– Cierpliwości. Leczenie to wymaga cierpliwości – pouczał dziennikarzy dr Jean Baptiste Vincent Laborde, paryski lekarz i naukowiec. Laborde leczył ze śmierci. Przywracał życie topielcom, otrutym i uduszonym, a to tylko kilka z kilkudziesięciu przypadków w jego kartotece. Ożywił też psa i świnkę morską, zaś o jego maszynie, która truposzom nie pozwalała błąkać się w zaświatach, pisały na przełomie XIX i XX wieku gazety całego świata. Wierzono, że błyskawicznie rozwijająca się medycyna jest w stanie rozwiązywać nawet takie problemy jak kres ludzkiego żywota.
Głowa ryby ożyła
Sto lat temu determinacja, aby naukowo rozwikłać tajemnicę śmierci, była większa niż kiedykolwiek wcześniej. Uczeni wyposażeni w nowe zdobycze techniki próbowali na przykład precyzyjnie określić moment odejścia człowieka z tego świata i wynikające z tego skutki. Przodowali w tym Francuzi i Anglicy. Jules Antoine Josat wynalazł na przykład urządzenie ściskające sutki denata. Zadawany ból miał być tak nieznośny, że osoba, którą omyłkowo uznano za zmarłą, z całą pewnością by się obudziła. Anglik Jacob Winslow radził natomiast, by ciało nieboszczyka polewać gorącym lakiem, ewentualnie wlewać mu do ust… ciepłą urynę. Brak reakcji oznaczał, że należy ostatecznie pogodzić się z boskim wyrokiem.
Z kolei słynny amerykański lekarz Duncan MacDougall w pierwszej dekadzie XX wieku opublikował serię artykułów w prasie codziennej (np. w „The New York Times”) i specjalistycznej (np. „American Medicine”), dowodzących że… dusza ludzka waży 21 gramów. MacDougall używał specjalnego łóżka-wagi, na którym ważył ludzi w stanie agonalnym, tuż przed, jak i zaraz po śmierci. Ubytek masy, który zaobserwował, wiązał się według niego – dosłownie! – z wyzionięciem ducha. Nic więc dziwnego, że praktykujący w Paryżu rosyjski medyk Aleksiej Kuliabko zaapelował na początku ubiegłego stulecia do wszystkich towarzystw lekarskich o powołanie – nomen omen – do życia instytutu badania zjawiska śmierci. „Te instytuty mogą oddać ludzkości niezwykle doniosłe usługi, a przede wszystkim sprowadzą do minimum lub też zupełnie uniemożliwią pomyłki lekarskie, które żywych ludzi wysyłają do mogiły” – podkreślał dr Kuliabko. Swoje przemyślenia oparł na licznych eksperymentach przeprowadzanych m.in. na rybach (odcinał im głowy i łączył z naczyniem z krwią: „głowa ożyła i spełniała wszelkie funkcje życiowe” – zapewniał doktor).
Na przełomie XIX i XX wieku doktor Laborde (ur. w 1830 roku) był więc jednym z wielu uczonych zafascynowanych medyczną eksploracją zagadnienia śmierci. Trzeba przyznać, że zanim uwierzył w odkrycie sposobu na powstrzymanie tego, co ostateczne, wyrobił sobie w Paryżu niezłą markę, ugruntowaną licznymi publikacjami i przynależnością do prestiżowych towarzystw naukowych. Był autorem takich książek jak np. „Fizjologiczny proces umierania” (1894) czy „Automatyczne oznaki prawdziwej śmierci” (1900), członkiem pierwszego paryskiego Towarzystwa Antropologicznego oraz wykładowcą L’Ecole d’Antropologie de Paris, szkoły założonej przez wybitnego chirurga i antropologa Paula Brokę. Udzielał się jako wiceprezes w Towarzystwie Biologii, sam założył Towarzystwo Zdrowia Publicznego i Higieny, zaś w 1887 roku został wybrany do władz Narodowej Akademii Medycznej w Paryżu. Po jego śmierci w 1903 roku „British Medical Journal” pożegnał go godną notką, wspominając Laborde’a jako „wolnomyśliciela”, „człowieka o prawych przekonaniach, których był w stanie rzetelnie bronić” oraz „energicznego humanistę, zaangażowanego w kampanie walki m.in. z gruźlicą oraz alkoholizmem”.
