Nazywam się Nick Vujicic. Lubię pływać, bawić się i podróżować po świecie. Wszyscy lubią, ale wypowiadający te słowa 27-letni mężczyzna zdecydowanie różni się od wszystkich. W wyniku mutacji genetycznej w płodzie nie wykształciły się kończyny. Nick Vujicic urodził się bez obu ramion i z jedną zdeformowaną stopą z dwoma palcami, wyrastającą w miejscu lewego uda. Przyczyną jego ułomności jest rzadkie schorzenie określane jako syndrom tetra-amelia.
W czasie tournée dookoła świata odwiedził 12 krajów, na spotkania z nim przyszło ponad 2,5 miliona ludzi. Takiej popularności może mu pozazdrościć niejedna gwiazda popkultury. Sam zresztą zachowuje się jak profesjonalny showman. Wie, że pierwszą reakcją publiczności na jego pojawienie się będzie szok, konsternacja i grobowa cisza. „Najpierw wam coś pokażę” – mówi więc pewnym głosem i dla rozładowania atmosfery daje krótki popis swych umiejętności. Posługuje się kikutem, by wyprowadzić publiczność z zakłopotania – chwyta na przykład piłeczkę tenisową i rzuca na widownię. „Tylko mi jej nie odrzucajcie, bo nie mam czym złapać” – mówi z uśmiechem.
Podczas spotkań z młodzieżą wystukuje rytm na perkusji. Najpierw wolno, następnie, udając znudzenie, pyta: „Pewnie przydałoby się jakieś techno?” i gwałtownie przyspiesza. Uderza oczywiście kikutem. Po tym wprowadzającym show sala jest jego. Gdy przemawia, ani przez moment nie pozostaje w bezruchu. Przemieszcza się po podeście, sens wypowiadanych słów wzmacnia mimiką i gestami głowy. Opowiada o swoim dzieciństwie w australijskim Melbourne, o rozpaczy rodziców, o swoich załamaniach. Kiedy w oczach słuchaczy pojawiają się łzy, znów w zaskakujący sposób zmienia nastrój. „Może by ktoś do mnie zatelefonował?”. Podaje numer komórki i czeka, aż rozlegnie się dzwonek. Błyskawicznym ruchem stopy podrzuca aparat, podsuwa bark, pochyla głowę, chwyta telefon i zaczyna rozmowę.
NA OBRAZ I PODOBIEŃSTWO BOGA?
Można sobie tylko wyobrazić, ile wysiłku kosztowało go opanowanie tej umiejętności. A potrafi dużo więcej. Na YouTube można obejrzeć film o jego codziennym życiu, który pokazuje, jak Nick się ubiera, wchodzi po schodach, goli, myje zęby, pływa w basenie, jeździ wózkiem inwalidzkim. Czasem włącza te obrazy do programu swoich spotkań, by dodatkowo wzmocnić przesłanie, które przekazuje słuchaczom. Bo chociaż Vujicic nie ukrywa, że chciałby zyskać finansową niezależność, swej działalności nie sprowadza do zarabiania pieniędzy. Jest kimś w rodzaju chrześcijańskiego kaznodziei.
Dlatego w pewnym momencie poważnieje i zaczyna opowieść o tym, że był bliski samobójstwa. Nie widział sensu życia, zadręczał się pytaniem „dlaczego ja?”. Jego rodzice, emigranci z Serbii, byli bardzo religijni, posyłali go więc do szkółki niedzielnej. „Tam pewnego razu usłyszałem, że Bóg stworzył człowieka na swój obraz i podobieństwo. Pomyślałem o tym, jak wyglądam, i zapytałem w duchu „czyżby?”.
Jednak ten sceptycyzm nie odwiódł go od Boga, wręcz przeciwnie, Vujicic zaczął czytać Biblię i dziś przekonuje, że odnalazł w niej odpowiedzi na wszystkie swoje pytania. Najczęściej powołuje się na opisane w Ewangelii św. Jana spotkanie Jezusa z człowiekiem niewidomym od urodzenia. Apostołowie, jak wszyscy im współcześni, widzieli w kalectwie karę za grzechy i chcieli się dowiedzieć, kto zawinił: ślepiec czy jego rodzice. Jezus odpowiedział: „Ani on nie zgrzeszył, ani rodzice jego, a stało się tak, żeby się na nim objawiły sprawy Boże”.
