Kiedy w XV w. rozpoczęła się gorączka kolonialna, w szranki stanęły w pierwszej kolejności Hiszpania i Portugalia, zaraz potem dołączyli inni. Rzeczpospolitą zamorski zapał ogarnął nie mniej niż zachodnie królestwa. Z zachwytem głoszono, że został odkryty „nowy świat, czyli India, Japonia i insze wyspy i krainy”, i że jest on „także prawie wielki i tak szeroki, jako i ten” – wierzył w to choćby kanonik gnieźnieński Hieronim Powodowski w 1584 r.
Modne stało się wśród polskiej magnaterii posiadanie czarnoskórego służącego. „Maryna Mniszech, żona Dymitra Samozwańca, po konieczności wycofania się z Moskwy, najbardziej biadała nie nad utratą klejnotów, ale przybocznego Murzynka, którego jej odebrano. Jerzy Ignacy Lubomirski w XVIII w. trzymał na swoim zamku czarnoskórą, w więc modną służbę. August II Mocny Sas miał nadworną kapelę złożoną z Murzynów”. Pisze o tym Marek Arpad Kowalski w swej książce „Kolonie Rzeczypospolitej”.
INICJATYWY LENNIKÓW
W błędzie jest jednak ten, kto myśli, że czarnoskóry grajek to kres polskich kontaktów z „nowym światem”. W tekście pacta conventa z 1573 r. przygotowanych dla Henryka Walezego znalazł się zapis, że szlachta polska może osiedlać się, zakładać majątki oraz uzyska prawo handlu na terytoriach zamorskich należących do Francji. Skończyło się jednak na samym zapisie, bo król Henryk po roku panowania potajemnie zbiegł do swej ojczyzny. Rzeczpospolitą zamorskie wojaże wówczas mało interesowały, toteż sama nie wysuwała projektów kolonialnych, przy czym nie przeszkadzała tego robić swoim lennikom. Jakub Kettler, książę niewielkiej Kurlandii, szanse na wzrost znaczenia swojego dominium upatrywał w zamorskich podbojach. Działania rozpoczął prężnie. W pierwszej kolejności zwrócił się do Władysława IV, by zawiązać spółkę handlową i skierować wysiłki ku Indiom. Był to jednak 1647 rok i król Władysław chorował, toteż projekt upadł. Kettler postanowił zatem coś osiągnąć własnymi siłami. W 1651 roku jego statek dobił do brzegu w okolicach dzisiejszego Banjul, stolicy Gambii, którą nabył (jak również kilka innych terenów w tamtej okolicy). Książę chciał następnie wciągnąć króla Jana Kazimierza i kupiectwo do spółki handlowej, a równocześnie rozszerzyć dotychczasowe posiadłości afrykańskie i rozejrzeć się za innymi ziemiami do kolonizacji. Kettler zamierzał także przy poparciu polskiego monarchy i papieża Innocentego X zorganizować flotę złożoną z 40 okrętów, aby uzyskać tereny w Ameryce Północnej. Plan zakładał, że Rzeczpospolita otrzyma tereny bezpośrednio na północ od równika, czyli mniej więcej obszar dzisiejszej Gujany i północnej Brazylii; Kurlandia tereny bardziej na zachód (Wenezuela i może północno-wschodnia Kolumbia), Innocenty X – tereny na północ od polskich kolonii. Nigdy nie doszło do realizacji tego ambitnego projektu. Dlaczego? Otóż Polska była uwikłana w wojnę z Kozakami, a niedługo potem rozpoczął się „Potop szwedzki”. Kto by miał głowę do zamorskich kolonizacji? Najazd Szwedów zainspirował jednak kolejny projekt. W 1671 roku Zbigniew Morsztyn zaczął badać możliwości osiedlenia na Cejlonie sprzyjających najeźdźcom polskich arian. Ten pomysł również nie wyszedł ze sfery projektu.