Wspólny język z psem
Gdy pod sam koniec XIX stulecia Laborde przedstawiał naukowemu światu swoje najnowsze odkrycie, również z powodu pewnej renomy autora, naukowy świat nie uznał go za człowieka niespełna rozumu. Francuz – zainspirowany przypadkiem uratowanego po utopieniu chłopca – twierdził, że opracował metodę, która pozwala przywrócić zmarłego do życia. „Topielec wyciągnięty z wody bez żadnych oznak życia może ożyć po kilku godzinach” – zapewniał Laborde. Swoją teorię 61 popartą rzekomą praktyką przedstawił w wydanej w 1897 roku książce zatytułowanej „Fizjologiczne podejście do śmierci a rytmiczne wyciąganie języka”. Powoływał się w niej na historię 16-latka, który utonął w Morzu Śródziemnym u wybrzeży Francji (przebywał dziesięć minut pod wodą). Po wyłowieniu próbowano topielca reanimować na różne sposoby. Laborde twierdził, że ktoś zastosował wtedy dziwną metodę polegającą na ciągnięciu młodzieńca za język, oczywiście w dosłownym tego słowa znaczeniu. Po trzech godzinach chłopiec się ocknął.
To niecodzienne doniesienie najwyraźniej utwierdziło Laborde’a w przekonaniu, że istnieje lekarstwo na śmierć, i postanowił wypróbować je w warunkach laboratoryjnych. Do doświadczenia wykorzystał psa swojego pomocnika, który na potrzeby nauki został uśmiercony, a następnie umieszczony na operacyjnym stole. Wieść o eksperymencie Francuza obiegła Europę – pisały o nim również polskie gazety. „Przez dłuższy czas wobec psa stosowano rytmiczne wyciąganie języka, jednak nie doprowadziło ono do pożądanego skutku i lekarz zaprzestał doświadczenia. Posługacz laboratorium, który psa tego bardzo lubił, prowadził dalej doświadczenie i pies ożył” – donosił „Tygodnik Ilustrowany” z września 1900 roku. Autor artykułu zaznaczał przy tym, że „należy umieć prowadzić podobne wyciąga- nie języka w ciągu całych godzin”.
Trudno dokładnie stwierdzić, skąd wziął się pomysł na poszukiwanie recepty na przedłużanie życia akurat w jamie ustnej. Ponad sto lat temu różne medyczne hipotezy wiązały z językiem szereg schorzeń – jedna z nich głosiła, że zły kształt lub ułożenie tego narządu odpowiada za jąkanie. Z kolei żyjący na przełomie wieków amerykański lekarz William Osler zalecał wyciąganie i rozciąganie języka przy czkawce. W literaturze medycznej z początku ubiegłego stulecia zachowały się także podobne zalecenia w leczeniu tej dolegliwości autorstwa Francuzów: Jeana Viauda oraz Raphaela Lepine’a.
Laborde poszedł krok dalej. Wydana w 1898 roku „Encyklopedia śmierci i życia w świecie duchowym” Johna Reynoldsa Francisa (przepastne dzieło zbierające doniesienia o ludziach, którzy przeżyli swoją śmierć, i naukowych teoriach towarzyszących ich przypadkom) podaje, że środowisko naukowe przyjęło doniesienia paryskiego lekarza z zainteresowaniem i „silną wolą poparcia”: „Metoda wyciągania języka może być skuteczna nie tylko w sytuacjach uduszenia, utonięcia czy zaczadzenia. Dr Laborde zapewnia również o jej efektywności 62 przy zadławieniach, szczękościsku i tym podobnych”. Leksykon przywołuje przy tym historię mężczyzny, który przez przypadek (?) wypił całą butelkę silnego roztworu soli bromu. „Kilka godzin po ustaniu akcji serca człowiek ten został przywrócony do życia i uleczony dzięki pociąganiu za język” – opisuje Francis.
Wskrzeszacz elektryczny
Niewiele wiadomo o naocznych świadkach cudownych zabiegów Laborde’a ani o relacjach osób zawróconych przez niego z Hadesu. Częściowo można zrozumieć łatwowierność nawet środowisk medycznych – mówimy o epoce, w której ludzkość była indoktrynowana rychłym zwycięstwem nauki nad śmiercią (lekarze zarzekali się, że zgon stwierdzany jest często pochopnie, co prowadziło np. do chowania zmarłych ze sznurkiem – gdyby przypadkiem któryś z nich obudził się w trumnie, mógł pociągnąć za niego i uruchomić dzwoneczek na powierzchni). W takich okolicznościach legenda Laborde’a zaczęła żyć własnym życiem. Francuski doktor stał się bohaterem amerykańskich gazet przełomu wieków.