Odtąd Vujicic uwierzył, że również za jego losem kryją się niezbadane wyroki Opatrzności, i przestał się zastanawiać nad przyczynami swego cierpienia. Pogodził się z nim i uznał za wybranego przez Boga do dawania świadectwa wiary. Nie ogranicza się jednak do głoszenia podniosłych kazań. Kiedy mówi o wzlotach i upadkach, nagle przewraca się. Przez salę przebiega dreszcz zgrozy.
A on spokojnie kontynuuje swój wywód. „Czy można się podnieść, nie mając rąk i nóg? Nie. Ale trzeba próbować. Nawet sto razy. Gdy i to się nie uda, trzeba powtórzyć po raz sto pierwszy” – mówi, po czym wykonuje ekwilibrystyczne ruchy tułowiem, opiera głowę o podłogę, książkę, odpycha się i wstaje.
BEZ RĄK, NÓG I ZMARTWIEŃ
Gdy występuje w kościołach, mówi, że siłę do podejmowania kolejnych wyzwań daje mu wiara. Ale zapraszają go nie tylko wspólnoty religijne, coraz częściej pojawia się na spotkaniach motywacyjnych organizowanych przez firmy. Wzbogaca wówczas wystąpienia opowieściami o swych osiągnięciach intelektualnych. Był pierwszym tak ciężko upośledzonym dzieckiem w Australii, które ukończyło szkołę podstawową i średnią.
Potem skończył studia, zdobył dyplom z dziedziny planowania finansowego i księgowości. Fachową wiedzę wykorzystał do założenia fundacji Life Without Limbs (Życie bez kończyn), którą sam prowadzi. Rozprowadzane przez nią DVD z filmem „No Arms, No Legs, No Worries” (Bez rąk, bez nóg, bez zmartwień) przyniosło mu rozgłos i spory dochód, który częściowo zainwestował na giełdzie i rynku nieruchomości.
W tym roku zamierza wydać książkę – wystukaną stopą na klawiaturze z prędkością 43 słów na minutę. Wszystko po to, by – jak zapewnia – przekonywać, że „człowiek może pokonać wszelkie ograniczenia i jeśli ma w sobie pasję, zdobyć każdy cel”. Patrząc na niego, trudno w to nie uwierzyć. Ale czy jego sukcesy medialne i finansowe są rzeczywiście efektem nadzwyczajnej siły przekonywania?
Psycholog Mariusz Składanowski, specjalista w zakresie psychologii perswazji, nie kryje podziwu dla tego, co udało mu się osiągnąć. Jednak do skuteczności przekazu podchodzi sceptycznie. „Vujicic przemawia przede wszystkim do wyobraźni” – wyjaśnia. „Gdy ludzie go widzą i słyszą, są pod ogromnym wrażeniem. Wielu postanawia, że skoro on potrafił osiągnąć tak wiele, oni też muszą się wziąć za siebie. Tak silne emocje są jednak z reguły krótkotrwałe, po pewnym czasie w pamięci pozostaje jedynie mgliste wspomnienie czegoś szokującego, niezwykłego, ale na dalsze życie ma to niewielki wpływ”.
DAWID I GOLIAT
Jeśli więc nie w sile perswazji, to w czym kryje się fenomen Vujicica i innych osób, które mimo ciężkiego kalectwa stają się bohaterami opinii publicznej? „Przeciętny Europejczyk jest atakowany każdego dnia trzema tysiącami reklam” – wyjaśnia Eryk Mistewicz, twórca strategii marketingu narracyjnego. „Nic zatem dziwnego, że przestaje je zauważać, a jego uwagę może zatrzymać tylko coś, co przebije się przez powłokę medialnego szumu. Walka z przeciwnościami losu, z ułomnościami, to poniekąd walka Dawida z Goliatem, a więc materiał na najwspanialszą narrację świata. Takie historie nie tylko chwytają za serce, ale przede wszystkim bardzo szybko się rozchodzą”.