Wojna północna położyła kres kolonialnym mirażom Kurlandii, ale na arenę wkroczyły wówczas Prusy Książęce. Wielki Elektor Fryderyk Wilhelm Hohenzollern zaproponował powołanie kompanii handlowej, w której udziały miałyby także Gdańsk, Elbląg i Toruń. Patronem przedsięwzięcia miał być Jan III Sobieski. Polski monarcha tej idei nie podchwycił. Być może był zbyt skupiony na niebezpieczeństwie tureckim, a może nie ufał Hohenzollernowi – wszak chciał zrzucić Fryderyka Wilhelma z książęcego tronu Prus…
NIE CHCĘ, ALE MOGĘ
Królowie Polski do końca XVII w. otrzymywali propozycje kolonialne, gdyż Rzeczpospolita była mocarstwem. Mimo że kolonie dodawały powagi i znaczenia, żaden z projektów nie znalazł uznania. Dlaczego? Przede wszystkim siły potrzebne były w Europie. Jak powiedział Stefan Batory: „Nie zazdrośćcie Portugalczykom czy Hiszpanom obcych w Azji i Ameryce światów, są tu w pobliżu Indie i Japony w narodzie ruskim”. Poza tym wyprawa na „drugi koniec świata” to przedsięwzięcie wymagające dużych nakładów finansowych, a Rzeczpospolita miała zbyt mało zasobny skarbiec. Zachodnie państwa ruszyły za ocean, bowiem w ich krajach brakowało miejsca dla wyżu demograficznego arystokracji. Polska szlachta kierowała się natomiast na ukraińskie Dzikie Pola. Ponadto uważano wówczas w Rzeczypospolitej, że rozległe terytoria bez styczności z macierzą osłabiają państwo, którego siła tkwi w liczebności obywateli, a zasiedlanie kolonii powodowało przecież odpływ ludności. Same łupy zaś przynoszą jedynie rozleniwienie narodu i marnowanie bogactw. Sarmaci wyciągali te wnioski na podstawie przykładu Hiszpanii i Anglii, których handel, krajowe rzemiosło i rolnictwo rzekomo upadały. Sama szlachta, z rozmaitych względów, też nie sprzyjała kolonizacji. Tymczasem dostęp do egzotycznych dóbr zapewniał Gdańsk.
Po utracie niepodległości z inicjatywami kolonialnymi występowały jednostki. Zajęcie jakiegoś zamorskiego terytorium miało pomóc w stworzeniu państwowości. Teren oddalony od wrogów umożliwiałby swobodne organizowanie się, a także zapewniłby przyczółek dla kultywowania tradycji, historii i ewentualnego odbicia ojczyzny. Inicjatorem takiego pomysły był niejaki Piotr Aleksander Wereszczyński, notabene kurlandzki szlachcic. Nowa Polska miała powstać w Nowej Gwinei, Nowej Irlandii bądź Nowej Brytanii – czyli na wyspach Melanezji. Na początek wystarczyłaby niewielka osada rolniczo-handlowa, a akcja zakrojona na większą skalę rozpoczęłaby się po uzyskaniu przychylności Wielkiej Brytanii lub Francji. Wereszczyński zakładał, że Nowa Polska będzie republiką, w której zamieszkają Polacy-katolicy. Ewentualnie osiąść mogliby tam także Czesi, Słowacy, Belgowie i Szwedzi. Kategorycznie wykluczał Niemców, Rosjan i Żydów.
