Kiedy dwaj policjanci z Oklahoma City zostali wezwani trzy lata temu do żebrzącego przy autostradzie mężczyzny, byli przekonani, że znajdą starszego, brudnego i schorowanego człowieka. Tymczasem przywitał ich ubrany w kwiecistą koszulę, szczupły 45-latek, Shane Warren Speegle. „A gdzie ja bym tyle zarobił?” – odpowiedział pytaniem na pytanie policjanta, który chciał wiedzieć, dlaczego zdrowy mężczyzna w tym wieku nie pójdzie do pracy. „W zeszłym roku zgarnąłem z żebrania 60 tys. dolarów bez podatku” – dodał, a osłupiałym funkcjonariuszom, których dochody były dwa razy niższe, zrzedły miny.
„Żebractwo to zawód, większość ludzi nie robi tego z konieczności, tylko z wyboru” – mówi dr Kazimiera Król z Poznania, która we współpracy z opieką społeczną i strażą miejską prowadziła skierowaną do żebraków akcję pomocy. Dr Król była przekonana że ludzie żebrzą z powodu nędzy. Tym większe było jej zdziwienie, gdy okazało się, że na 44 żebrzących w Poznaniu tylko kilku chciało skorzystać z jej pomocy, a na 80 żebrzących w Krakowie – tylko jeden.
Według obliczeń dr Król, wśród działających w Polsce około 100 tys. zawodowych żebraków jedynie 10 proc. stanowią osoby naprawdę potrzebujące.
Szacuje też, że dzienny zarobek żebraka w Polsce wynosi 200–500 złotych. Jej samej podczas przeprowadzanych na użytek swoich badań żebrów udawało się uzbierać nawet 70 złotych w ciągu godziny.
„Takie dochody trudno osiągnąć w większości innych zawodów, szczególnie, że nie są one opodatkowane” – komentuje badaczka. „W Krakowie spotkałam żebraczkę, która była właścicielką kilku kamienic. Inna z tego miasta miała wynajętego ochroniarza, któremu przekazywała zarobione pieniądze. Kolejna zwierzyła mi się, że żebrząc, zarobiła na mieszkanie dla wnuczki”.
Powtarzane od pokoleń opowieści o bogactwach, gromadzonych przez ulicznych żebraków, znajdują więc potwierdzenie w faktach. Nie tylko zresztą w Polsce. Zanim Shane Warren Speegle z Oklahoma City trafił na czołówki serwisów informacyjnych, największą sławą wśród żebraków cieszył się Australijczyk Ken Johnson, który na stałe wpisał się w krajobraz biznesowej dzielnicy Sydney.
„Potrzebuję wsparcia dla dużych wydatków rodzinnych, w tym na coraz droższe leki. Proszę zostaw mnie w spokoju, jeśli masz paskudny zwyczaj obrażania ludzi” – głosi tablica, przy której przesiaduje.
Johnson nie ukrywa swoich dochodów. „Najlepiej zarabiam w piątki – około 250 dolarów” – zwierzył się lokalnej telewizji. „W słabsze dni od 75 do 150 dolarów. Mój rekord to 400 dolarów jednego dnia” – przyznaje, szacując swoje roczne dochody na ponad 50 tys. australijskich dolarów, czyli ok. 175 tys. złotych. Wydatki ma niewielkie: nie płaci za dom, nie pije ani nie pali. Część zarobionych pieniędzy przekazuje znajomym, część wpłaca do banku.
Korporacja z nieograniczoną odpowiedzialnością
Żebracy byli od zawsze stałym elementem miejskiego krajobrazu. W XVIII wieku stanowili 25 proc. mieszkańców Bolonii, a na początku rewolucji przemysłowej – aż 10 proc. całej ludności Francji i Wielkiej Brytanii. W 1496 roku uchwalono pierwsze regulacje dotyczące żebractwa w Polsce. Ustalono, że osoby niezdolne do pracy mają mieć wyznaczone stałe miejsca do żebrania, a zdolnym do pracy nie wolno żebrać pod groźbą przymusowej służby u starosty.
Dziś zbieranie jałmużny bywa legalne, jak np. w Finlandii, albo jest ograniczane przez władze. W niektórych stanach USA nie wolno żebrać po zmierzchu, a robienie tego w odległości mniejszej niż 15 metrów od bankomatu jest przestępstwem. Wiele miast, szczególnie tych chętnie odwiedzanych przez turystów, próbuje zwalczać uciążliwy dla gości proceder. Gdy cztery lata temu władze Wenecji zdecydowały się pójść na wojnę z tamtejszymi żebrakami, Caritas policzył, że zgarniają oni rocznie z jałmużny 10 mln euro. Ustalono też, że 30 miejsc w mieście było na stałe zajętych przez żebracze korporacje, a praca odbywała się na trzy zmiany. W szczycie sezonu jeden żebrak mógł tam zarobić nawet 500 euro dziennie. Większość z tej kwoty musiał jednak oddać nadzorcom, tworzącym korporacyjny system, który dziś sprawdza się w tej branży równie dobrze, jak w średniowieczu.
Udowodnili to m.in. dziennikarze brytyjskiej telewizji BBC, którzy przez rok nagrywali ukrytą kamerą działalność żebraczych grup Romów w Londynie. Ich główną siłą roboczą były dzieci, które przesiadywały w okolicach odwiedzanego przez bogatych turystów z krajów Zatoki Perskiej meczetu przy Regent Park. Śledząc dzieci, reporterzy dotarli do domu w Ilford pod Londynem, gdzie na podjeździe stała sportowa terenówka BMW X5. Reporterzy ustalili, że jeden mieszkający w Londynie romski czterolatek przynosił swoim rodzicom 100 tys. funtów rocznie. Na tę kwotę składały się zarówno wyżebrane przez niego pieniądze, jak i zapomogi wyłudzone z opieki społecznej.