Odpowiednio „sprzedana” ułomność może się więc stać swego rodzaju atutem w dążeniu do osiągania różnych życiowych celów. Mariusz Składanowski nie widzi w takim jej traktowaniu niczego złego. Pod jednym wszakże warunkiem: „Nie powinno się epatować swoim cierpieniem w sposób nachalny, by emocjonalnym szantażem wymuszać współczucie i korzyści materialne”.
Granicy między epatowaniem a pragnieniem życia jak inni, a więc także zarabiania pieniędzy i robienia kariery, nie można precyzyjnie wytyczyć. Na pewno nie przekraczają jej ci, którzy poprzez swą działalność spełniają się życiowo i osiągają w niej prawdziwe mistrzostwo.
Spośród polskich uczestników igrzysk olimpijskich w Pekinie światowe media dostrzegły właściwie tylko jedną sportsmenkę. Złotych medalistów przyćmiła jednoręka tenisistka stołowa Natalia Partyka. Mimo braku prawego przedramienia rywalizowała z pełnosprawnymi przeciwniczkami. Pojawiła się we wszystkich telewizjach, od Chin i Japonii po Indie i USA. O wywiady z nią ubiegały się takie tłumy, że trener musiał ją izolować od dziennikarzy, by mogła spokojnie ćwiczyć.
Gdy kilka miesięcy wcześniej, również w Pekinie, zmierzyła się z Chinką z Singapuru, połowa sali zamiast rodaczce, kibicowała jej. Efekt „Dawida i Goliata” okazał się więc silniejszy od uczuć narodowych. „Ludzkie emocje w naturalny sposób są lokowane po stronie osoby, która przeszła tak wiele i walczy z silniejszym przeciwnikiem” – tłumaczy Eryk Mistewicz. „To fascynuje i automatycznie rodzi sympatię”.
Obecnie 20-letnia Natalia zdobyła złote medale na paraolimpiadach w Atenach i Pekinie. W sporcie osób niepełnosprawnych osiągnęła już wszystko – teraz chce rywalizować z zawodowcami. I zwyciężać. Pierwszy krok na tej drodze już postawiła, zdobywając w 2008 roku brązowy medal mistrzostw Europy w deblu. Jednocześnie zdała maturę i rozpoczęła studia na gdańskiej AWF.
SZYBCIEJ, MOCNIEJ, WYŻEJ
Dokonania Natalii zasługują na podziw, trudniej ocenić postawę lekkoatlety z RPA Oscara Pistoriusa, który przedstawia siebie jako „najszybszego człowieka bez nóg”. Amputowano mu je w dzieciństwie z powodu wrodzonego braku kości strzałkowych. Dzięki protezom mógł uprawiać sport i osiągnął w nim znakomite wyniki, ustanawiając rekordy świata niepełnosprawnych w biegach na 100, 200 i 400 m.
Po tych sukcesach chciał wystąpić na igrzyskach w Pekinie. Problem w tym, że wykonane z włókien węglowych, sprężyste protezy dają mu przewagę nad innymi biegaczami. Natalia Partyka gra jedną ręką tak samo jak jej rywalki, Pistorius natomiast biega na substytutach nóg. Naukowcy podzielili się w opiniach, czy wobec tego on i jego rywale będą startowali w tej samej konkurencji. Na olimpiadzie ostatecznie nie pobiegł, gdyż nie osiągnął minimum kwalifikacyjnego. Największą korzyść z zamieszania, jakie wywołał, odnieśli producenci protez, którzy uzyskali darmową reklamę.
Granicę oddzielającą egoistyczną żądzę rozgłosu od zasłużonej sławy przekroczył natomiast pierwszy człowiek bez nóg, który zdobył Mount Everest. Amerykanin Mark Inglis w 2006 roku tak bardzo chciał wejść na szczyt, że ekspedycja, w której uczestniczył, nie udzieliła pomocy umierającemu himalaiście Davidowi Sharpowi, a Inglis, zamiast napawać się sukcesem, musiał się gęsto tłumaczyć.
