W kategoriach ewolucyjnych korelacja między wielkością grupy a rozmiarami kory nowej sugeruje, że motorem wykształcenia się dużych mózgów u naczelnych była potrzeba życia w większych grupach. Jest wiele przyczyn, dla których konkretny gatunek mógłby potrzebować takich grup, niekoniecznie tylko ochrona przed drapieżnikami. Zwróćmy uwagę na fakt, że naczelne, które tworzą największe stada i mają zarazem najbardziej rozbudowaną korę nową, to gatunki takie, jak pawiany, makaki i szympansy, spędzające większość życia na ziemi i mieszkające we względnie otwartych habitatach, jak na przykład sawanna, albo na skraju zalesionych terenów, gdzie są narażone na dużo większe zagrożenia ze strony drapieżników niż większość gatunków żyjących w głębi lasu.
MAGICZNA LICZBA
Relacja między korą nową a wielkością grupy u naczelnych budzi oczywiste pytanie. Jaka wielkość stada byłaby najwłaściwsza dla ludzi, biorąc pod uwagę naszą niezwykle dużą korę nową? Wnioskując na podstawie relacji społecznych małp i małp człekokształtnych, można uznać, że dla człowieka byłaby to grupa złożona z około 150 osobników – jest to graniczna liczba relacji społecznych, jakie może utrzymywać człowiek, którą nazwano liczbą Dunbara. Ale czy są jakiekolwiek dowody na to, że grupy tej wielkości rzeczywiście funkcjonują w świecie u ludzi?
Z pozoru sytuacja nie wygląda obiecująco. W nowoczesnym świecie mieszkamy przecież w miastach i państwach narodowych, czyli społecznościach obejmujących dziesiątki milionów ludzi. Musimy podejść do sprawy nieco bardziej subtelnie: w przypadku relacji między naczelnymi poza człowiekiem chodzi o liczbę osobników, z którymi dane zwierzę może utrzymać spójne relacje bezpośrednie. To oczywiste, że ludzie, którzy mieszkają na przykład w Londynie, nie mają osobistych kontaktów z każdym z pozostałych dziesięciu milionów mieszkańców tego miasta. Ogromna większość tych ludzi rodzi się, żyje i umiera, nie znając nawzajem swoich imion, nie mówiąc już o spotkaniu się. Istnienie tak wielkich zbiorowisk to oczywiście zjawisko, które domaga się wyjaśnienia, ale są one czymś zupełnie innym od naturalnych grup, z jakimi mamy do czynienia u naczelnych.
Jednym z miejsc, gdzie możemy szukać dowodów na „naturalną” wielkość ludzkiego stada, są społeczeństwa przedprzemysłowe, a zwłaszcza łowiecko-zbierackie. Większość łowców-zbieraczy żyła w złożonych społecznościach, które funkcjonowały na wielu rozmaitych poziomach. Najmniejsze zbiorowiska pojawiały się w tymczasowych obozowiskach i obejmowały od 30 do 40 osobników. Były one jednak względnie niestabilne, ponieważ pojedynczy ludzie lub rodziny nieustannie dołączały do grupy albo odchodziły z niej, w miarę przemieszczania się pomiędzy terenami polowań czy wodopojami. Największym zbiorowiskiem, zwykle powiązanym wspólnym językiem, było samo plemię, które określa się dość ściśle w kategoriach tożsamości kulturowej. Grupy plemienne liczyły zwykle między 500 a 2500 mężczyzn, kobiet i dzieci.
W antropologii powszechnie uznaje się dwa poziomy społeczeństw tradycyjnych. Często jednak mówi się o trzeciej grupie pomiędzy nimi, choć rzadko określa się jej liczebność. Czasem przybiera postać klanu, który ma znaczenie rytualne, takie jak okresowe świętowanie wejścia w dorosłość. Niekiedy istnienie klanu opiera się na wspólnej własności terenu łowieckiego albo wodopojów. W przypadku mniej więcej dwudziestu społeczeństw plemiennych, na temat których mamy dane, grupy klanowe liczą, jak się okazuje, zaledwie 153 osoby. Wielkość niemal wszystkich zbiorowisk typu wioski czy klanu waha się w tych społeczeństwach między 100 a 230, co mieści się w zakresie spodziewanej wariancji statystycznej, gdy przewiduje się 150. Niewielkie rozmiary tymczasowych obozowisk oraz zbiorowisk plemiennych nie mieszczą się natomiast w tych granicach statystycznych.
A co ze społeczeństwami bardziej rozwiniętymi technologicznie? Czy cokolwiek sugeruje, że liczba 150 może określać istotną jednostkę społeczną? Odpowiedź brzmi: tak. Jeśli się rozejrzeć, grupy tej wielkości pojawiają się wszędzie. Razem z moim kolegą Russellem Hillem poprosiliśmy pewną grupę ludzi, aby zrobili listę osób, do których wysłali kartki na święta. Wysyłano przeciętnie 68 kartek do gospodarstw domowych liczących łącznie około 150 członków. Ta sama liczba pojawia się w biznesie. Zgodnie z niepisaną zasadą powszechnie przyjmowaną w teorii organizacji biznesu organizacje liczące poniżej 150 osób działają lepiej na zasadzie kontaktów bezpośrednich, a kiedy się rozrastają, potrzebują formalnej hierarchii, by nadal sprawnie funkcjonować. Socjolodzy już od lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku uważają, że krytyczny próg znajduje się pomiędzy 150 a 200 pracownikami i że większe firmy cierpią na skutek nadmiernej liczby nieobecności i zwolnień chorobowych.
