Na myśl od razu przychodzą dinozaury. Osiągały wielkie rozmiary, a przy tym były jajorodne, więc ich jaja powinny być gigantyczne. Jak się jednak okazuje, nie do końca jest to prawda. Największe tytanozaury, ważące ok. 90 ton, składały jaja mające po kilkanaście centymetrów długości, czyli takie, jak dziewczyna z widokówki ma w pobliżu buta. Jedne z największych jak składały 10-tonowe hipselozaury – miały one ok. 30 cm długości (coś takiego leży obok kolana dziewczyny na widokówce).
Jednak to nie dinozaury biły rekordy w tej dziedzinie. Jaja o długości sięgającej 40 cm składały strusie madagaskarskie, zwane też mamutakami lub epiornisami. Miały do trzech metrów wzrostu i ważyły nawet pół tony. Niestety wyginęły prawdopodobnie w XVI-XVII wieku. Pozostały po nich szkielety oraz skamieniałe jaja, wyglądające imponująco w zestawieniu z kurzymi.
To jednak nadal mniej niż ma jajo na przedwojennej pocztówce. Czy cokolwiek żywego mogłoby się z nim równać? Być może jaja bliżej nieokreślonego gatunku dinozaura, odkryte w latach 90. XX w. w Chinach (znalezisko z Czeczenii z 2012 r. to raczej na pewno nie jaja). Mają ponoć 60 cm długości, ale tylko 20 cm średnicy. I zdaniem naukowców to chyba górny limit.
Czemu? Bo jajo jest efektem kompromisu. Jego skorupka musi być na tyle gruba, by utrzymać zawartość i nie pęknąć od byle stuknięcia. I zarazem na tyle cienka, by umożliwić pisklęciu oddychanie (tlen i dwutlenek węgla przenikają przez skorupkę) oraz wyklucie się. Wraz ze wzrostem wielkości jaja rośnie też grubość skorupki. Przy rozmiarach rzędu 60 cm robi się ona za gruba, by pisklę mogło przeżyć.
Dlatego jajo na przedwojennej widokówce to fikcja, której nawet Godzilla by nie zniosła. Wesołych świąt!