„W czerwcu 2009 roku muzyk John McColgan dowiedział się, że potrzebuje nowej nerki. Chorował na wielotorbielowatość nerek – na tę samą genetyczną chorobę zmarł w wieku 50 lat jego ojciec. W tym czasie w USA codziennie umierało dwanaście osób z kolejki do przeszczepu nerki, a lista oczekujących, gdy umieszczono na niej Johna, liczyła 86 218 nazwisk. John jest perkusistą. Zanim przekroczył trzydziestkę, występował przed koncertami takich gwiazd jak James Brown. (…) Mimo to bywało u niego krucho z pieniędzmi. (…) Jednak pod pewnym względem był bogaty: zgromadził wokół siebie grono wiernych przyjaciół, którzy w większości znali się i utrzymywali regularne kontakty” – tą historią Susan Pinker, kanadyjska psycholożka rozwojowa, rozpoczyna książkę „Efekt wioski. Jak kontakty twarzą w twarz mogą nas uczynić zdrowszymi, szczęśliwszymi i mądrzejszymi”. Przykład Johna pokazuje, że mogą: aż czworo jego znajomych zaoferowało mu oddanie nerki.
Trzy filary zdrowia
Pierwsza z nich, była żona Amy, została odrzucona, gdyż w przeszłości brała narkotyki. Ofertę złożyła też jej siostra oraz przyjaciółka Johna, Kate. Ostatecznie mężczyzna otrzymał jednak nerkę od wieloletniego przyjaciela Freda, z którym jako nastolatkowe godzinami słuchali Hendrixa i ćwiczyli riffy gitarowe. „Prawdopodobieństwo otrzymania nerki od osoby spoza rodziny jest bardzo małe (około 3 przypadków na 1000), tymczasem John dostał 4 oferty. Dzięki swym silnym relacjom pielęgnowanym przez dziesięciolecia pokonał rachunek prawdopodobieństwa i chorobę, która zabiła jego ojca” – podsumowuje Pinker.
„Ta historia, choć wydaje się mało prawdopodobna, nie dziwi mnie” – komentuje dr Michał Parzuchowski, psycholog społeczny z Uniwersytetu SWPS w Sopocie. „Jesteśmy zwierzętami społecznymi: budujemy sieć relacji i zależności, wspólnych przygód, wspomnień. Wymieniamy nie tylko rzeczy materialne, ale też pomoc, opiekę. Jesteśmy gotowi nawet ryzykować zdrowie i życie dla innych, np. zostając dawcą szpiku czy nerki”.
Na transplantacjach lista korzyści się nie kończy. „Wysoka jakość kontaktów z innymi ludźmi zwiększa szansę przeżycia u kobiet z rakiem piersi” – informują badacze z Kaiser Permanente Northern California Division of Research na łamach czasopisma „Breast Cancer Research and Treatment”. Zespół Candyce H. Kroenke objął badaniem 3 tys. pielęgniarek ze świeżo rozpoznanym inwazyjnym rakiem piersi, które wypełniły szczegółowe kwestionariusze dotyczące swojego życia i relacji przed diagnozą. Zespół monitorował ich stan zdrowia przez kolejnych 12 lat. Okazało się, że kobiety aktywne towarzysko miały czterokrotnie większą szansę na przeżycie niż samotniczki. „Kobiety z małymi sieciami społecznymi, ale z wysokim poziomem wsparcia, nie były na rażone na większe ryzyko niż te z dużymi, ale panie z małymi sieciami i niskim poziomem wsparcia już tak” – zauważa Candyce H. Kroenke. Do sieci społecznej zaliczono partnera życiowego, rodzinę, przyjaciół, ale także osoby z grup religijnych, społecznych i związanych z wolontariatem, z którymi utożsamiały się pacjentki.
SMS nie działa
Czy można okazać wsparcie emocjonalne za pomocą SMSów lub czatu? Leslie Seltzer, Seth Pollack i ich współpracownicy z University of Wisconsin wywołali stres u dziewczynek w wieku 7–12 lat, prosząc je o rozwiązanie zagadek słownych i matematycznych na oczach publiczności. Losowo podzielili dziewczynki na cztery grupy: pierwsza spotkała się z mamami bezpośrednio po teście, druga otrzymywała od mam wsparcie telefoniczne, trzecia – „pocieszającego SMSa”, a czwarta wcale nie miała kontaktu z mamami. Bliskość matek oraz rozmowy telefoniczne powodowały podobny poziom uwalniania oksytocyny, nazywanej hormonem miłości. Poziom kortyzolu – hormonu stresu – najbardziej spadł u dziewczynek, które po teście zobaczyły się ze swoimi mamami. Na drugim miejscu były te, które mogły porozmawiać z nimi przez telefon. Tymczasem SMS wcale nie wpływał na uwalnianie oksytocyny ani nie obniżał poziomu kortyzolu.