Realizacja projektu miała pochłonąć niebagatelną sumę 227 tys. rubli, z czego sam pomysłodawca dysponował jedynie 70 tys. Wereszczyński próbował uzyskać wsparcie u księcia Władysława Czartoryskiego, Józefa Ignacego Kraszewskiego, Aleksandra Kuntza i Karola Forstera – jednak wszyscy odrzucili jego pomysł. Pisma odmawiały publikacji tekstów promujących ideę, a w Toruniu, podczas uroczystości 400. urodzin Kopernika zakrzyczano odczyt Wereszczyńskiego. Poparcia nieoczekiwanie udzielił Julian Horain, wydawca polskich gazet w Chicago i Nowym Jorku. Obiecywał przychylność wpływowych i majętnych członków Polonii amerykańskiej. Okazało się, że chodziło o dr. Henryka Korwin-Kałłusowskiego i Sygurda Wiśniewskiego. Pierwszy pełnił wysokie funkcje w administracji federalnej, toteż znając praktykę USA w kwestiach polityki zamorskiej, zaproponował pewne korekty planu. Mianowicie zamiast poparcia USA doradzał ubieganie się o protektorat i poprzestanie na autonomii w ramach Stanów Zjednoczonych, a zamiast wysp Melanezji… Kalifornię. I na tym sprawa upadła, bo żadna ze stron nie chciała pierwsza wyciągnąć portfela.
PRUS PODBIJA KAMERUN
Nie wszystkie starania Polaków kończyły się wyłącznie na papierze, rozmowach czy zwykłych fantasmagoriach. Stefan Szolc-Rogoziński w latach 80. XIX wieku postanowił zorganizować ekspedycję badawczą do Kamerunu, który jako jeden z niewielu terenów afrykańskich nie był zajęty przez mocarstwa. Badania miały stanowić przykrywkę dla kolonizacji. Plan Rogozińskiego przewidywał, że statek dostarczy król Belgów, w czym pomoże wstawiennictwo Towarzystwa Geograficznego w Petersburgu. Pieniądze chciał uzyskać z rodzinnej fabryki, a dodatkowe od Włochów, z którymi współorganizował wyprawę. Rogoziński rozpoczął przygotowania od wysłania odezwy ze swoim planem do redakcji tygodnika „Wędrowiec”. Redaktor naczelny pisma Filip Sulimierski stał się wielkim zwolennikiem pomysłu. Pojawiali się ochotnicy, darczyńcy i… przeciwnicy. Jednym z najbardziej zajadłych był Aleksander Świętochowski. Ale Rogoziński nie był sam, miał za sobą „Wędrowca”, a ten zatroszczył się o wsparcie. Za ideą Kamerunu stanął nie byle kto, bo sam Henryk Sienkiewicz, a potem dołączył do niego także Bolesław Prus. Obaj panowie sprawnie odpierali ataki Świętochowskiego, który między innymi wyśmiewał polskość wyprawy. Właśnie narodowy charakter przedsięwzięcia przyczynił się też do upadku pomysłu uzyskania wsparcia od Towarzystwa Petersburskiego. Bo niby dlaczego Rosja miałaby wspierać wyprawę nie tyle nawet Polski (bo jej nie było), ile Kraju Przywiślańskiego? Na dokładkę zerwano współpracę z Włochami, którzy nie planowali wywiązać się z umowy. Ostatecznie dziury w budżecie udało się załatać i 17 grudnia 1882 r. wysłużony trójmasztowiec „Łucja Małgorzata” odcumował z portu Le Havre i obrał kurs na Kamerun. W kwietniu 1883 roku Rogoziński stanął na lądzie afrykańskim i po wstępnym rekonesansie założył bazę na małej wyspie Mondoleh na środku zatoki Ambas. Zalążek polskiej kolonii w Kamerunie kosztował 10 sztuk materii, 6 fuzji skałkowych, 3 skrzynie dżinu, 4 kuferki, 1 tużurek czarny, 1 cylinder, 3 kapelusze, 12 czerwonych czapek, 60 słoików pomady do włosów, 12 bransoletek, 4 chustki jedwabne. Do połowy grudnia 1884 r. Rogoziński wędrował po lądzie, nawiązując liczne kontakty z okolicznymi plemionami. Polski stan posiadania w Afryce osiągnął… 30 km kwadratowych.
