczyło się tam wojennego rzemiosła wielu przyszłych żołnierzy odrodzonej Polski.

Jednym z walczących był Adolf Popławski, urodzony w 1865 r., absolwent Mikołajewskiej Szkoły Inżynieryjnej w Petersburgu. Wkrótce po oblężeniu spisał relację pt. „Wrażenia z 1904 roku w Port Arturze”. „Focusowi Historia” udało się do niej dotrzeć dzięki komandorowi Eugeniuszowi Koczorowskiemu oraz p. Ignacemu Popławskiemu.

„Adolf Popławski nie był w Port Artur zawodowym wojskowym, aczkolwiek na zdjęciu widzimy go w mundurze. Kończył bowiem »gimnazjum wojskowe«. W istocie był inżynierem budownictwa morskiego i na tym stanowisku uczestniczył w budowaniu doków przeznaczonych do remontu uszkodzonych okrętów Eskadry Rosyjskiej Oceanu Spokojnego” – wyjaśnia komandor Koczorowski. Jak podkreśla, w żadnej znanej mu publikacji pamiętnik nigdy nie był cytowany.

Nieoczekiwany atak

„Zima 1903–04 roku zapowiadała się w Port-Arturze wcale dobrze. Nie projektowano wprawdzie dużych i świetnych balów, jakie zastałem jeszcze w 1902 roku, gdyż publiczność miejscowa, złożona wyłącznie prawie z urzędników i oficerów, wyszumiała się już po chińskich wyprawach, przehulała już pieniądze nagrabione u Chińczyków podczas tej znakomitej wojny [powstania bokserów – przyp. red.], weszła więc w normalne ramki finansowe, a te nie pozwalały na wielkie zbytki. Toteż skończyły się bale z toaletami pań, sprowadzanymi aż z Paryża, a publiczność kontentowała się zbiegowiskami skromniejszymi, albo w klubie wojskowym, albo w domach prywatnych” – pisał Popławski. 

Za to w kabaretach spędzali czas „wiecznie jego mający masę do zabicia, a zawsze świetnie przez rząd uposażeni panowie oficerowie sławnej floty rosyjskiej. Tam oni główną rolę grali, tam niejeden z nich znał lepiej całe urządzenie lokalu, wszystkie jego przejścia i skrytki niż urządzenia i rozplanowanie własnego okrętu”.

Coś przebąkiwano o  nieporozumieniach z Japończykami, ale nikt nie myślał o wojnie, również polski inżynier. Noc z 26 na 27 stycznia 1904 r. była typowa. Trwały zabawy w lokalach, Popławski czytał przy świecy. „Flota cała stała na zewnętrznej rejdzie. Wtem o godzinie coś pół do dwunastej zaczyna się na rejdzie straszliwa strzelanina; ja leżąc w łóżku przeklinałem swoim zwyczajem panów marynarzy, co dniami całemi nic nie robią, a po nocach spać nie dają, urządzając sobie jakieś manewry, że domy się trzęsą w mieście i z sufitów tynk oblata! Ustało strzelanie, zgasiłem świecę i zasnąłem sobie snem sprawiedliwego. Z  rana, coś o wpół do siódmej, wyrywa się do mnie blady jak płótno nasz zarządzający kancelarią i mówi mi, że trzy statki: Retwizan, Carewicz i Pallada, leżą przebite minami wyrzuconymi w nocy przez japońskie torpedowce”.

A to był dopiero początek.

 

Panika w mieście

Roboty w mieście, przygotowującym się do ewentualnego ataku Japończyków, szły w żółwim tempie. Nagle, podczas załatwiania spraw na mieście, Popławski dostał się pod ostrzał. „Pierwszy raz w życiu posłyszałem świst lecącego pocisku, huk pękającej bomby i widziałem podejmowane wybuchem pociskowego naboju słupy wody – wspominał rozemocjonowany. – Przelatuje nad nami pocisk, uderza się w skałę i wybucha. Nas tylko obrzuca kawałkami śniegu, woźnica wali po koniach i łupi cwałem”.