Znana jest historia pana Gore’a, założyciela GoreTexu, jednej z najlepiej funkcjonujących firm średniej wielkości, który, kiedy rozwój jego firmy zaczął wymagać większej produkcji, zamiast powiększać fabrykę, uparł się przy stworzeniu zupełnie osobnych jednostek produkcyjnych, każda po około 150 pracowników. Krok ten stał się, jak przypuszczam, kluczem do sukcesu przedsiębiorstwa. Utrzymując rozmiar jednostek produkcyjnych poniżej owego krytycznego poziomu 150 osób, Gore mógł obejść się bez hierarchii i struktur kierowniczych: zakład działał w oparciu o osobiste relacje, z poczuciem wzajemnego zobowiązania, skłaniającego pracowników i kierowników raczej do kooperacji niż rywalizacji.
Planiści wojskowi najwyraźniej doszli do tej samej niepisanej zasady. Na przykład w większości nowoczesnych armii najmniejszą niezależną jednostką jest kompania, która składa się zazwyczaj z trzech plutonów bojowych – liczących od trzydziestu do czterdziestu żołnierzy – co łącznie z dowództwem oraz jednostkami pomocniczymi daje 130–150 osób. Nawet podstawowa jednostka bojowa armii rzymskiej z okresu republiki (manipuł albo podwójna centuria) liczyła około 130 ludzi. Wielkość społeczności akademickich bywa ograniczona w podobny sposób. W badaniu obejmującym dwanaście dziedzin nauki, zarówno z zakresu nauk przyrodniczych, jak i społecznych, Tony Becher z wydziału
edukacji uniwersytetu w Sussex stwierdził, że liczba naukowców, na których pojedynczy człowiek jest w stanie zwrócić uwagę, mieści się pomiędzy 100 a 200. Gdy w jakiejś dziedzinie ich liczba przekroczy ten próg, uruchamia się powoli proces podziału na dwie lub więcej subdyscyplin.
Wsie w społeczeństwach tradycyjnych także wydają się bliskie tej wielkości. Neolityczne osady na Bliskim Wschodzie z okresu około 6000 lat p.n.e. liczyły prawdopodobnie od 120 do 150 mieszkańców, sądząc po liczbie domostw. Szacowana wielkość wsi angielskich, opisanych w 1086 roku przez giermków Wilhelma Zdobywcy w Domesday Book również wynosi około 150 mieszkańców. Podobnie w XVIII wieku – przeciętna liczba mieszkańców wioski, we wszystkich hrabstwach angielskich oprócz Kentu, wynosiła około 160 osób (w Kent było to 100 osób… zastanawiam się, jak świadczy to o jego mieszkańcach).
Huteryci i amisze, dwie grupy współczesnych amerykańskich fundamentalistów religijnych, którzy wspólnie żyją i uprawiają ziemię (ci pierwsi w obu Dakotach, drudzy – w Pensylwanii), tworzą wspólnoty liczące około 100 osób i dzielą się na mniejsze grupy, kiedy wielkość grupy przekroczy 150. Interesujące jest to, w jaki sposób sami huteryci wyjaśniają przyczynę dzielenia społeczności przy takiej właśnie liczbie członków. Stwierdzili, że jeśli liczy ona więcej niż 150 osób, nie są w stanie kontrolować ich zachowania wyłącznie poprzez presję grupy. Spoiwem społeczności jest poczucie zobowiązania i wzajemności, które załamuje się, kiedy grupa przekracza liczbę około 150 osób. Ponieważ etos huterytów sprzeciwia się hierarchiom i istnieniu policji, wolą podzielić wspólnotę, zanim dojdą do punktu krytycznego.