„Kontakty społeczne można sobie wyobrazić jako trzy rodzaje filarów. Pierwszy zapewnia szybki dostęp do cennych informacji” – wylicza Susan Pinker. W przypadku raka piersi będzie to np. kontakt do sprawdzonego onkologa, chirurga, ośrodka, który prowadzi eksperymentalne terapie. „Podwożenie na wizyty lekarskie, towarzyszenie w nich, opieka nad dziećmi czy przygotowywanie posiłków składają się na drugi filar wsparcia: pomoc materialną”. To nie tylko przyniesienie choremu rosołu w słoiku do szpitala, ale też zagranie z nim w scrabble lub obejrzenie komedii w czasie, gdy dostaje chemię. Trzeci filar to podnoszący na duchu efekt posiadania przy sobie bliskich. W ramach wsparcia możemy razem pomedytować, pomodlić się lub np. wybrać się na jogę w ramach rehabilitacji po operacji.
Osoby towarzyskie mają większe szanse na dłuższe życie niż te, które rzuciły palenie, schudły czy regularnie ćwiczyły – wynika z analizy przeprowadzonej w 2010 roku przez Julianne Holt-Lunstad, psycholog z Brigham Young University. W badaniach tych wzięło udział 309 tys. osób w średnim wieku, które wypytywano, czy ćwiczą, czy palą, co jedzą, jak dużo piją, na co chorują, jakie leki przyjmują i czy są w związku. Kompleksowo zbadano też stan ich zdrowia i powtórzono te badania po siedmiu i pół roku. Decydującym czynnikiem tego, na ile badany utrzymał się w dobrym stanie zdrowia, było to, w ilu bliskich relacjach pozostawał.
Siłę działania trzech filarów kontaktów świetnie widać na przykładzie mojej przyjaciółki, której ojciec dwa miesiące temu wylądował w szpitalu z ostrym zapaleniem trzustki. Jego stan się pogarszał. Telefon od niej odebraliśmy pewnego ranka, około szóstej. Udało jej się załatwić przenosiny ojca z Łodzi do Warszawy (dzięki lekarzowi, z którym przyjaciółka znała się ze wspólnych wypraw do teatru!). Potrzebny był transport mamy do stolicy (pół godziny później mój mąż ruszył po nią autem do Łodzi). W czasie kolejnych tygodni leczenia przyjaciele Ani wpadali z gorącym obiadem (lub zapraszali do siebie). Pocieszali i wysłuchiwali raportów o postępach leczenia. Tata wyzdrowiał.
Patelnia na jedno jajko
Tymczasem – mimo rozwoju mediów społecznościowych – samotność jest coraz częściej normą. W Wielkiej Brytanii liczba osób mieszkających w pojedynkę podwoiła się od początku lat siedemdziesiątych XX wieku.
Jak donosi „Daily Mail”, w 2010 r. o 140 proc. wzrosła sprzedaż naczyń kuchennych przeznaczonych na pojedynczą porcję: „Patelnie na jedno jajko, talerze na jedną grzankę i dzbanki na herbatę z jedną filiżanką należą do najczęściej kupowanych przyborów kuchennych”.
„Równie niepokojące są dane z USA. Przez wiele lat liczba gospodarstw jednoosobowych utrzymywała się grubo poniżej 15 proc., dziś trudno znaleźć stany, które mają ten odsetek poniżej 20 proc.” – wylicza dr Michał Parzuchowski. Jak dodaje, jest to efekt wzrostu dobrobytu, dzięki któremu stać nas na prowadzenie takich gospodarstw, ale towarzyszy temu koszt, jakim jest poczucie głębokiej izolacji. „Samotni możemy być nie tylko mieszkając w pojedynkę. Np. drastyczny poziom osamotnienia notuje się u studentów przyjeżdżających na wielkie college’e z małych amerykańskich miasteczek. Choć są oni otoczeni największą liczbą rówieśników w życiu, czują się osamotnieni wskutek braku wsparcia społecznego, które mierzy się nie tym, ile osób spotykasz, ale do ilu mógłbyś się zwrócić o bezpośrednią pomoc, gdybyś miał kłopoty”.
Coraz więcej ludzi nie ma z kim porozmawiać o swoich problemach. W Europie to poczucie najsilniejsze jest wśród obywateli państw byłego bloku socjalistycznego, między innymi Ukrainy, Węgier, a także Polski – odczuwa je około 34 proc. dorosłych. Gdy badacze przeprowadzający General Social Survey zapytali tysiące Amerykanów w różnym wieku: „Z kim omawiałeś ważne dla siebie sprawy w ciągu ostatnich sześciu miesięcy?”, odkryli, że liczba wartościowych relacji międzyludzkich w USA gwałtownie spadła. W 1985 r. Amerykanie mieli średnio po trzech powierników, w 2004 r. – mniej niż dwóch. Krótko mówiąc, zmalała liczba osób, na które mogli liczyć. „Nasze »wioski« się kurczą” – podsumowuje Pinker.