Nawet on poczuł się przytłoczony wydarzeniami. A co mieli powiedzieć cywile? „Po ulicy, w dół, nie do miasta, lecz z miasta – walą ludziska […] w pełnej panice, widocznie nie zdając sobie sprawy ani gdzie pędzą, ani czego – z jedną myślą – uciec! Ojcowie i matki pogubili dzieci, dzieci pogubiły rodziców, płacz, krzyk, lament! Gdzieniegdzie kobiety spazmują, gdzieniegdzie mdleją! Okropny widok! Okropniejszego wrażenia nie miałem później nigdy, przez cały ciąg oblężenia!”.

Mieszkańcy i chińscy robotnicy masowo uciekali z miasta. „Gorączka wyjazdowa” dotknęła takie masy ludzi, że pociągi były przepełnione.

Carska armia wierzyła w swoje siły. Popławski też – aż do momentu, gdy usłyszał swego dowódcę. „Główne dowództwo nad całym Arturem wziął na siebie pan Stessel i ogłosił nam sławny swój rozkaz o tem, że on nigdy przed nieprzyjacielem się nie cofnie, gdyż nie ma gdzie się cofać, bo z trzech stron morze, a z czwartej nieprzyjaciel. Rozkaz, który dla nas służył jawnym do-wodem, że pan Stessel już stchórzył, bo myślał o ucieczce, chociaż w tak bohaterski sposób, ale zawsze o ucieczce, i to wtedy, kiedy każdy najtchórzliwszy Żyd z Port-Arturskich komersantów śmiało patrzył w przyszłość, nie dopuszczając nawet myśli, żeby Artur mógł być kiedy odciętym od świata, jak został odciętym nie więcej jak we trzy miesiące później”…

To flota rosyjska!

Popławski widział, jak inny Polak inżynier Romuald Świrski krzątał się przy Retwizanie i Carewiczu, próbując przy pomocy kesonów je wyremontować. Widział jednak też, że nawet w obliczu wojny dochodziła do głosu zawiść i zazdrość. Wśród dowodzących porażający był brak profesjonalizmu. Przykładem kapitan Stiepanow, który wypłynął Jenisejem stawiać miny w zatoce Dalnij. 

„Postawił już ich sporo, gdy wtem jedna z min postawionych wypłynęła. Taką minę trzeba było wyłowić albo rozstrzelać, do którego to celu kapitan Stiepanow powinien był z burty Jenisejaspuścić kater [rodzaj łodzi – przyp. red.]. On zaś zamiast posłać w tym celu kater, zaczął podchodzić całym statkiem do pływającej miny, chcąc ją rozstrzelać z burty Jeniseja. Wypadkowym niespodziewanym prądem wody naniosło go na postawione przez niegoż dopiero co miny i… statek wyleciał w powietrze”.

Koniec kapitana był tragiczny: „Dużo ludzi (90 majtków i  kilku oficerów) ze statku jednak uratowało się. Kapitan został, jak był, na mostku kapi-tańskim. Jeden z oficerów, na łódce z komendą, podchodził do niego, żeby go wyratować, ale ten zabronił mu nawet podchodzić do tonącego Jeniseja, grożąc że będzie strzelać, jeśli go nie usłuchają. Razem ze statkiem poszedł na dno. Ten ostatni postępek jego objaśniają obłędem od otrzymanego wstrząśnienia i wzruszenia, ale samo zachowanie się z rozstrzeliwaniem miny, które spowodowało całą katastrofę, dowodzi i nieumiejętności zachowania się i braku praktycznego przygotowania w panu dowodzącym statkiem. A był to jeden z wybitniejszych oficerów floty, człowiek wielce czynny, rozumny, zawsze szczerze oddany swoim obowiązkom, inte-ligentny, wykształcony technicznie jak bywają tylko wyjątki rzadkie we flocie. I zawsze taki ten rzadki nawet wyjątek okazał się nie na wysokość swego położenia, przez co zgubił i siebie, i dużo ludzi, i cenny statek. To flota rosyjska!”.