Wyczyny sportowe są najłatwiej zauważalne i porównywalne, jednak niepełnosprawni wybijają się także w dziedzinach wymagających zdolności intelektualnych i artystycznych. Trudno nie dostrzec, że dla niektórych ułomność stała się swego rodzaju „znakiem firmowym”, wspomagającym karierę. „Jedną z technik zwiększania szans na coraz bardziej konkurencyjnym rynku jest tzw. personal branding, czyli świadome zarządzanie swoim wizerunkiem” – wyjaśnia Eryk Mistewicz. „Dziś osobistym znakiem firmowym, który pozwala odróżniać się od innych, nie jest już dyplom MBA czy dobry samochód. Może nim być natomiast umiejętnie podkreślana odmienność, również fizyczna”.
SYNTEZATOR MOWY I LEWA STOPA
W sposób najbardziej przekonujący wykorzystał to Stephen Hawking. Gdyby spełniły się przepowiednie lekarzy, nie powinien żyć od 40 lat. Gdyby jego żona była zwolenniczką eutanazji, 25 lat temu odłączono by go od aparatury podtrzymującej życie. Z powodu stwardnienia zanikowego bocznego stracił zdolność poruszania się i mówienia. Dziś może poruszać jedynie dwoma palcami prawej dłoni, z otoczeniem kontaktuje się za pomocą syntetyzatora mowy.
Ten skazywany na szybką śmierć, przykuty do wózka inwalidzkiego, powykręcany przez chorobę człowiek stał się najbardziej znanym współczesnym fizykiem. Nie dlatego, że dokonał przełomowych odkryć. Zmarły przed dwoma laty wybitny polski astrofizyk prof. Bogdan Paczyński, który znał Hawkinga osobiście, napisał, że w świecie naukowców „większe wrażenie wywierały jego sukcesy w walce z chorobą niż wkład do fizyki. To działało na wyobraźnię i było istotnym przyczynkiem do jego sławy”.
Hawking zdawał sobie sprawę z siły „znaku firmowego”, jaki w czasach popkultury stanowi jego kalectwo. „Jestem archetypem kalekiego geniusza. W każdym razie nie ulega wątpliwości, że jestem fizycznie upośledzony. Natomiast to, czy jestem geniuszem, pozostaje kwestią otwartą” – żartuje sobie. Pozwala się fotografować, nie unika wystąpień, w których chętnie porównuje się do bohaterów masowej wyobraźni. „Sprzedałem więcej książek o fizyce niż Madonna płyt” – mówi syntetycznym głosem. Jego „Krótka historia czasu” stała się najpopularniejszą książką naukową w historii; na amerykańskiej liście bestsellerów utrzymała się przez 237 tygodni, co zapewniło jej miejsce w „Księdze rekordów Guinnessa”. Taki sukces byłby dziś niemożliwy bez kampanii promocyjnej. Ale dla Hawkinga nie trzeba było wymyślać żadnych sloganów. Sam był żywą reklamą, jego zdjęcie zapada w pamięć, a to w oczywisty sposób przekłada się na sprzedaż książki, której nakład po przetłumaczeniu na 35 języków sięga już 40 mln egzemplarzy.
W podobny sposób do historii literatury przeszedł irlandzki pisarz Christy Brown. Urodził się z porażeniem mózgowym, miał władzę tylko w lewej stopie. I nią na starej maszynie do pisania wystukał bestsellerowe dzieło pt. „Moja lewa stopa”.
Jako 10-latek w ogóle nie komunikował się z otoczeniem, według lekarzy był ciężko upośledzony umysłowo. Jednak matce, mimo że urodziła 22 dzieci (z których przeżyło 13), starczyło cierpliwości, by codzienną, mozolną pracą przebić się przez odgradzającą go od świata barierę. Nauczyła go czytać i pisać. Gdy w 1954 r. opublikował swą debiutancką książkę, krytycy okrzyknęli go następcą Jamesa Joyce’a.
Przesadny zachwyt, zamiast pomóc, zaszkodził młodemu autorowi. Długo nie był w stanie napisać niczego równie dobrego i następną powieść wydał dopiero po 16 latach. W sumie napisał ich siedem. W 1989 r. Jim Sheridan zekranizował „Moją lewą stopę”, w postać Christy’ego wcielił się Daniel Day-Lewis, który otrzymał za tę rolę Oscara. Aktor jedynie udawał niepełnosprawnego, natomiast kogoś bardzo podobnego do siebie zagrał w filmie „Ósmy dzień” Pascal Duquenne z zespołem Downa. To opowieść o przyjaźni pacjenta zakładu dla umysłowo chorych i goniącego za karierą biznesmena. Zanim film wszedł na ekrany, pojawiały się zarzuty, że jego twórcy szukają sensacji za wszelką ceną. Po prezentacji dzieła ton komentarzy zmienił się, a Duquenne został w 1996 r. nagrodzony Złotą Palmą na festiwalu w Cannes. Gdy wchodził na scenę, by odebrać wyróżnienie, przełamał kolejną barierę – został pierwszym upośledzonym umysłowo gwiazdorem show-businessu. I to nie jako potrzebująca litościwej pomocy ofiara losu, lecz pełnoprawny artysta.