Na randce ze smartfonem
„Samotność jako pozbawienie bliskości, w odróżnieniu od sytuacji, w której jesteśmy fizycznie sami – bywa równie dotkliwa jak głód lub pragnienie” – twierdzi prof. John Cacioppo z University of Chicago, jeden z najwybitniejszych badaczy samotności. Przypomina, że ludzkie mózgi ewoluowały w czasach, gdy jedność społeczna oznaczała przetrwanie, a izolacja – głód, zagrożenie ze strony drapieżników i niechybną śmierć. „Rodzimy się zależni od naszych rodziców, którzy muszą troszczyć się o potomstwo, chronić je. Inne zwierzęta biegają szybciej niż my, mają lepszy węch, słuch i wzrok. Naszą przewagą ewolucyjną jest mózg i zdolność do komunikacji, planowania i współpracy. Przetrwanie zależy od tej ostatniej, a nie od naszego indywidualnego umysłu” – przekonuje Cacioppo w wykładzie na TEDex. Samotność jest systemem wczesnego ostrzegania, wysyłającym biologiczny sygnał do jednostek, które z jakiegoś powodu odłączyły się od grupy.
„Nasz mózg mówi: »znajdź swoje stado, bo samotność to niebezpieczeństwo«” – podkreśla dr Michał Parzuchowski. „Wiele badań pokazuje, że samotność szkodzi: nasila stany zapalne, zwiększa poziom hormonów stresu m.in. kortyzolu, sprawia, że gorzej śpimy” – wylicza.
Już w 2000 r. kierowany przez prof. Johna Cacioppo zespół naukowców przebadał 89 studentów i 25 osób starszych, w wieku od 53 do 78 lat. Poddano ich standardowym testom na poczucie samotności. Potem obie grupy rozwiązywały zadania matematyczne i wygłaszały krótkie przemówienia. Badacze obserwowali, jak pracują ich serca, badano też ich aktywność podczas snu. Studenci, ale też osoby starsze deklarujące samotność, poddani sytuacjom stresowym mieli wyższe ciśnienie. U starszych samotnych osób było ono średnio o 16 jednostek wyższe niż u osób towarzyskich. Na dodatek samotni źle spali. Chociaż spędzali w łóżku mniej więcej tyle samo czasu co towarzyscy, spali krócej (5,8 go dziny, podczas gdy towarzyscy – 6,4 godziny) i gorzej – niespokojnie, częściej się wybudzali.
Jedenaście lat później ten sam badacz razem z naukowcami z University of California w Los Angeles: Stevenem Colem i Davidem Geffenem, wykazał, że samotność szkodzi nawet na poziomie komórkowym. Analizując badania 93 starszych dorosłych, odkryli, że osoby długotrwale samotne miały zwiększoną ekspresję genów pochodzących z dwóch typów komórek układów odpornościowego (plazmocytoidalnych komórek dendrytycznych i monocytów). Stoją one w pierwszej linii obrony naszego organizmu. Są odpowiedzialne za reakcję zapalną na uszkodzenie tkanki. Jeśli taka reakcja powtarza się zbyt często przez lata, może wywoływać raka i choroby układu krwionośnego.
Od kiedy jednak przestaliśmy żyć na sawannie, zapominamy, że samotność może zabijać. Wpadam do przyjaciółki na herbatę. Siedzi wpatrzona w swój laptop, w pokoju obok mąż gra w jakąś strzelankę, jej córka nie odrywa wzroku od telewizora. Kawa w modnej warszawskiej kawiarni? Co z tego, że ludzie siedzą przy wspólnym stole – każdy wybrał się na randkę z własnym smartfonem. „Tylko zerknę na Facebooka. Wrzucę zdjęcie, sprawdzę, czy ludzie polajkowali” – tłumaczy się przyjaciółka.
Z chwili robi się kwadrans i nagle okazuje się, że obie musimy lecieć do pracy.
Moc oksytocyny
„Rozmawianie z rodziną i przyjaciółmi przez telefon lub Skype’a jest najlepszym rozwiązaniem, jeśli nie możemy się z nimi spotkać” – przyznaje Susan Pinker. „Ale alternatywne formy kontaktu nie są równoznaczne z osobistą obecnością i wywołują złudne wrażenie poszerzania się naszych sieci społecznych. Tymczasem badanie przeprowadzone przez Pew Internet pokazało, że osoby często korzystające z serwisów społecznościowych mają wprawdzie bardziej różnorodne sieci kontaktów elektronicznych, lecz znają mniej osób w swoim sąsiedztwie i są słabiej zintegrowane z lokalnymi społecznościami”.
