Badania przeprowadzone przez Roba DeConto z University of Massachusetts Amherst, jednego z dyrektorów School of Earth & Sustainability, pokazują wpływ ocieplenia klimatu na pokrywę lodową Antarktyki. W artykule opublikowanym na łamach „Nature” DeConto przedstawia wynik modelowania dla kilku różnych scenariuszy klimatycznych. Za punkt wyjścia przyjął założenia porozumienia paryskiego z 2015 roku, z których kluczowym jest ograniczeniu globalnego wzrostu temperatur do wartości poniżej 2 st. C, a w najlepszym wariancie utrzymanie go poniże poziomu 1,5 st. C.
W jednym ze scenariuszy DeConto uwzględnił ten „optymalny wzrost” średniej rocznej temperatury o 1,5 st. C. W drugim przyjął mniej optymistyczną wersję wzrostu o 2 st. C, a w trzecim – najbardziej zgodnym z obecnymi trendami – o 3 st. C.
10 metrów więcej do 2300 roku
Wyniki pokazały, że jeśli uda nam się ograniczyć obecne tempo ocieplania klimatu i pozostać przy wzroście średnich temperatur na poziomie 1,5-2 st. C, to roztapiająca się pokrywa lodowa Antarktyki przyczyni się do wzrostu poziomu morza o 6-11 cm do 2100 r.
Jeśli jednak obecne tempo wzrostu temperatur zostanie utrzymane i zbliży się do 3 st. C, to do 2100 roku poziom mórz na świecie podniesie się o 17-21 centymetrów. I mówimy tu jedynie o wzrostach pochodzących z topniejącego lodu Antarktyki.
W dalszej perspektywie – pokazują modele DeConto – sytuacja będzie się pogarszać. Przy mniejszym ociepleniu w 2300 roku poziom wód będzie o metr wyższy niż obecnie, ale w najgorszym scenariuszu wody podniosą się aż o 10 metrów. Pod wodą znajdą się duże obszary dzisiejszych wybrzeży, a dziesiątki milionów ludzi zostaną pozbawione domów i warunków do życia. Wyższy poziom mórz to też większe zagrożenie sztormami, huraganami czy tsunami, które staną się kolejnym zagrożeniem dla naszych potomnych.
Z szacunków DeConto wynika, że krytycznym momentem może być rok 2060. Jeśli do tego czasu nie uda nam się drastycznie ograniczyć emisji gazów cieplarnianych, poważny kryzys będzie już nieunikniony.
Lodowce coraz bardziej niestabilne
Badania zespołu DeConto pokazują, że sama architektura pokrywy lodowej Antarktyki odgrywa kluczową rolę w utracie lodu. Lód spływa powoli w dół, następnie wpada do oceanu, gdzie zaczyna topnieć. Tym, co sprawia, że lód oceaniczny płynie powoli i nie topnieje zbyt szybko jest pierścień podpierających go lodowców szelfowych. Działają one zarówno jako tamy, które zapobiegają szybkiemu zsuwaniu się tafli lodu do oceanu, jak i jako podpory, które chronią krawędzie pokrywy lodowej przed zapadnięciem się.
Jednak wraz z postępującym ociepleniem te kluczowe elementy stają się coraz cieńsze i bardziej kruche. Woda z topniejącej pokrywy lodowej może pogłębiać szczeliny na ich powierzchniach, a ostatecznie doprowadzić do ich załamania się i rozpadu. Wtedy masy lodu, niepowstrzymywane przez naturalne tamy i wsporniki, będą trafiać do oceanu szybciej i w większych fragmentach. W coraz cieplejszych wodach oceanu lód będzie topił się jeszcze szybciej, przyczyniając się do wzrostu poziomu mórz.
Antarktyka dogoni Grenlandię
– Jeśli świat będzie się nadal ocieplał w tak szybkim tempie, ogromne lodowce na Antarktydzie mogą zacząć zachowywać się jak ich mniejsze odpowiedniki na Grenlandii. To byłoby katastrofalne w skutkach pod względem podnoszenia się poziomu morza – przestrzega DeConto.
Pokrywa lodowa Grenlandii topnieje obecnie w tempie nieobserwowanym jeszcze w historii. W badaniach z 2020 roku oszacowano, że ze źródła, jakim są lodowce Grenlandii, do morza trafia nawet 3 mln ton wody dziennie, czyli ok. 6 basenów olimpijskich na sekundę. Z kolei z szacunków opublikowanych pod koniec ubiegłego roku w „Nature” wynika, że w latach 2000-2100 Grenlandia może utracić 36 bilionów ton swojej masy.
W 2019 roku Grenlandia „zrzuciła” do oceanu ponad 500 miliardów ton lodu i wody – najwięcej w historii pomiarów prowadzonych od 1978 roku. To ilość odpowiedzialna za 40 procent całkowitego rocznego wzrostu poziomu mórz.
Źródło: Nature