JESTEM PRZYGŁUPEM I DOBRZE MI Z TYM
Piotra Swenda – chłopca z zespołem Downa – zaangażowali także twórcy polskiego serialu „Klan”. Złamali zwyczaj ukrywania przed światem upośledzonych umysłowo, osłabiając wiele irracjonalnych uprzedzeń. Film pomógł także Piotrowi, który mówi o sobie z dumą: „Jestem fajny i dobrze gram”.
Jednak również w tej sferze granica między epatowaniem a odwoływaniem się do wartości jest trudno uchwytna. Amerykański komik Josh Blue kilkakrotnie wygrywał plebiscyt na najpopularniejszego wykonawcę programu kabaretowego „Na stojaka”. Urodził się z porażeniem mózgowym, ma problemy z mówieniem, mimiką, koordynacją ruchów. A istota jego występów sprowadza się do naigrawania się z własnego upośledzenia. Sam siebie nazywa najsławniejszym przygłupem świata.
„Mógłbym być jeszcze sławniejszy” – zapewnia, wyciągając drżące dłonie – „ale brakuje mi czasu, bo jeden autograf podpisuję przez 45 minut”. Gdyby na taki dowcip pozwolił sobie ktoś zdrowy, wywołałby niesmak i oburzenie. Na popisy Josha Blue publiczność reaguje salwami śmiechu. „Pewnie zastanawiacie się, dlaczego zostałem kabareciarzem” – pyta, wymachując nieskładnie wszystkimi kończynami, po czym odpowiada: „A może wolelibyście, żebym kierował ruchem drogowym?”. I tak przez godzinę. Krytycy uważają dowcipy Blue za niesmaczne, ale raczej nie ma się na co oburzać. Przecież aby osiągnąć dziś sukces, należy wykorzystać swoje atuty, choćby ułomność.
BOSKI OGON
Tłumy Hindusów pielgrzymują do żyjącego w zachodnich Indiach Chandre Orama, by skorzystać z – jak wierzą – uzdrawiającej mocy niezwykłej deformacji jego ciała. Z dolnej części pleców wyrasta mu bowiem… 32-centymetrowy ogon (na zdjęciu jako dziecko). Oram urodził się w czasie świąt upamiętniających narodziny jednej z głównych postaci narodowej epopei „Ramajany” – króla małp Hanumana. Ponieważ przyszedł na świat z ogonem, uznano go za inkarnację mitycznego półboga.
Według diagnozy lekarskiej ta dziwna przypadłość jest rzadką postacią rozszczepu kręgosłupa, spowodowaną niezamknięciem kanału kręgowego w pierwszych tygodniach życia płodowego. Atawizm w postaci nadmiernie rozrośniętej kości ogonowej zdarza się dość często, jednak „ogon” Orama wyrasta z innej części szkieletu – kości lędźwiowej. Można by go usunąć operacyjnie, ale potencjalny pacjent, a zwłaszcza jego rodzina kategorycznie się temu sprzeciwiają.
Byłoby to bowiem równoznaczne z utratą datków, jakie składają wcieleniu Hanumana pielgrzymi. Są to na tyle znaczące sumy, że przedsiębiorczy Hindus już wybudował w rodzinnej miejscowości Alipuradar kapliczkę i nosi się z zamiarem wzniesienia świątyni. Dla wzmocnienia wiary pątników w swoją magiczną moc zachowuje się w ich obecności jak małpa – wspina się na drzewa, objada bananami. Potem za skromne „co łaska” pozwala dotknąć swego ogona, co ma im pomóc w przezwyciężaniu chorób i wszelkich życiowych trudności.