Amerykańscy badacze Paula Klemm i Thomas Hardie porównali grupy wsparcia dla pacjentów chorych na raka. Aż 92 proc. członków internetowych grup zgłaszało zły stan psychiczny, na co nie uskarżali się członkowie grup, którzy spotykali się twarzą w twarz. Jak wyjaśnia Pinker, gdy komunikujemy się na odległość, tracimy informacje pozawerbalne: mimikę, język ciała, kontakt wzrokowy, a przede wszystkim – dotyk. Nie da się przytulić ukochanego czy przyjaciela na odległość, poklepać przez telefon po plecach. A dotyk robi różnicę. Jego tajemnica tkwi w oksytocynie, której poziom wzrasta, gdy dotykamy kogoś, na kim nam zależy. „Oksytocyna odpowiada za budowanie i wzmacnianie więzi, sprawia, że czujemy się dobrze i bezpiecznie” – wyjaśnia dr Parzuchowski. To poczucie szczęścia, jakie daje obcowanie z bliskimi, sprawia, że chcemy się z nimi spotykać jeszcze częściej. „Proszę zauważyć, że np. w większości religii obserwujemy pewne prawidłowości: religie zabraniają zachowań destrukcyjnych: zabijania, krzywdzenia, obżarstwa, za to promują gromadzenie się, przebywanie we wspólnocie podczas wspólnej modlitwy” – mówi dr Parzuchowski.
Mama lepsza niż Mandela
Marilyn Monroe, Jimi Hendrix, Nelson Mandela – wyliczają dorośli, zapytani w filmiku na YouTube, z kim chcieliby zjeść kolację. Potem przed kamerami zasiadają ich dzieci. „Ale to nie musi być nikt znany? Może być rodzina” – upewnia się jeden z chłopców. „Z mamą i tatą. Bardzo to lubimy” – tłumaczy któraś z dziewczynek. Rodzice ocierają łzy. Naukowcy z Alicante Medical Centre w Hiszpanii wykazali, że wspólne posiłki stanowią jednoczący rytuał, korzystnie wpływający na psychikę. Badania opublikowane w „Journal of Epidemiology and Community Health” mówią, że młodzi ludzie z rodzin, które razem jadają, rzadziej mają kłopoty ze zdrowiem psychicznym. Badacze z Harvardu z kolei odkryli, że wspólne jedzenie posiłków wzbogaca słownictwo, i to bardziej niż czytanie dzieciom. W końcu wspólne posiłki to okazja do fantastycznych dyskusji (poczynając od pytań „A czy astronauci też mogą jeść omlety z bananami?”, a kończąc na „A czy wieloryby też robią kupę?”). „Rodzinna kolacja może nie jest lekiem na całe zło, ale z pewnością dość skutecznie i bezboleśnie prostuje pewne sprawy” – wyjaśnia Miriam Weinstein w książce „The Surprising Power of Family Meals”.
Jak dożyć setki
Psycholog przypomina, że na brak społecznego wsparcia i osamotnienie najczęściej narażeni są seniorzy. Susan Pinker, zbierając materiały do „Efektu wioski”, trafiła do miasteczka Villagrande Strisaili na Sardynii. To jedna z niewielu tzw. błękitnych stref – regionów, w których znacznie więcej osób niż gdzie indziej dożywa stu lat (należą do nich także m.in. japońska Okinawa i grecka Ikaria). Na długowieczność mieszkających tam ludzi wpływają geny, dobra dieta, ale przede wszystkim, jak wynika z badań, ścisłe więzi rodzinne. Urodzona w 1912 roku Teresa Cabiddu zapewniała Pinker, że nigdy nie czuła się samotna: „Do tej pory w soboty i niedziele pieczemy z rodziną i sąsiadami chleb”. „Wszyscy stulatkowie mieszkają w domach swoich dzieci, mają częste kontakty z wnukami, prawnukami, z którymi uwielbiają gawędzić. Rozmawianie z każdym, kto się nawinie, wydaje się tutejszym sposobem na starość” – tłumaczy Luisa Salaris, demograf z Sardynii.
Susan Pinker pociesza jednak, że aby w dobrym zdrowiu i szczęściu dożyć setki, wcale nie trzeba przenosić się na Sardynię. „Trzeba zbudować wokół siebie swoją własną wioskę” – mówi psycholożka. Najlepiej zacząć już dziś i zaprosić na obiad gości.
• DLA GŁODNYCH WIEDZY:
» Susan Pinker, „Efekt wioski. Jak kontakty twarzą w twarz mogą uczynić nas zdrowszymi, szczęśliwszymi i mądrzejszymi”, Charaktery 2015