Niedługo potem na teren Kamerunu swoje statki wysłali Niemcy. Rogoziński szybko dogadał się z Brytyjczykami i znalazł się pod protektoratem Wielkiej Brytanii, a stan posiadania Polaka rozrósł się do 100 kilometrów. Nie na długo, bo w grudniu doszło do walk między tubylcami a Niemcami, które przerodziły się w konflikt niemiecko-angielski. Na mocy ugody Anglicy oddali Niemcom podległe im tereny Kamerunu. Rogoziński nie miał już czego tam szukać. Wszystkie pieniądze utopił w plantacji kakao w Afryce, potem trafił do krakowskiego zakładu dla nerwowo chorych. W końcu w Paryżu przejechał go konny omnibus…
Polski cesarz Madagaskaru Próba zajęcia Madagaskaru to jedna z najbarwniejszych historii polskich starań kolonialnych, a jej głównym bohaterem jest hrabia Maurycy August Beniowski. Przygoda rozpoczęła się 12 maja 1771 roku, kiedy Beniowski uciekł z Kamczatki (zesłany tam za udział w konfederacji barskiej), po roku sensacyjnych przygód dotarł do wybrzeży Madagaskaru i po 2 dniach ruszył do Francji. Potrzebował wsparcia mocarstwa, a Polska już nim nie była. Francja go udzieliła i w lutym 1774 r. Beniowski stanął powtórnie na Madagaskarze. Założył port Louisburg (obecnie Maroantsetra) i kilka fortów, nawiązał kontakty handlowe, podporządkował sobie tubylców i… rozeszła się plotka, że jest synem córki ostatniego króla Madagaskaru Laryzona Ramini. 17 sierpnia 1776 roku hrabia Beniowski został obwołany ampansakabą, czyli władcą, całej wyspy, a we wrześniu na Madagaskar zawitali już komisarze królewscy Ludwika XVI z rozkazem aresztowania cesarza Maurycego Augusta. Ten jednak poddał swój urząd dymisji, a komisarze musieli odpłynąć z niczym. Zaraz potem Beniowski przeorganizował wojska plemienne, kraj podzielił na gubernie, wyznaczył wodza naczelnego, po czym wyruszył do Francji. Wersal nie uznał jego władzy ani nie chciał zawierać żadnych porozumień. Wyjechał więc do Ameryki. Na swą propozycję przekształcenia Madagaskaru w amerykańska bazę korsarską nie uzyskał od Kongresu odpowiedzi. Wrócił zatem do Europy i spróbował sił w Londynie, który zaproponował mu jedynie stanowisko brytyjskiego gubernatora Madagaskaru. Ostatecznie, zawarłszy spółkę z Jackiem Hiacyntem Magellanem i uzyskując wsparcie kupców z Baltimore, ruszył na Madagaskar, który osiągnął w lipcu 1785 r. Niecały rok trwała władza polskiego cesarza, bowiem w maju 1786 roku na Madagaskar przypłynął francuski „La Louise” z oddziałem żołnierzy. Wywiązała się nierówna walka, którą zakończyła kula w serce cesarza Maurycego Augusta.
Poważnie tematyka kolonizacji zainteresowała Polaków po I wojnie światowej. II RP miała w ręku wszystkie karty: niepodległość, determinację oraz powołaną Ligę Morską i Kolonialną. Jedyny problem stanowił fakt, że świat był już dawno podzielony. Polska postanowiła mimo to coś ugrać. W pierwszej kolejności zwrócono uwagę na Angolę. Plan kolonizacyjny był prosty: osiedlać tam emigrantów z Polski, a gdy ich liczebność będzie znaczna, rozpocząć starania o odkupienie części terytorium od Portugalii. Ewentualnie utworzyć obszar autonomiczny. 14 grudnia 1928 r. LMiK wysłała ekspedycję, mającą zbadać warunki pod kolonizację. Po 5 latach „pierwszy pionier-kolonista” Michał Zamoyski pisał wyraźnie: „osobiście nikogo na Angolę nie namawiam”. Warunki były trudne, a zyski niewielkie.