GŁUCHONIEMY DJ
Z powodu komplikacji poporodowych Mick Gerwat stracił wzrok. Jak wielu niewidomych miał jednak doskonały słuch, dzięki któremu zdobył dobry zawód. Pracował jako stroiciel fortepianów, do jego klientów należeli m.in. Elton John i Tony Banks z zespołu Genesis. W 1989 r. zachorował na wirusowe zapalenie ucha i stracił również słuch. Nie poddał się. Po wszczepieniu implantu zaczął odróżniać niektóre tony i uznał, że to wystarczy do podjęcia pracy w… dyskotece. Został DJ w Leeds, jego zmagania z kalectwem budzą sympatię, więc do klubu przychodziło coraz więcej gości. Zyskał popularność, otrzymał propozycję współpracy z radiem i występuje w nim jak Big MG. Na antenie przedstawia się jako pierwszy i jedyny na świecie głuchoniewidomy DJ.
Z PĘDZLEM W USTACH
Każdego roku muzeum obrazów w japońskiej wiosce Azuma odwiedza ponad milion osób. Autorem wystawianych dzieł jest Tomihiro Hoshino. O tym, że został jednym z najpopularniejszych współczesnych artystów, zadecydował nieszczęśliwy wypadek. W 1970 r. Hoshino pracujący jako nauczyciel wf złamał podczas ćwiczeń kręgosłup i został całkowicie sparaliżowany. Mógł poruszać jedynie głową. W ramach terapii najpierw nauczył się pisać piórem trzymanym w ustach, po kilku latach zaczął malować proste obrazki, głównie kwiaty. Rodzina pokazała je na skromnej wystawie w mieście Maebashi. Ekspozycja dzieł stworzonych przez tak niezwykłego artystę wywołała sensację w mediach, z dnia na dzień Hoshino stał się znany w całym kraju. Dziś jest bardzo zamożnym człowiekiem, wystawia w Europie i USA, wydał kilka albumów i tomików wierszy ilustrowanych swoimi obrazami.
ARTYŚCI SPRAWNI INACZEJ
Arnulf Erich Stegman w dzieciństwie zapadł na chorobę Heinego-Medina i stracił władzę w rękach. Malował i rzeźbił stopami, zatrudnił się w pracowni malarskiej w Norymberdze, zyskał niezależność finansową, ale wiedział, że jest wyjątkiem. Większości niepełnosprawnych twórców nie stać na zakup kosztownych farb, pędzli ze specjalnymi ustnikami, sztalug dopasowanych do wózka inwalidzkiego itp. By im pomóc, założył z grupą 17 niepełnosprawnych Międzynarodowe Stowarzyszenie Artystów Malujących Ustami i Nogami (VDMFK). Szybko okazało się, że Arnulf ma też talenty organizatorskie. Stowarzyszenie przekształciło się w międzynarodowe przedsiębiorstwo działające w 40 krajach – promuje i sprzedaje prace swoich członków, współpracuje z wydawnictwami. Osiąga tak wysokie zyski, że bywa oskarżane o wykorzystywanie niepełnosprawności dla celów biznesowych. Jednak większość dochodów przeznacza na stypendia dla malarzy i rzeźbiarzy, którzy za rentę inwalidzką nie mogliby uprawiać twórczości nadającej sens ich życiu.
CZŁOWIEK-DRZEWO
Indonezyjski rybak Dede Kasawa miał 13 lat, gdy skaleczył się w nogę. Drobny uraz zmienił jego życie w koszmar. Najpierw w miejscu zranienia, potem na twarzy i kończynach zaczęły mu narastać brunatne brodawki. Lekarze byli bezradni, a ciało Kasawy stopniowo pokrywały narośla przypominające korę i korzenie drzewa. Nie były to martwe, lecz mocno ukrwione i unerwione tkanki. Chory zachował czucie w coraz cięższych dłoniach, każdy nieostrożny ruch wywoływał ból. Wygląd nieszczęsnego rybaka wzbudzał coraz większą odrazę, opuściła go żona, stracił pracę. Zaczęto go traktować jak potwora, który jednak różnił się od postaci w horrorach – istniał naprawdę. By mieć za co żyć, pozwalał się fotografować za niewielką opłatą.