Liczbę Dunbara można zdefniować na przykład tak: jest to taka grupa ludzi, że jeśli napotkasz jednego z jej członków w poczekalni dla przesiadających się pasażerów o trzeciej nad ranem na lotnisku w Hongkongu, będziesz mógł bez zakłopotania do niego podejść i powiedzieć: „Cześć! Kopa lat! Co u ciebie?”. Ta osoba byłaby wręcz nieco urażona, gdybyś tego nie zrobił. Nie musiałbyś się przedstawiać, ponieważ ten ktoś wiedziałby, jakie miejsce zajmujesz w jego świecie społecznym, a ty wiedziałbyś, jakie miejsce on zajmuje w twoim. Najprawdopodobniej pożyczyłby ci dychę, gdybyś o to poprosił. (…)
LICZENIE ZNAJOMYCH TRÓJKAMI
Według Biblii Noe liczył parami zwierzęta wchodzące do arki. Zważywszy na okoliczności, bez wątpienia bardzo rozsądnie wziął pod uwagę reprodukcję. Gdyby był socjologiem, być może liczyłby zwierzęta trójkami. Tak w każdym razie wynika z wielu przeprowadzonych niedawno badań, które sugerują, że sieci społeczne mają bardzo wyraźną strukturę opartą na wielokrotności trzech. Wszyscy potrafmy odróżnić przyjaciół od znajomych na podstawie tego, co do nich czujemy. Przyjaciele to ci, z którymi chcemy spędzać czas, podczas gdy znajomi to ci, których towarzystwo wynika raczej ze sprzyjających okoliczności. Wydaje się jednak, że w rzeczywistości dokonujemy znacznie subtelniejszych rozróżnień. Jeśli przyjrzeć się wzajemnym powiązaniom w 150-osobowej grupie stanowiącej nasz świat społeczny, można w niej wykryć wiele kręgów i stopni bliskości. Najbardziej wewnętrzna grupa składa się z trzech do pięciu osób. Stanowią one niewielkie jądro złożone z naprawdę bliskich przyjaciół, do których możesz się zwrócić w trudnych chwilach – po radę, wsparcie albo nawet pożyczkę finansową czy inną pomoc. Powyżej jest nieco większa grupa, złożona zwykle z dziesięciu dodatkowych osób. A ponad nią kolejny krąg – mniej więcej trzydzieści osób.
Liczba osób w kolejnych kręgach znajomości nie wydaje się w żaden sposób regularna. Ale jeśli weźmie się pod uwagę każdy kolejny krąg zawierający w sobie wszystkie wewnętrzne kręgi, pojawia się bardzo wyraźna prawidłowość: tworzą one sekwencję, w której każdy następny element powiększa się trzykrotnie (około 5, 15, 50 i 150). Poza tym istnieją jeszcze co najmniej dwa poziomy: pierwszy – zbiorowisko około 500 osób, oraz następny – liczące około 1500. Platonowi udało się znaleźć jeszcze jeden krąg: wskazał liczbę 5300 (z radością pozwolę mu na te dodatkowe 300 osób) jako idealny rozmiar demokracji… Nie mamy pewności, jakim rzeczywistym grupom miałyby odpowiadać te kolejne kręgi ani dlaczego każdy miałby być trzykrotnością poprzedniego, ale niektóre z nich odnoszą się do doskonale znanych zbiorowisk.
Na przykład grupa licząca od 12 do 15 osób od dawna znana była psychologom społecznym jako „grupa współczucia” – należą do niej osoby, których śmierć wytrąciłaby nas z równowagi. Co ciekawe, jest to także typowa liczebność drużyny w większości sportów zespołowych, liczba członków ławy przysięgłych, tylu też było apostołów… i tak dalej.
Grupa około 50 osób odpowiada liczebności typowego obozowiska w tradycyjnych społeczeństwach łowiecko-zbierackich, takich jak australijscy Aborygeni albo Buszmeni z Afryki Południowej. Liczba 1500 to charakterystyczna wielkość plemienia wśród ludów łowiecko-zbierackich (zwykle defniowanych jako ludzie mówiący tym samym językiem albo, w przypadku języków o bardzo dużym zasięgu, tym samym dialektem).
Jak się wydaje, każdy z tych kręgów znajomości odwzorowuje dość zgrabnie dwa aspekty naszych relacji z przyjaciółmi i znajomymi. Jeden to częstotliwość kontaktów – co najmniej raz w tygodniu dla wewnętrznego kręgu pięciu osób, co najmniej raz w miesiącu w przypadku kręgu piętnastu osób, co najmniej raz do roku dla kręgu 150 osób. Ale jest to także zbieżne z naszym poczuciem bliskości: najbardziej intensywne relacje mamy z wewnętrznym pięcioosobowym kręgiem, ale już nieco chłodniejsze z dziesięcioma kolejnymi osobami tworzącymi następny krąg liczący 15 osób. A jeszcze chłodniejsze są nasze uczucia wobec kolejnych dwóch poziomów (ludzi w kręgach obejmujących 50 i 150 osób). Grupa ludzi, z którymi możemy utrzymać pewien poziom bliskości, jest zatem ograniczona. W najbardziej wewnętrznym kręgu jest określona liczba miejsc, i jeśli
w twoim życiu pojawi się nowa osoba, ktoś inny musi przesunąć się na dalszy poziom, aby zrobić dla niego miejsce.
Co interesujące, najwyraźniej dużo częściej, niż byśmy się spodziewali, na każdym z tych kolejnych poziomów pojawiają się członkowie naszej rodziny. Nie oznacza to, że musimy włączać do tych kręgów (ani nawet lubić) wszystkich naszych krewnych, ale wydaje się, że mają oni pewne przywileje: podczas gdy inni ludzie są równi, bliższa koszula ciału – jesteśmy bardziej gotowi pospieszyć z pomocą właśnie tym, którzy są z nami spokrewnieni.
Tekst pochodzi z książki Robina Dunbara „Ilu przyjaciół potrzebuje człowiek?”, która ukazała się nakładem wydawnictwa Copernicus Center Press