POLAK W LIBERII
W tym czasie Polacy swój wzrok skierowali ponownie na Madagaskar. Ta wyspa u afrykańskich wybrzeży miała rozwiązać emigrację osadniczą oraz tzw. kwestię żydowską. Jednym słowem chciano tam przesiedlić Żydów. Francja od razu odpowiedziała typowymi dla siebie hasłami tego okresu: „Nie chcemy polskich Żydów”, „Madagaskar – kolonią polską? Nigdy!”. Obok Madagaskaru brano także pod uwagę Gwineę Francuską oraz Kamerun, odwołując się do Szolca-Rogozińskiego. LMiK była organizacją niezwykle prężną. Swój wzrok kierowała wszędzie, gdzie potencjalnie istniała szansa na ugranie czegoś dla Polski. Jej uwadze nie uszła zatem Brazylia. Istniała tam rzesza ponad 200 tys. Polaków, skupionych głównie w południowych stanach: Parana, Santa Catarina, Rio Grande do Sul. Akcja osadnicza zaczęła się w 1933 r. LMiK zakupiła w tym celu około 30 tys. hektarów w stanie Parana, Polskie Towarzystwo Kolonizacyjne dorzuciło od siebie 50 tysięcy ha, a w Espirito Santo zakupiono przeszło 170 tys. ha! Na akcję o takim rozmachu rząd brazylijski podniósł larum, bo nietrudno było się zorientować, że za jakiś czas macierz zechce się upomnieć o opiekę nad Polakami i – kto wie? – może oderwać kawałek brazylijskiego terytorium. Brazylia na domiar złego zaczęła wówczas politykę asymilacji ludności i pojawiły się dekrety, ograniczające możliwości działań kulturalnych, gospodarczych i społecznych. LMiK miała związane ręce, zwróciła się więc do MSZ, ale ministerstwo nie podjęło działań, uznając wtrącanie się w tej sprawie za niepożądane.
Ostatni z projektów kolonialnych pojawił się nieoczekiwanie. Jesienią 1933 r. do Warszawy zawitał niejaki dr Leo Sajous, nieoficjalny przedstawiciel Liberii. Ów kraj znalazł się bowiem w trudnej sytuacji. Liga Narodów przyjęła plan pomocy dla tego afrykańskiego państewka, który zakładał przekształcenie go z republiki w protektorat i oddanie pod administrację jednego z członków LN. Powód? W Liberii w najlepsze kwitł handel niewolnikami, wyzysk rdzennych plemion, praca niewolnicza itp. Polska tymczasem pełniła funkcję sprawozdawcy problemu liberyjskiego w LN, i – jak sądzono w Liberii – nie miała ambicji kolonialnych. Wybór protektora był oczywisty, a i protektorowi bardzo to pasowało. Zatem 28 kwietnia 1933 roku zawarto umowę gospodarczą między rządem Liberii a LMiK. Oryginał umowy nie został nigdy ujawniony. Kopia mówi o wydzierżawieniu 50 polskim plantatorom na 50 lat minimum 60 hektarów ziemi. LMiK mogła utworzyć specjalne towarzystwo do eksploatowania bogactw naturalnych, zaś polskim handlowcom i przemysłowcom gwarantowano klauzulę najwyższego uprzywilejowania. Oryginał miał zawierać ponoć jeszcze tajne paragrafy mówiące o tym, że Liberia będzie konsultowała z Polską swoje poczynania wobec LN, a Warszawa ma prawo do zorganizowania żeglugi przybrzeżnej i dostęp do strefy wolnocłowej w portach. Na wypadek wojny Polska miała otrzymać 100 tys. żołnierzy zwerbowanych z Liberii. Nie spodobało się to Stanom Zjednoczonym, posiadającym w tym regionie największe wpływy. Rozpoczęła się akcja dyskredytowania polskiej akcji plantatorskiej wobec rządu liberyjskiego, także w mediach („Pittsburg Fourier” z 15 lipca 1937 r. pt. „Liberia może być pochłonięta przez żarłoczną Polskę”). W 1938 r. polskie MSZ postanowiło zakończyć awanturę i rozwiązało delegaturę LMiK w Liberii, kończąc ostatnią z prób kolonialnych Polski.
Piotr Rogala
Historyk, dziennikarz, publikował m.in. w „Metropolu”.