 

Idiotyzmy w obliczu śmierci

Zaraz po 27 stycznia inżynierowie zabrali się do rychtowania fortów i baterii, ale… „pan Stessel zbeształ ich za to mówiąc, że nie wiedzieć co wymyślili, budują forty i  baterie, kiedy dla garnizonu nie ma dostatecznego pomieszczenia, kiedy koszar za mało, a to zima i mieszkać w namiotach nie sposób. A więc rzucono forteczne roboty i całą siłą robotnika, ile tylko jego dostać można było, zabrano się do wykańczania koszar”. Oczywiście bez sensu, bo „później, w końcu maja, a początku czerwca, kiedy Japończycy już byli pod fortecą, pan Stessel wrzeszczał na inżynierów, że są idyoci, gdyż budowali koszary zamiast tego, żeby wykańczać forty, a bez koszar i obejść się można, gdyż ciepło na dworze i stać dobrze i w namiotach. Ale to już do historii należy roztrząsać dlaczego zdanie pana Stessla było tak zmiennem, i dlaczego inżynierowie, spełniając jego własne rozkazy, »idyotów« zasłużyli”.

Zresztą Rosjanie nie przejmowali się takimi drobiazgami. Dlatego że uważali Port Artur za nie do zdobycia, a Japończyków za zbyt słabych, by ośmielili się go szturmować. Kiedy uświadomili sobie, że się pomylili, byli w szoku. 

Popławski widział podczas prac inżynieryjnych ostrzał sąsiedniej baterii. Huk był ogromny. On i jego rozmówcy zostali ogłuszeni, zagapili się, a wtedy śmierć zajrzała im w oczy. „Nie słyszałem ani świstu, ani huku, tylko widzę, że jeden z moich interlokutorów znikł z nasypu, na którym staliśmy, drugi stoi przede mną zwrócony do mnie plecami i skulony, i czuję jak sypie się na mnie deszcz z gliny i barabani po czapce i płaszczu. Domyśliłem się, że musiał gdzieś niedaleko spaść pocisk i rozerwać się, stoję więc cierpliwie pod glinianym deszczem, a w głowie z szybkością błyskawicy myśl ciągle w kółko powtarza: »kiedyż? kamień czy odłamek bomby?«”…

(Anty)Bohaterowie

Nie brakło też kolejnych popisów rosyjskich okrętów. Niejaki lejtnant Lepko zgłosił na ochotnika, by udać się na nocną „wycieczkę” torpedowcem. Nawet mu się udało! Rano pobiegł więc obudzić admirała Makarowa, mówiąc że ma mu ważne rzeczy do zameldowania. Okazało się, że „zawdzięczając mgle i ciemności nocy, przerwał się przez linię strażniczych japońskich torpedowców i wpadł w sam środek japońskiej eskadry – uśpionej. »No i cóżeś pan zrobił?« – zapytał Makarow. »Zawróciłem całym pędem i oto jestem« – odpowiada Lepko. »A miny, miny pańskiego torpedowca – krzyczy admirał – ani jednej pan nie wystrzeliłeś?!« »Nie było na to rozkazu Waszej Excelencyi!!!«. Do tego muszę dodać, że Lepko zaliczał się do najzdolniejszych i najlepszych oficerów floty na Oceanie Spokojnym” – wspominał Popławski.

Przytoczył też rozmowę ze znajomym dowódcą torpedowca. „Mówię mu kiedyś, przy spotkaniu, że »cóż wy stoicie! Japończycy wysiadają u was pod samym nosem, transportów tam masa, przykrywa ich zapewne tylko jeden, dwa statki wojenne. Ot, machnęlibyście wszystkie torpedowce razem, to moglibyście ich tam natopić kupę!«.

Odpowiada mi: »Ho ho! Jakże to na torpedowcu, w biały dzień iść na nich! To wszystko widać! Zatopią, póki do nich dojdziesz! Rozstrzelają!!«. Mówię mu: »To idźcie w nocy, jeżeli w dzień nie można!«. Odpowiada: »A jakże w nocy iść, kiedy w nocy nic nie widać!!«”.