Dzięki temu jego zdjęcia zobaczył w internecie amerykański dermatolog Anthony Gasparin. Skontaktował się z lekarzami indonezyjskimi, którzy przesłali mu próbki skóry i krwi. Po ich analizie stwierdził, że przyczyną dolegliwości jest rzadka odmiana wirusa brodawczaka ludzkiego (HPV), którego z powodu wrodzonej wady genetycznej nie jest w stanie zwalczyć organizm Kasawy. Doktor Gasparin podjął się przeprowadzenia eksperymentalnej operacji, ale nie był w stanie pokryć jej kosztów. Dede Kasawa zebrał część środków, resztę dołożyły indonezyjskie władze. W ubiegłym roku w szpitalu w Bandungu, pod nadzorem Gasparina, wykonano aż dziewięć zabiegów. Z ciała pacjenta usunięto ponad 6 kg narośli. Kasawa po raz pierwszy od lat zobaczył swoje palce. Dziś może już nimi poruszać, samodzielnie jeść, a nawet wystukać numer telefonu. Czeka go jeszcze kilka zabiegów, po których – jak zapewniają lekarze – odzyska normalny wygląd. Uszczęśliwiony Kasawa powiedział dziennikowi „Daily Telegraph”, że nowe życie chce zacząć od znalezienia pracy. Potem „Kto wie, może któregoś dnia spotkam dziewczynę, która zechce wyjść za mnie za mąż”.
OCENY STAWIA STOPAMI
Jest jedyną taką nauczycielką w Polsce. Urodziła się bez rąk. Przed trzema laty, po uzyskaniu wszelkich niezbędnych uprawnień i zezwoleń, Anna Krupa podjęła pracę anglistki w katolickiej szkole integracyjnej w Czerwiennem na Podhalu. Było to kolejne, najtrudniejsze wyzwanie w jej życiu. Obawiała się reakcji dzieci, bo przecież czynności, do których zwyczajny nauczyciel używa dłoni, ona musiała wykonywać stopami. Nimi przewracała kartki w podręcznikach, wpisywała stopnie, pokazywała błędy. W szkole integracyjnej, która uczy obcowania z innością, nie miała jednak trudności z uzyskaniem akceptacji. W ubiegłym roku przełamała kolejną barierę. Została matką. Znów musiała się nauczyć nowych umiejętności – przewijania stopami pieluszek, mycia niemowlęcia i przede wszystkim okazywania mu czułości. W jednym z wywiadów powiedziała, że gdy nie mogła nowo narodzonej córeczki wziąć w objęcia, po raz pierwszy naprawdę poczuła, jak bardzo brakuje jej rąk.
NA JEDNEJ NODZE PRZEZ ŚWIAT
Miał 14 lat, gdy runął jego świat. Z powodu porażenia prądem lekarze amputowali mu lewe podudzie i prawe przedramię. „Często płakałem z bezsilności. Nieraz zastanawiałem się, po co żyję. Ale rodzice nie odpuszczali, mówili: Jasiek, możesz, potrafisz, nauczysz się” – napisał w dzienniku Jan Mela. I okazało się, że mógł, potrafił, nauczył się – nowego życia i osiągania celów zbyt trudnych dla zdrowych ludzi.
Z polarnikiem Markiem Kamińskim zdobył w ciągu jednego roku (2004) oba bieguny. Po tym wyczynie ze wzbudzającego litość chłopca zmienił się w człowieka pewnego swej wartości i siły. Zdobytą popularność wykorzystał do przekonywania innych niepełnosprawnych, by tak jak on uwierzyli w siebie. Założył fundację Poza Horyzonty, współorganizował wyprawę niepełnosprawnych na Kilimandżaro i stanął na najwyższym szczycie Afryki. W sierpniu br. zdobył dużo trudniejszy kaukaski pięciotysięcznik Elbrus. Towarzyszyli mu: walczący od 20 lat z rakiem płuc Piotr Pogon i niewidomy Łukasz Żelechowski. 21-letni dziś Jan Mela już nie pyta, po co żyje.
Teraz chce, by inni pokrzywdzeni przez los też nie pytali, lecz „mieli odwagę zmieniać swoje życie, bo nikt inny go za nich nie przeżyje”.