Po emisji filmu romskie rodziny zostały deportowane do Rumunii. Dziennikarze ruszyli śladem jednej z nich. Okazało się, że mieszkała w luksusowej willi w centrum Huedin koło miasta Kluż na północy kraju. Posiadała też drugi, mniejszy dom na przedmieściu.
Ranking najbogatszych żebraków
Korporacje żerujące na jałmużnie sprawdzają się świetnie pod każdą szerokością geograficzną. W Bombaju, jednej ze stolic światowego żebractwa, układa się nawet ranking najbogatszych żebraków. W 2010 roku na jego szczycie znaleźli się: Bharat Jain, właściciel domów i sklepu wartych siedem milionów rupii (425 tysięcy zł), Massu Malana, właściciel dwóch domów wartych trzy miliony rupii, i Krishna Kumar Gite, właściciel apartamentu wartego 500 tysięcy rupii.
W indonezyjskim mieście Surabaja żebrackie przedsiębiorstwo prowadzi Cak To, który jeszcze kilka lat temu prosił o jałmużnę w centrum miasta na wózku inwalidzkim. Był to jednak tylko kamuflaż – po skończonej pracy Cak To podjeżdżał wózkiem na parking, gdzie sprawnie i o własnych siłach pakował wózek do bagażnika swojego mercedesa. Dziś już sam nie żebrze – zarządza 54-osobową korporacją, która przynosi mu kilka tysięcy dolarów zysku miesięcznie. W zachodniej dzielnicy miasta Surabaja na 400-metrowej działce zbudował okazały dom, dwa inne postawił w rodzinnym mieście Madura, kolejny w Semarang. Dojeżdża do pracy jednym z dwóch swoich motocykli albo terenówką.
W Indonezji, gdzie przeciętne wynagrodzenie nie przekracza 200 dolarów, Cak To uchodzi za bogacza. Zdecydowanie gorzej przedstawia się jednak los żebraków stojących na dolnych szczeblach korporacyjnej hierarchii. W tym samym Bombaju, który szczyci się rankingiem żebraków bogaczy, żyje także 12-letni Amir, bezdomny jak tysiące jego rówieśników dzieciak, którego otępiono narkotykami, a potem amputowano mu zdrową nogę, by jako kalekę siłą wcielić go do żebraczego gangu.
Wędrujące gangi
Również w Polsce nie brakuje podobnych przykładów. Kilka lat temu policja rozpracowała żebraczą grupę „Koli”. Dwie kobiety, Mołdawianka i Ukrainka, rekrutowały w swoich krajach kobiety do pracy w Polsce. Specjalnie wybierały te, które miały małe dzieci. Wmawiały im, że kiedy będą pracować, dzieci będą mogły być blisko nich.
Oferowały też pożyczkę na wizy, transport do Polski i pierwsze dni pobytu.
Na miejscu kobiety były razem z dziećmi lokowane w przepełnionych kwaterach. Już pierwszego dnia dostawały zafoliowaną kartkę z napisem „Zbieram na operację mojej córeczki” i rozkaz, aby iść żebrać. Każda z kobiet miała to robić tak długo, aż spłaci dług zaciągnięty na przyjazd do Polski. Ale nie było to proste. Kobiety miały wyznaczoną normę dzienną – minimum 200 złotych. Jeśli zebrały mniej, brakująca kwota była dopisywana do kwoty długu.
Co gorsza, aby zapobiec ucieczkom, zamieniano im dzieci. Niektóre z maluchów w charakterze „żebraczych rekwizytów” trafiały do innych miast. Dzieciom podawano środki uspokajające, były też głodzone, co miało wzbudzać większą litość. Niektórym krępowano nogi i zmuszano je do chodzenia o kulach.
Jedna z ofiar gangu „Koli” zeznała policji, że mając przy sobie czteroletnią dziewczynkę, była w stanie wyżebrać nawet 800 złotych dziennie. „W dużych polskich miastach działa po kilka takich żebraczych gangów, a w Warszawie nawet kilkanaście” – ostrzega dr Kazimiera Król.
Zwalczanie tego procederu nie jest łatwe, bo żebractwo to od wieków wędrowny zawód. Gangi utrzymujące się z jałmużny stale zmieniają miejsce pobytu, wiadomo tylko tyle, że poruszają się utartymi ścieżkami. Niektóre – tak jak zdemaskowana cztery lata temu polska grupa żebracza jeżdżąca busem po Norwegii – wybierają „na łowy” jeden kraj. Inne, na przykład gangi żebrzące w Amsterdamie, przenoszą się co jakiś czas do Pragi, a stamtąd do Krakowa. Żebracy pracujący w Kopenhadze robili kilkutygodniowy przystanek w Hamburgu lub Berlinie, by przed Euro 2012 zająć dobre miejsca w Warszawie. Stamtąd ruszali zaś do obleganych przez turystów miast na zachodzie i południu Europy. Jednym z obowiązkowych punktów na żebraczej mapie jest Bruksela. Do niedawna żebracy akceptowali tam nawet… karty kredytowe. Do zbierania datków w ten sposób używali starych, ręcznie obsługiwanych maszyn, tzw. maglownic. Stopniowe wypieranie wypukłych kart kredytowych przez karty chipowe zepsuło im jednak interes.
„Wzrost zamożności danego społeczeństwa nie ma żadnego wpływu na zmniejszenie liczby żebraków” – mówi dr Król. „Czasami jest wręcz przeciwnie. Dlatego tak wielu żebraków spotyka się w krajach bogatych, takich jak Francja czy Włochy”.