„The Daily Journal” donosił o 40 potwierdzonych przypadkach „wyleczonych ze śmierci” jego metodą. Sam Laborde, cytowany w artykule, twierdził, że ta terapia „wymaga przede wszystkim cierpliwości”. Dziennik „Star”, powołując się z kolei na „British Medical Journal”, wróżył natomiast „prawdziwy przełom medyczny ”. Sugerował też, że „Laborde rytmicznym wyciąganiem języka stymuluje nerw krtaniowy, przez co wpływa na pobudzenie układu oddechowego”. Reporter „Star”, który spotkał się z francuskim naukowcem, twierdził, że na własne oczy zobaczył, jak ożywił utopioną wcześniej świnkę morską. W 1900 roku na obszerną analizę tego zjawiska zdecydowała się redakcja specjalistycznego czasopisma „The Philadelphia Medical Journal”. Piórem doktora Francisa Eustace’a Fronczaka podsumowano odkrycie Laborde’a w entuzjastycznym tonie – autor artykułu polecał stosowanie te metody m.in. w przypadku… dzieci, które urodziły się martwe. Fronczak gwarantował też, że zadziała ona nawet, jeśli mamy do czynienia z osobą, która wyzionęła ducha półtorej godziny przed interwencją.
Sam Laborde na fali zainteresowania swoją „receptą na śmierć” postanowił ją ulepszyć i razem z asystentem, niejakim Monchelem, skonstruował prawdziwą maszynę do wskrzeszania, która rytmicznie i dokładnie pociągała za język 120 razy na minutę. W pierwszej wersji zastosowano w niej mechanizm zegarowy, co jednak utrudniło wielogodzinne zabiegi, bowiem urządzenie trzeba było nakręcać co pięć minut. „Niebawem przyrząd ulepszono, stosując do niego motor elektryczny, wprawiony w ruch przez dwa akumulatory. W ten sposób można obecnie wyciągania prowadzić przez trzy godziny z rzędu, nie poruszając przyrządu” – ekscytował się w 1900 roku „Tygodnik Ilustrowany ”.
Maszyna Laborde’a nie była specjalnie skomplikowana, co zresztą potwierdzają zachowane ryciny. Składała się z „elektrycznego pociągacza”, który kończył się klamrą montowaną na języku pacjenta, następnie – silnika, przesyłacza, walca oporu, który regulował przepływ prądu elektrycznego, oraz wspomnianej wcześniej pary akumulatorów. „Istnieje przekonanie, że człowiek, którego nie zdołano wskrzesić w ciągu dziesięciu minut, nie żyje. Jest to przekonanie błędne” – tak w „Tygodniku Ilustrowanym” zachwalano „maszynę do wskrzeszania”. Z kolei amerykański „Lewiston Saturday Journal” dodawał: „Po dłuższej operacji najpierw u pacjenta pojawia się głębokie westchnienie, następnie mogą pojawić się wymioty, ale zaraz potem, gdy czynności są kontynuowane, oddech powraca niezwykle szybko”.
Rezurektor koncesjonowany
Nie wiemy, w ilu egzemplarzach powstała maszyna Laborde’a, nic nie wiadomo też o tym, by do naszych czasów przetrwała choćby jej część. Najprawdopodobniej także nie zastosowano tego urządzenia wobec samego szalonego naukowca, gdy ten dokonał żywota w kwietniu 1903 roku. Co najciekawsze, Laborde nigdy nie został też zdemaskowany – wręcz przeciwnie: jeszcze przed śmiercią Narodowa Akademia Medyczna przyznała mu nagrodę wysokości 2,5 tys. franków. Jeszcze większe kuriozum – w niektórych słownikach medycznych zachowało się określenie „metoda Laborde’a”. To „stymulacja układu oddechowego przy uduszeniu polegająca na rytmicznym wyciąganiu języka”. Próżno by jednak szukać dyplomowanego lekarza, który metodę tę polecał lub stosował w dowolnej terapii. Chyba że mówimy o ćwiczeniach logopedycznych – w nich rozciąganie i ćwiczenie mięśni języka pomaga w lepszej artykulacji głosek. Medycyna praktyczna wstydliwie porzuciła sensacyjne teorie Laborde’a – równie szybko, jak szybko się nimi początkowo zachwycała.
W przywołanym wcześniej nekrologu na łamach „British Medical Journal” napisano jednak o francuskim uczonym, że „na zawsze wpisał się w annały medycznych innowacji jako człowiek, który odkrył sposób przywracania zmarłych do życia”! Ciało Laborde’a, jak odnotowało czasopismo, zostało skremowane, zaś mózg przekazany do paryskiego Muzeum Antropologii.
À propos mózgu – w sformułowanej ponad pół wieku po śmierci Laborde’a nowej definicji śmierci, autorstwa wybitnego anestezjologa z Harvardu Henry’ego K. Beechera, za zmarłą zaczęto uznawać osobę, u której nieodwracalnie ustały funkcje właśnie tego organu. Jeśli dziś ktoś pociąga w jakimś celu kogoś za język, to tylko w przenośni.