Z kolei po przegranej bitwie pod Kinczou w maju 1904 r. Rosjanie oddali pobliski port Dalnij. Zdaniem Popławskiego zbyt pospiesznie. Ale nie to najgorsze: „Dalnij dostał się w ręce nieprzyjacielskie w zupełnym porządku, nawet z elektrycznem oświetleniem ulic i domów. Tylko bez mieszkańców, którzy piechotą uciekli do Port Artura. Piechotą dlatego, że kolej żelazna niby to była zajęta wywiezieniem co było można uchwycić z  Dalniego do Artura, ale przewiozła przez omyłkę w popłochu próżne wagony, zamiast naładowanych, które tak i zostały na stacyi w Dalnim. Piękny to był prezent Japończykom ten Dalnij! Doskonale urządzony port, ze wszelkimi wygodami do wyładowywania statków, pod samym bokiem fortecy, i  połączony z nią jeszcze koleją żelazną. Umyślnie urządzić dla nich cokolwiek dogodniejszego nie można by było!”.

Popławski stwierdził, że dzięki takim „wygodom” Japończycy mogli łatwo transportować nie tylko piechotę, ale i potężne 11-calowe działa. Ich pociski, jak pisał łódzki dziennik „Rozwój” w 1905 r., przebijały najgrubsze nawet umocnienia Port Artur, „rozbijały beton na kawały”. „Rady i sposobu nie było zabezpieczyć się przed uderzeniem takiego pocisku” – tłumaczyła prasa.

 

Rozbite fortepiany

„Roboty w  porcie koło naprawy uszkodzonych statków i u mnie koło budowy doku szły pełnym pędem. Od rana więc cały dzień spędzałem na robotach. Przerwa obiadowa od 12 do 2 schodziła albo na pogawędce w klubie, albo po klubowym obiedzie w domu, przy fortepianie lub książce – wspominał chwile wytchnienia Popławski. – W dni świąteczne i 2 razy na tydzień w powszednie, dla rozweselenia serca i podtrzymania ducha publiczności, na bulwarze grała orkiestra i wtedy co żyło, zbierało się na bulwar. Siedzieć nie było gdzie! Ścisk na alejach i ścieżkach. Panie wyelegantowane. Patrząc na ten różnobarwny i wesoły tłum, nigdy na myśl by nie przyszło, że to jest w oblężonym od kilku miesięcy mieście, że nad tą publicznością wisi groźba bombardowania, mającego się nie dziś, jutro zacząć, że z tych oficerów, którzy w danej chwili tak wdzięcznie bawią damy rozmową, wielu dzisiaj z rana jeszcze śmierci w oczy zaglądało, a wielu może jutra nie dożyje”.

Jednak wkrótce fortepiany były już porozbijane, domy zmienione w rudery, cywile chowali się w piwnicach. „Po podwiezieniu 11-calowych dział Japończycy regularnie zaczęli niszczyć atakowane forty (…). Wewnętrzny rejd wyglądał smutno – było to cmentarzysko statków. Miasto posypywane co dzień bombami nie miało już prawie ani jednego całego domu. Ulice były poryte pociskami”.

Od sierpnia ruszyła do szturmu ofiarnie walcząca japońska piechota. Rosjanie bronili się dzielnie, ale z coraz mniejszym przekonaniem. Wreszcie, po kilku miesiącach szturmów i walk pozycyjnych, dowodzący twierdzą Stessel postanowił skapitulować. Decyzja z 2 stycznia 1905 r. była pewnym zaskoczeniem dla mieszkańców i obrońców. „Kiedy gruchnęła wieść o kapitulacji i kiedy zamilkły działa i przestały latać pociski, my wprawdzie odetchnęliśmy z ulgą, ale razem zrobiło się jakoś markotno. Wstyd dusił nas, nie tylko obrońców, szczególnie kiedy na drugi zaraz dzień zjawili się już w mieście konni oficerowie japońscy na ulicach miasta, rozglądający się po mieście, jak u siebie w domu. Wstyd i żal za tylu poniesionymi stratami, i bezowocnie!”.

Pożegnanie z Arturem

„Jeszcze jedna noc po postanowionej kapitulacji była pełną huków i grzmotów: to rwano statki, wysadzano w powietrze składy, niszczono działa, żeby jak najmniej oddać w ręce Japończyków. Na płacz się zbierało na widok wysadzanych w powietrze statków […]. Warunki kapitulacji były już opowiadane na mieście: wszyscy żołnierze garnizonu i majtkowie floty składają broń i idą do niewoli, oficerowie zaś z pozostawioną im bronią w ręku wychodzą z fortecy i mogą wyjechać zaraz do kraju, z tem tylko, żeby dali słowo nie uczestniczyć więcej w tej wojnie. Opowiadano, że kapitulacja nie jest tak haniebną, gdyż całego garnizonu zostawało w szeregu nie więcej nad 7000 ludzi, licząc w to i siłę floty, reszta zaś to są ranni i chorzy w szpitalach”. Jak zaznaczył Popławski, za parę dni okazało się, że liczba ta wzrosła do 22 000…

Rozgoryczony, na koniec swej relacji podsumował, że „Artur z punktu widzenia fortyfikacji naukowej, akademickiej, nie był wcale fortecą, jak o tem mówiono”. „Artur miał służyć w razie wojny na Dalekim Wschodzie główną bazą dla floty i ważnym punktem na lądowym teatrze wojny, dla wstrzymania znacznych sił nieprzyjacielskich aż do skoncentrowania odpowiedniej armii rosyjskiej koło Harbina” – pisał. Zaznaczał, że wobec tego powinien mieć urządzenia portowe ukryte przed ostrzałem ze strony lądu, odpowiednie fortyfikacje, koszary, zapasy, garnizon. „Cóż widzimy w Arturze: forty od portu odniesione są tylko na 4 wiorsty [1070 m – przyp. red.], tak że na całym placu przez forty okrążonym nie ma ani jednej piędzi ziemi, na którą by nie mógł być skierowanym ogień bateryj oblegającego w ilości dowolnej. To sprawia, że nie tylko ludność i garnizon nie mają przez cały czas oblężenia ani jednej chwili względnego spokoju dla wypoczynku i odnowienia sił własnych, ale i roboty we wszystkich warsztatach od pierwszych dni oblężenia prowadzą się z narażeniem życia, często są zupełnie niemożebne, i statki są stale narażone na ogień nieprzyjacielski, stąd nie mogą być nigdy wyremontowane, gdyż co jedną dziurę załatają, to dwie nowe odbiorą”.

 

Chwała bohaterom

Jak wyczytał Popławski w  dokumentacji prac, za grosze usiłowano robić coś, co powinno kosztować miliony. Podczas oblężenia Stessel skąpił zapasów, przez co wśród broniących pojawił się szkorbut. W  efekcie nie wydłużył więc czasu obrony twierdzy, tylko go skrócił! Sama odwaga i wiedza inżynierów nie wystarczały, bo ich rady ignorowano. Na cóż krew żołnierzy, skoro źle operowano artylerią, a po fortecy hasali japońscy szpiedzy… „Zamiast niezdobytej twierdzy, w Arturze mieliśmy nadzwyczaj słabo zaprojektowaną i w połowie zaledwie wykonaną fortecę, bez armat, bez pocisków, bez ludzi u steru!” – konkluduje Popławski. 

Mimo tych zarzutów, polski inżynier podkreślił na koniec, że „garnizon Port-Arturski to bohaterowie, bezwarunkowo! Dosyć było widzieć z daleka te piekło, jakie się tworzyło na linii obrony, przed szturmami, kiedy cały horyzont pokrywał się jak mgłą, dymem od pękających bomb, a w tej mgle ginęły zupełnie zarysy gór, na których siedzieli obrońcy, i tylko błyskały raz po raz ogromne snopy płomienia, wywoływane przez wybuchy 11-calowych bomb”.

Podsumowuje na koniec: „Mała, nieudatna i niewykończona forteczka, komenderowana przez niezdarnego Stessla, z garnizonem liczącym niespełna 30 000 ludzi, wstrzymuje przez 8 miesięcy armię 60–70-tysięczną, kładzie sobie pod stopy 110 000 nieprzyjacielskiego żołnierza, wyzywa ze strony oblegającego więcej niż milion artyleryjskich pocisków i potem jeszcze kapituluje z żalem! Czyż to nie świetny rezultat?”.